W PRL-u wielu muzyków zamiast na Zachód jechało koncertować na Bliski Wschód. Ten, kto zdobył hotelowy kontrakt, żył jak król.

Znasz śpiewające dziewczyny? – zagadnął mnie kilka lat temu Romuald Czystaw, będąc przejazdem w Warszawie. Były wokalista Budki Suflera („Nie wierz nigdy kobiecie” i „Za ostatni grosz”) w połowie lat 80. rozstał się z zespołem i zaczął wyjeżdżać do krajów Zatoki Perskiej. Prowadził własną kapelę – obsługiwał instrumenty i udzielał się wokalnie, ale show robiły tancerki. A ponieważ żeński skład często się zmieniał, stąd pytanie Czystawa, czy mógłbym mu kogoś polecić na następny wyjazd.

Na Bliskim Wschodzie koncertował w sumie dłużej niż w Polsce. – Przez pięć lat występowałem w Egipcie, kolejne pięć w Bahrajnie. W Abu Zabi nie mogłem się z kolei nadziwić, że mieszkańcy mają darmowe rozmowy telefoniczne, a kiedy wychodziłem na ulicę, codziennie widziałem nową markę samochodu – opowiadał mi Czystaw o bliskowschodnich realiach.

Kiedy jego dawni koledzy z Budki podróżowali na koncerty z miasta do miasta, on wylatywał na roczne kontrakty i zamieniał jeden pięciogwiazdkowy hotel na drugi. Raz śpiewał w Kairze, kiedy indziej w Dubaju. W hotelach działały puby dla zagranicznych gości, gdzie popijali piwo Anglicy. I Czystaw pod nich układał repertuar. Śpiewał numery Yes albo piosenki Chrisa Rei.

Koncerty na gruzach

Mniej więcej w tym samym czasie co Czystaw, wiosną 1984 r., kierunek na Bliski Wschód obrał też Wojciech Zieliński – kompozytor, dyrygent, aranżer, który był m.in. kierownikiem muzycznym w grupie VOX i zespole Hanny Banaszak. Akurat potrzebował pieniędzy na sprzęt muzyczny i mieszkanie. Przeciętna pensja w Polsce wynosiła wówczas równowartość ok. 15–20 dol. Zieliński zarabiał nieźle, bo 50 dol. miesięcznie, ale za mało, aby myśleć np. o kupnie kawalerki (za ok. 3 tys. dol.). Z pracy muzyka, który koncertował, komponował piosenki, nagrywał je w radiu i pisał aranże wykonawcom, dało się żyć na dobrym poziomie, jednak trudno było zarobić na instrumenty. Sprowadzane z zagranicy kosztowały fortunę. Jechało się więc „do Arabów” nie tyle w celach krajoznawczych, co z potrzeb zawodowych.

Oferta wyjazdu spadła mu z nieba. Z propozycją zadzwonili znajomi z Krakowa. – W słuchawce odezwał się Jacek Zieliński, wokalista Skaldów. Właśnie wrócili z Ameryki, ale bez Andrzeja, czyli kompozytora, aranżera i pianisty, który został w USA. Chłopakom pieniądze się skończyły, z czegoś trzeba było żyć. Znajomy załatwiał im kontrakt na Bliski Wschód i Jacek zapytał, czy bym z nimi pojechał. Zgodziłem się, nazwisko też się zgadzało – wspomina ze śmiechem Wojciech Zieliński.

Zaproszony na bliskowschodnią wyprawę nie miał sprzętu. Skaldowie kupili mu piano Rhodesa i wzmacniacz, a po powrocie z kontraktu Zieliński miał się z nimi rozliczyć. Do zespołu dołączyły jeszcze trzy wokalistki i tak skompletowany band wyleciał do Bagdadu występować przez pięć miesięcy w irackim Sheratonie.

Trwała właśnie irańsko-iracka wojna, lecz nie zniechęciła artystów do przylotu, choć podczas lotu do Bagdadu pilot poinformował, że na pokładzie obowiązuje całkowite zaciemnienie z uwagi na możliwość zestrzelenia.

