Po lekturze tej książki, kiedy wyczerpani nawracającymi chichotami w końcu ją zamkniecie, dopadnie was egzystencjalny lęk
Wracam do tej książki po latach (albo i – strach przyznać – dekadach). Pierwsze wrażenie? Zawrót głowy oraz niepokojące poczucie, że się w czymś ugrzęzło. „49 idzie pod młotek” wciąga; nie wciąga jednak jak kryminalny page turner (którego zresztą – na jakimś poziomie odczytania – jest pastiszem), lecz jak bagno. Bagno informacyjnego chaosu, sprzecznych komunikatów i skromnie dawkowanej nadziei.
„49 idzie pod młotek” to przede wszystkim książka, o której trudno pisać. Bo to klasyka literatury amerykańskiej i jeden z aktów założycielskich postmodernizmu. Na jej temat powstała biblioteka tomów i artykułów naukowych. Ma nawet, skądinąd bardzo ciekawy, przewodnik encyklopedyczny po swojej zawiłej treści (J. Kerry Grant, „A Companion to The Crying of Lot 49”, The University of Georgia Press 1994). Z drugiej strony: powieść Pynchona mimo swoich niewielkich rozmiarów pozostawia każdemu czytelnikowi miejsce, aby mógł wydeptać sobie na jej terytorium własną ścieżkę – taka jest siła dobrze pomyślanej metafory.
Rozwidlenie dróg
Pynchon, rocznik 1937, wydał „49 idzie pod młotek” w 1966 r. Była to jego druga książka, po „V.” (1963). Uznając oryginalność i niepowtarzalność twórczości Pynchona, trzeba zarazem powiedzieć, że był to ciekawy moment w historii literackiej kontrkultury: w chwilę później z wielką siłą wybuchnie antysystemowa rewolta i rozwinie się ruch hipisowski. Literatura to wyczuwa. W 1962 r. Ken Kesey publikuje antypsychiatryczny „Lot nad kukułczym gniazdem”, w rok później ukazuje się gorzko utopijna „Kocia kołyska” Kurta Vonneguta – obie te książki są u swoich podstaw rozważaniami o możliwości istnienia alternatywnych wspólnot. A, no i LSD wciąż jest legalne (co zresztą znajduje wyraz w „49 idzie pod młotek” – demoniczny psychoterapeuta, dr Hilarius, aplikuje pacjentom dietyloamid kwasu D-lizergowego z taką łatwością, jakby to był paracetamol).
Pynchon wkroczył do pisarstwa od ciekawej strony: chociaż miał ambicje literackie, służył w US Army u szczytu zimnej wojny, studiował fizykę inżynieryjną (porzuconą później na rzecz filologii angielskiej) i pracował jako autor technicznych broszur dla korporacji Boeinga (jako żywo wytwarzającej również uzbrojenie). Nic w sumie dziwnego, że motyw wnikania macek kompleksu militarno-przemysłowego – rozumianego zresztą bardzo szeroko – w świat społeczny współczesnej i historycznej Ameryki stanie się w jego książkach wręcz obsesyjny.
Na razie wszelako mamy połowę lat 60., jesteśmy w Kalifornii, a dobiegająca trzydziestki Edypa Maas, żona sfrustrowanego prezentera radiowego, otrzymuje informację, że nie żyje jej były kochanek, kapryśny krezus Pierce Inverarity. Co gorsza – miliarder Inverarity nie tylko zmarł, lecz także uczynił zdezorientowaną Edypę wykonawczynią testamentu. W pewnym sensie to dla niej okazja, by na chwilę odpocząć od swojej nieco kłopotliwej roli kury domowej – wsiada więc w samochód i udaje się do południowokalifornijskiego miasta San Narciso („Jak wiele innych miejscowości w Kalifornii było to nie tyle miasto, ile nagromadzenie pojęć architektonicznych: grupy osiedli mieszkaniowych, stref inwestycji komunalnych, centrów handlowych, z których każde przypięte było do miejskiej autostrady”), głównej kwatery nieboszczyka.
Od tego momentu z każdą stroną powieści robi się coraz dziwniej. Edypa, poruszając się na oślep śladami spuścizny Pierce’a, natrafia co rusz na tajemniczy symbol – pocztową trąbkę z tłumikiem – oraz na poszlaki dowodzące istnienia tajnej, głęboko zakamuflowanej, wielokształtnej organizacji określanej mianem Trystero. Owo Trystero raz jest alternatywnym systemem pocztowym, umożliwiającym sabotowanie oficjalnych kanałów komunikacji, innym razem siecią jakichś osobliwych stowarzyszeń, w jeszcze innym ujęciu zaś odmiennym porządkiem społecznym albo i metafizycznym. Edypa próbuje prowadzić rodzaj prywatnego śledztwa w tej sprawie, lecz w pewnym momencie dociera na następujące rozwidlenie ścieżek: (1) Trystero faktycznie jest zakamuflowaną obietnicą realnego kontrświata, trzeba tylko umieć tam dotrzeć; (2) Trystero jest fikcją stworzoną przez Inverarity’ego – właściciela połowy Kalifornii – tylko po to, by post mortem zabawić się kosztem Edypy; (3) Trystero jest wyłącznie objawem schizofrenicznej paranoi, w jaką popada Edypa, której w akcie krańcowej desperacji kojarzy się wszystko ze wszystkim; (4) Trystero jest czułą metaforą rzeczywistości, która cała popadła w relatywistyczne szaleństwo i nie potrafi się już odnaleźć we mgle konkurujących wersji stanu rzeczy.
