W mediach publicznych musiało się zmienić wiele, aby nie zmieniło się niemal nic.

Gdy osiem miesięcy temu dotychczasowa opozycja przejmowała władzę, naprawa mediów publicznych była jednym z jej priorytetów. Ale szybko okazało się, że Koalicja Obywatelska nie ma pomysłu, jak na gruncie obowiązującego prawa zmienić władze TVP, a także podnieść jakość mediów publicznych. Skoro jednak obietnica „zatrzymania propagandy” padła, to trzeba było działać.

20 grudnia 2023 r. minister kultury Bartłomiej Sienkiewicz odwołał prezesów i rady nadzorcze TVP, Polskiego Radia i PAP. Podstawą działania była uchwała Sejmu. Gdy parę dni później zorientowano się, że takie rozwiązanie może być wadliwe prawnie, MKiDN postawiło spółki medialne w stan likwidacji. Równolegle w budynkach TVP, PR i PAP przez wiele tygodni dochodziło do przepychanek i intryg – odcięcie sygnału antenowego to tylko jeden z bardziej ostentacyjnych przykładów. Likwidacja – choć pozorna – przyniosła w końcu zamierzony efekt: po tygodniach sądowych batalii likwidatorzy zostali wpisani do Krajowego Rejestru Sądowego i mogą dziś zarządzać spółkami.

Zamknięte drzwi

Choć te wydarzenia nie miały wiele wspólnego z „aksamitną rewolucją”, w telewizji starano się stworzyć wrażenie, jakby wszystko poszło gładko, a widzowie mogą od tej pory liczyć na profesjonalne i bezstronne informacje. – Od jutra „Wiadomości” będą prezentowały fotografie świata i dnia, a nie obraz, który malowano w tych studiach przez osiem lat ze starannie dobranymi barwami – zapowiadał 21 grudnia Marek Czyż, nowy prowadzący główny program informacyjny TVP. – Miast propagandowej zupy, chcemy państwu zaproponować czystą wodę. Nie dlatego, że jest szlachetna, ale dlatego, że nie niesie żadnych nachalnych smaków – dodał.

Pierwsze dni nowej TVP nie należały do najłatwiejszych. Część sprzętu była pod kontrolą poprzedniego kierownictwa, brakowało ludzi, niektóre systemy nadawania nie działały. – Spodziewałem się chaosu, zastałem chaos. Byłem przekonany, że idziemy tam z jakimś planem, ale go nie poznałem – opowiadał Wirtualnej Polsce dziennikarz Tomasz Marzec, który wówczas współpracował z TVP.

Każda wpadka mediów publicznych będzie stanowiła pretekst dla przyszłej władzy, by zacząć przy nich majstrować na nowo. A w tej dyscyplinie jesteśmy mistrzami świata

Napięta atmosfera utrzymywała się tygodniami. Przekonałem się o tym, gdy pod koniec stycznia umówiłem się na wywiad z Piotrem Zemłą, nowym szefem rady nadzorczej TVP. Korytarz przy wejściu do budynku był wypełniony pracownikami firmy ochroniarskiej, w tym tłumie przewijały się też patrole policji. W drodze do budynku oznaczonego literką „B” wraz z przydzielonym mi ochroniarzem musieliśmy przejść przez kilka prowizorycznych punktów kontrolnych. Aż znaleźliśmy się przed dużymi drzwiami na dziewiątym piętrze, które otworzyły się, gdy ochroniarz krzyknął hasło: „Swój!”.

Przeprowadzając w ostatnich miesiącach kilkadziesiąt rozmów o polskich mediach publicznych, dość często spotykałem się ze stwierdzeniem, że TVP od zawsze była podatna na polityczne wpływy. Moi rozmówcy jednym tchem podkreślali również konieczność przeprowadzenia odpowiednich reform, aby ten stan zmienić. I – zaskakująco często – nie mieli żadnego pomysłu, jak ustawowy „pluralizm” oraz „bezstronność” w mediach publicznych zapewnić. A gdy jakaś idea się pojawiała, była najczęściej odtworzeniem któregoś ze scenariuszy, który w ciągu ostatnich ponad 30 lat mieliśmy okazję już testować.

Ręczne sterowanie

Pod koniec 1992 r. przyjęto ustawę, na której mocy powstała Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, mająca stać na straży „wolności słowa w radiu i telewizji, samodzielności nadawców i interesów odbiorców” oraz zapewniać „otwarty i pluralistyczny charakter radiofonii i telewizji”. Od tego czasu ustawę nowelizowano kilkadziesiąt razy. Wraz z kolejnymi poprawkami zmieniały się liczebność rady, sposób powoływania i odwoływania jej przewodniczącego czy kwestia rotacyjności składu. Kolejne „ulepszenia” nie wpłynęły jednak znacząco na ograniczenie wpływów władzy na rynek medialny.