Wyjazdy na Bliski Wschód w latach 80. wymagały finansowej determinacji, ale i odwagi. Bo tam co chwila wybuchały konflikty. W Bejrucie, do którego poleciał wówczas Lesław Matecki, panowały z tego powodu iście spartańskie warunki. – Miasto wyglądało jak po powstaniu warszawskim. Przeraziłem się – opowiada Matecki, wzięty w branży gitarzysta sesyjny, znany z późniejszej współpracy z Moniką Brodką, Arturem Rojkiem czy Kortezem. Do niemal zrównanej z ziemią stolicy Libanu pojechał przypadkowo, bo inny muzyk zrezygnował z kontraktu. Matecki miał szczęście, że uszedł z życiem. Dwa tygodnie po powrocie do hotelu Summerland, w którym występował, wjechała ciężarówka z trotylem.

Thriller w Kuwejcie

Większy spokój i komfort pracy panował w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. I tam ciągnęło wielu muzyków z Polski, w tym także Matecki, który nie zraził się do Bliskiego Wschodu. Następnym razem wylądował w bezpiecznym Dubaju i wraz z zespołem został zakontraktowany do pracy w hotelu Intercontinental. To był inny świat niż zastany w Bejrucie, choć ciągle ten sam – bliskowschodni.

Gitarzysta relacjonuje, czego tam doświadczył: luksusowy standard, goście biznesowi, dobre jedzenie. Scena w loży, nad głową kandelabry, a przy stolikach ludzie, którzy przychodzili zjeść coś wykwintnego i wypić drinka. – Naprzeciwko nas stał grill. I przy tym grillu Pakistańczyk w białym kitlu oprawiał homara. Wyglądało to zjawiskowo: kucharz wyciągał skorupiaka z wielkiego akwarium, niósł na złotej tacy, a Pakistańczyk brał wielki nóż i jednym cięciem przecinał homara na pół. On go przyrządzał, a my w tym czasie graliśmy – wspomina Matecki. Co było serwowane ze sceny? Pierwszy raz do Dubaju gitarzysta pojechał w trio – ze skrzypaczką i pianistką, więc było kameralnie. Klasyczny repertuar oparty na muzyce „easy listening”.

Skaldowie z nowym pianistą i wokalistkami w irackim hotelu pracowali przez sześć dni w tygodniu. Zaczynali występ o godz. 22, set koncertowy trwał 45 min. Polacy prezentowali hity muzyki filmowej, trochę standardów jazzowych oraz utwory ze światowych list przebojów. – Graliśmy popularne utwory Michaela Jacksona, Steviego Wondera, Lionela Richiego – wylicza Krzysztof Barcik, gitarzysta jazzowy, kompozytor, producent i wydawca. On też w latach 80. pojechał spróbować bliskowschodniego chleba. Przez trzy miesiące mieszkał i pracował w Kuwejcie w tamtejszym Sheratonie.

W owym czasie na topie był „Thriller”. Cały świat oszalał na punkcie Michaela Jacksona, a żadna zabawa nie mogła się obejść bez takich przebojów jak „Billie Jean” czy „Beat It”. Także ta organizowana w arabskich hotelach. – Nauczyłem się na pamięć solówki gitarowej Eddiego Van Halena z „Beat It” i codziennie ją wykonywałem – wspomina Barcik. Poza nim do kapeli załapali się basista, klawiszowiec, a zamiast bębniarza kapela miała zaprogramowany – modny wówczas – automat. Skład zespołu uzupełniały tańczące wokalistki – główna atrakcja dla miejscowych.

Tu trzeba dodać, że dominowała specyficzna publika. Gośćmi hotelowymi byli wyłącznie mężczyźni. – Raz jakiś człowiek przygrywał na klarnecie czy oboju do tańca, a grupa Arabów wiła się po parkiecie, formując szyk podobny do wężyka. Stoimy wpatrzeni z basistą. Ktoś nas zauważył i zawołał. Złapaliśmy się za ręce i po chwili tańczyliśmy z nimi – wspomina ze śmiechem Barcik.