Pynchon, rzecz jasna, nie udziela odpowiedzi na pytanie, która z tych ścieżek jest autentyczna. Pynchon błaznuje, wymyśla kapitalne skecze, szkatułkowo upycha narracje w narracjach (zwróćcie, proszę, uwagę na wmontowany w „49 idzie pod młotek” niesamowity XVII-wieczny dramat zemsty, w którym trup ściele się nader gęsto), tworzy kaskady erudycyjnych odniesień i popkulturowych wiców, ale głównym tematem tej książki jest prawda. Nie w tym sensie, jaki kojarzy nam się z potocznym rozumieniem postmodernizmu (że prawda nie istnieje, że to tylko plątanina idiosynkratycznych sensów) – być może powieść Pynchona bez trudu przeżyła epokę postmodernistyczną i wciąż pozostaje literacko świeża właśnie dlatego, że interesuje ją prawda w innym znaczeniu: jako metafora militarna, wypadkowa wojny o dyskurs, wojny o to, jak będziemy sobie opowiadać nasze własne życia. Stąd wrażenie „tekstualnej paranoi” (by użyć terminu zaproponowanego przez Thomasa Hilla Schauba w artykule „The Crying of Lot 49 and other California novels” w: Inger H. Dalsgaard, Luc Herman, Brian Mchale (eds), The Cambridge Companion to Thomas Pynchon, Cambridge University Press 2012) – „«49 idzie pod młotek» (…) niesie w sobie sugestię, że tekst sam w sobie jest rodzajem spisku wymierzonego w czytelnika, i że zawiera tajemne komunikaty znane jedynie autorowi” – pisze Hill Schaub, zauważając, że w ten sposób Pynchon uruchamia w głowie odbiorcy rozmaite, trochę lękliwe, utopijne fantazje o odcięciu się od świata i ucieczce w jakiś inny, anarchistyczny czy quasi-religijny (nie)ład. Utopijne, bo w chaosie informacyjnym nie będziemy w stanie odróżnić róży od rosiczki, która nas pożre i strawi.
Liczne osobliwości
Jeśli tak na to spojrzeć, to „49 idzie pod młotek” jest bardziej nawet aktualne teraz niż wówczas, gdy zostało napisane. „Tak – świat Edypy Maas od 1963 r. do dziś zdążył się stać naszym światem. Ze wszystkimi tego cudownościami, ale też ogarnięty (…) zanikiem znaczeniowego kręgosłupa” – zauważa w posłowiu tłumacz książki Piotr Siemion, wspominając „nowe realia z trzeciej dekady XXI w. – bezlik źródeł informacji, bezlik ideologicznych baniek, bezlik wzajemnie sprzecznych wątków. (…) Nie czekamy na poranną rządową gazetę, nowiny ze świata wlewają się do ucha i oka w formule 24/7, za darmo i bez cenzury. Również kulty morderców nie muszą się ogłaszać na ścianach publicznych toalet jak u Pynchona, bo od tego jest przecież Darknet”. Innymi słowy, „49 idzie pod młotek” ma walor proroczy – albo, jak kto woli, uniwersalny.
Warto dodać parę słów o samym przekładzie: Siemion tłumaczył powieść Pynchona jako bardzo młody człowiek, na początku lat 80., niewiele w gruncie rzeczy wiedząc – czy może raczej: nie mając stosownego wyobrażenia uzupełniającego abstrakcyjną wiedzę – o świecie, w którym osadzona jest książka. Mimo to „49 idzie pod młotek” w polskiej wersji brzmi znakomicie. Dostajemy obecnie wariant delikatnie odświeżony, tu i ówdzie skorygowany, ale różnice nie są duże: najważniejsze decyzje translatorskie sprzed lat okazały się trafne. „Prawdziwym żywiołem przekładu i szczęśliwym dla mnie wybawieniem okazał się język polski. Zaskakująco pojemny, o skali dziwności co najmniej dorównującej osobliwościom Pynchona” – deklaruje Siemion. A ja dodaję: nie bójcie się Pynchona! Dopiero po lekturze, kiedy wyczerpani nawracającymi chichotami zamkniecie tę książkę, dopadnie was egzystencjalny lęk. ©Ⓟ