Polaków szokowały arabskie obyczaje. A raczej sposoby ich obchodzenia. W Kuwejcie alkohol mogli spożywać tylko cudzoziemcy. Ale miejscowi też raczyli się „łyskaczem”. – Stół przy samej scenie, a przy nim lokalny potentat naftowy wręcza reklamówkę z wiadomą zawartością kelnerowi. Kelner po chwili wraca na salę z ciemnym szkłem, do którego na zapleczu przelał przyniesiony alkohol – słyszę od Barcika.

W Dubaju, gdzie grał Matecki, poza hotelami nie dało się nabyć alkoholu. Ale dla przyjezdnych robiono wyjątki. – Funkcjonowały licencjonowane sklepy z myślą o obcokrajowcach i za okazaniem licencji sprzedawano im trunki. To były peweksy bez witryn, trzeba było wiedzieć, dokąd iść. Licencja przypominała legitymację wystawianą dla rezydentów. Miałem status rezydenta, ale przegapiłem sprawę i nie wyrobiłem sobie glejtu. Pożyczyłem więc od kolegi Libańczyka, który mieszkał w podwarszawskich Łomiankach i ciągle kursował między Polską a Bliskim Wschodem. Zdjęcie twarzy się nie zgadzało, ale nikt tego szczegółowo nie sprawdzał – śmieje się Matecki.

Toros i Alibaba

Próbuję się dowiedzieć, jak zdobywano Bliski Wschód. Dlaczego polscy muzycy wybierali akurat ten kierunek? I kto to zapoczątkował? Jazzmani już w latach 60. wyjeżdżali do Skandynawii. Wielu artystów kusiły Ameryka i polonijne kluby, w których hartował się wczesny Perfect, jeszcze w restauracyjnym wcieleniu. Do Stanów Zjednoczonych wybrał się „polski Elvis Presley”, czyli Krzysztof Krawczyk. A Włodzimierz Wander – znany z bigbitowych Niebiesko-Czarnych – osiadł tam i przez lata prowadził klub Cardinal, gdzie występował ze swoim Wanderbandem i dokąd zapraszał pielgrzymki muzyków z Polski. Opowiedziano wiele historii o próbach zdobywania Zachodu przez polskich artystów. A o Bliskim Wschodzie mówi się niewiele. Kiedy ten kierunek stał się popularny?

Matecki zapamiętał, że po stanie wojennym zaczął się zarobkowy exodus w tamtą stronę. Po zduszeniu Solidarności prysły nadzieje na społeczne zmiany, więc kto mógł, dawał dyla z Polski Ludowej. A jeśli przy okazji dało się dobrze zarobić, nikt długo się nie zastanawiał. Główną przeszkodą był brak paszportu. Każdy, kto chciał przekroczyć granicę, musiał dostać pozwolenie. Muzycy też czekali w kolejce po dokument.

– Wyprawy na Bliski Wschód załatwiało się w dawnym Pałacu Prymasowskim w Warszawie, gdzie miały siedzibę Zjednoczone Przedsiębiorstwa Rozrywkowe – Matecki wprowadza mnie w szczegóły organizacji wycieczek zespołów do azjatyckich hoteli. – Wyjazdami zarządzał Tomek Bielski, który z poety (był kierownikiem literackim Grupy Bluesowej Gramine – red.) stał się biznesmenem. Namawiał mnie: „Zrób skład”. A w Iraku w trio grał już słynny kompozytor Mateusz Święcicki. „Spotkaj się z Mateuszem, pogadacie, on cię wprowadzi” – poradził mi Bielski. Wszystkie spotkania i rozmowy odbywały się w dawnym Alibabie na Miodowej w Warszawie (w dzisiejszym Irish Pubie). Tam stykali się ze sobą wszyscy, którzy wyjeżdżali na Bliski Wschód i robili interesy, bo to w pobliżu Pałacu Prymasowskiego.

W organizacji eskapad pomagał polskim artystom Toros Syranosjan, nazywany Gruzinem. Miał dobrze rozpoznany nasz rynek muzyczny i świetne rozeznanie w bliskowschodnich realiach. – Kolega mówił na niego Styropian. Ze Styropianem trzeba było się precyzyjnie rozliczać od liczby występów kapeli w hotelu, do którego zespół został zakontraktowany. A ZPR-y dostawały swoją działkę od wyeksportowanego zespołu – dopowiada Matecki.

Słyszę od muzyków, którzy praktykowali bliskowschodnie wojaże w latach 80., że artysta szedł do ZPR-ów i zostawiał tam dossier z opisem, jaki rodzaj muzyki gra jego zespół. A organizator z zagranicy decydował: jeśli potrzebny był mu band na występy w dyskotece, angażował kapelę o takim profilu. A kiedy indziej brał trio jazzowe.

Praca tam, wypłata tu

Pytam o zarobki. Słyszę od Mateckiego, że kontrakty do arabskich hoteli opiewały na kwotę 1,5 tys. dol. Z czego na czysto – po oddaniu doli pośrednikom – wychodziło ok. 700. Przy czym na miejscu człowiek nie musiał wydawać ani grosza. Hotel zapewniał nocleg i wyżywienie. Muzycy jechali zwykle na półroczny, czasem roczny kontrakt. Ale dostawali wizę rezydencką ważną pięć lat. Każdy, kto chciał, mógł próbować zostać i np. zatrudnić się w hotelu. Obsługa zarabiała ok. 5 tys. dol. miesięcznie. Po pięciu latach z ponad ćwierć milionem zielonych na koncie człowiek był ustawiony na resztę życia.

Kontrakty zapewniały oficjalne wynagrodzenie. Ale muzycy dobrze żyli również z napiwków. Miejscowi zamawiali piosenkę i płacili za jej każde zagranie, to były boki. – W ten oto sposób wykonywaliśmy po 15 razy dziennie „Hello” Richiego czy „Billie Jean” Jacksona. Boki to było coś w rodzaju napiwków, czyli pieniędzy zarabianych poza wynagrodzeniem ustalonym w kontrakcie. Niestety, boki nie wchodziły do honorariów, więc trzeba było je wydać w Bagdadzie – tłumaczy Wojciech Zieliński.

W tym miejscu należy opowiedzieć, jak wyglądał system rozliczeniowy. Polscy artyści nie oglądali w Iraku wypłat na oczy. Wynagrodzenie odbierali dopiero po powrocie z kontraktu. Ewentualnie dało się wynegocjować jakąś zaliczkę przed wyjazdem. Na miejscu organizator zapewniał noclegi i wyżywienie. Codzienne kieszonkowe stanowiły napiwki w dinarach płacone przez gości hotelowych. Oficjalny kurs irackiego dinara wynosił wówczas 3,58 dol., ale dinarów na dolary nie można było wymieniać. Odwrotnie – owszem. Jak ktoś przyjechał z dolarami, mógł za nie dostać dinary, jednak po mało korzystnym kursie, więc nikomu z Polski nie opłacało się obracanie walutą.

– Zdarzało się kilkukrotnie, że z jednego grania wracałem z ok. 30 dinarami, dzięki bokom. Kupiłem raz koszulę na bazarze za 25 dinarów, czyli za ok. 90 dol. A klasa średnia w Polsce zarabiała wtedy w granicach 15 dol. na miesiąc. Kiedy wróciłem do kraju i luzacko wygadałem się komuś, jakie pieniądze zapłaciłem za koszulę, poczułem zawistne spojrzenie. I zrobiło mi się naprawdę głupio – przyznaje Zieliński.

Imam, burze i jaszczurki

Praca na Bliskim Wschodzie nie była ciężka, zważywszy na okoliczności. – Darmowe wakacje i jeszcze zarobek – słyszę od naszych obieżyświatów z gitarami. Teoretycznie nie mieli na co narzekać. Matecki w Dubaju, chociaż był w pracy, czuł się jednym z gości hotelowych. Mógł korzystać ze wszystkich atrakcji: basenu, kortu tenisowego, a poza tym pić drinki i zamawiać jedzenie.

Jak w praktyce wyglądała zarobkowa codzienność na azjatyckiej emigracji? Miejsce pracy było ekskluzywne, ale warunki bytowe – dość niewdzięczne, zwłaszcza dla obywatela środkowej Europy, który z trudem znosił upały i lokalną egzotykę. – Mieszkaliśmy z Jackiem Zielińskim w pokoju hotelowym z dużym balkonem na 12. piętrze. Pamiętam imama, który z pobliskiego minaretu darł się wniebogłosy o szóstej rano, a akurat spaliśmy przy otwartych drzwiach balkonowych. Czasami nawiedzały nas jaszczurki oraz burze piaskowe. Jak przyszła burza od Sahary i wyszedłem na kwadrans celem wysłania listu do żony, wracałem do hotelu cały w piachu – mówi Wojciech Zieliński.

Po pewnym czasie praca robiła się nużąca. Człowiek w obcym kraju, z dala od domu, usychał z tęsknoty. Czasem szukał pocieszenia w cudzych ramionach. Niektórzy romansowali, zawierali nowe związki, zostawali na stałe. Inni po półrocznym czy rocznym pobycie zarobkowym nie mieli do czego wracać. Ani do kogo.

– Miałem narzeczoną. Skaldowie radzili: „Żeń się, nie czekaj!”. Ożeniłem się jeszcze przed wyjazdem. Małżonka też dużo wyjeżdżała – wykonywała taniec artystyczny z elementami akrobatyki sportowej. Nasz związek się nie rozpadł. Ale znam mnóstwo par, które nie przetrwały próby czasu – opowiada Zieliński.

Kiedy siedział w Iraku, wysyłał do Polski dużo listów, a żona czekała po 14 godzin na połączenie telefoniczne z Bagdadem. Czasami udawało się sprowadzić bliską osobę na Bliski Wschód, ale było z tym dużo zachodu, czyli biurokracji i czekania na paszport. Łatwiej było zakolegować się z miejscowym Arabem i uprosić, aby wysłał zaproszenie żonie czy narzeczonej muzyka.

Komu dzwonią sztućce

Wyjazdy na Bliski Wschód wykończyły Mateckiego psychicznie (długie kontrakty, konflikty w zespołach), więc zarobkowo do krajów arabskich już więcej nie pojechał. Po latach nie próbuje dorabiać ideologii, że w hotelu o wysokim standardzie uprawiał wysoką kulturę. – To nie była muzyka do tańca, raczej do obiadu. Miało być miło. I było – ucina.

Pytałem Czystawa, czy w hotelu z pięcioma gwiazdkami czuł się chałturnikiem. Były wokalista Budki zarzekał się, że nigdy nie wiódł żywota gastronomicznego grajka, ani w Polsce, ani za granicą. I nawet jak nie było żadnej pracy, nie dorabiał w knajpie, rozumianej jako ponura tancbuda z wyszynkiem.

– Źle bym się z tym czuł. Współczuję artystom, którzy trafiają do takich miejsc i nie bardzo wiedzą, czy nie grają za głośno, bo może to komuś przeszkadza w konsumpcji. W knajpie albo na statku muzyk robi za szafę grającą. Ludzie tylko przychodzą z zamówieniami: „Zagraj teraz coś Toma Jonesa”. I musisz grać. W arabskich hotelach jest inaczej: sam układam repertuar, dzięki czemu mogę śpiewać rocka i trochę dobrego popu. Taką swobodę sobie chwalę – przekonywał mnie Czystaw, chociaż chyba nie mówił wszystkiego. On jedyny nie brał boków i nie grał za napiwki tego, co pożąda publika? W hotelach klient zamawiał, klient dostawał.

„Knajpa” w slangu muzyków to obelga. O „gastroarbeiterach” mówi się w branży z przekąsem. I pewnym poczuciem wyższości – kto grywał w lokalach z wyszynkiem między pokazem striptizu a występem połykacza ogni, ten uchodzi w środowisku za grajka drugiej kategorii. – To nie było typowo knajpiane granie – tak podsumowuje Barcik hotelowy epizod w Kuwejcie. – Nie dzwoniły sztućce na widowni. Robiliśmy show, tylko że w hotelu. Dobry program, elitarna klientela. W Polsce knajpa kojarzyła się z siermięgą. Jak nie zagrałeś skocznej muzyki, to cię wyrzucali z lokalu, bo się nie sprawdziłeś. Nie występowałem w polskiej restauracji, bo to by za bardzo bolało. A granie w Kuwejcie nie uwierało. ©Ⓟ