Wertując podręczniki historii współczesnej, można się natknąć na wiele przykładów, gdy w historii III RP polityczny interes wziął górę nad ustawową misyjnością. Gdy w połowie lat 90. Lechowi Wałęsie nie spodobały się decyzje ówczesnej KRRiT, podjął decyzję o odwołaniu przewodniczącego Marka Markiewicza. Według tłumaczeń szefa prezydenckiej kancelarii miał prawo to zrobić – skoro ustawa zakłada, że to głowa państwa powołuje szefa KRRiT, to i głowa państwa ma prawo go także odwołać. Tej błyskotliwej teorii nie podzielił Trybunał Konstytucyjny, jednak Markiewicz na fotel przewodniczącego nie powrócił.

Kilka lat później w TVP nastała era SLD. W 1998 r. jej prezesem został Robert Kwiatkowski, człowiek z najbliższego otoczenia prezydenta Kwaśniewskiego. Sześcioletni okres jego panowania przy ul. Woronicza zapamiętany został jako czas rządów twardej ręki. Zmiany nie dało się nie zauważyć również na wizji. Jednym z przykładów była afera związana z kredytem mieszkaniowym, który ówczesny premier Leszek Miller miał zaciągnąć w Banku Współpracy Europejskiej – kontrolowanym przez Aleksandra Gudzowatego, właściciela Bartimpexu, spółki pośredniczącej w handlu gazem z Rosją. Gdy w lutym 2002 r. o kulisach tej sprawy poinformowało „Życie”, temat podjęła większość mediów. O sprawie nie dowiedzieli się jednak widzowie „Wiadomości” TVP. Kwiatkowski miał odegrać także istotną rolę w aferze Rywina. Zdaniem prof. Tomasza Nałęcza – przewodniczącego komisji śledczej, która badała tamtą sprawę – ówczesny prezes TVP znajdował się w „grupie trzymającej władzę”, przygotowującej propozycję korupcyjną dla Adama Michnika, redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej”. Kwiatkowski nigdy jednak formalnie nie był o nic podejrzany.

Zarzuty stronniczości pojawiały się również, gdy do władzy po raz pierwszy doszło PiS, a wraz z nim w fotelu szefa telewizji zasiadł najpierw dziennikarz Bronisław Wildstein, a następnie Andrzej Urbański, były szef Kancelarii Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Ten pierwszy – informował „Press” – miał wprowadzić wśród dziennikarzy TVP odgórny zakaz publicznego wypowiadania się o działalności spółki. W 2008 r. – rok po objęciu władzy przez PO i PSL – Urbański pożegnał się ze stanowiskiem. Wówczas przy ul. Woronicza nastała era prezesów tymczasowych. Wynikało to z braku porozumienia w radzie nadzorczej spółki. Wewnętrzne konflikty, intrygi i stosowanie sztuczek prawnych doprowadziły do tego, że żaden z szefów telewizji nie mógł się czuć pewnie na stanowisku. W ciągu kilkunastu miesięcy spółką zarządzali: Piotr Farfał (pełniący obowiązki prezesa TVP), Bogusław Szwedo (p.o.), Tomasz Szatkowski (p.o.), Romuald Orzeł, Włodzimierz Ławniczak (p.o.), Bogusław Piwowar (p.o.), znowu Romuald Orzeł (po trzech dniach zawieszony). „A każde nazwisko to pensje, odprawy, koszty podejmowanych w pośpiechu decyzji lub ich braku. Tak nie może działać żadna firma, nawet państwowa. Najpierw rządził PiS, potem LPR/Libertas, PiS z SLD, sam Sojusz, następnie znowu PiS-SLD, teraz trudno powiedzieć, co się wyklaruje” – pisali w 2011 r. Anna Dąbrowska i Mariusz Janicki na łamach „Polityki”.

Wewnętrzne starcia doprowadziły do nowelizacji ustawy o radiofonii i telewizji, która wygasiła kadencje rad nadzorczych i zarządów w TVP, Polskim Radiu i regionalnych rozgłośniach. W wyniku tamtej decyzji w telewizji stery przejął Juliusz Braun, były szef KRRiT i były poseł związany z Unią Wolności. Jego kadencja skończyła się w maju 2015 r. – wówczas ogłoszono konkurs, do którego zgłosiło się 35 osób. Spośród tego grona wybór padł na Janusza Daszczyńskiego, który w latach 90. był dyrektorem generalnym KRRiT i wiceprezesem TVP. W lipcu 2015 r. jego kandydaturę na szefa telewizji zaakceptowała KRRiT – i Daszczyński rozpoczął czteroletnią kadencję. Ale jej nie dokończył. Po przejęciu władzy przez PiS w ekspresowym tempie przyjęto „małą ustawę medialną”, za której pomocą odebrano KRRiT dotychczasowe kompetencje do powoływania składów zarządów spółek medialnych i przekazano je ministrowi skarbu państwa. Parę dni później przy ul. Woronicza zagościł Jacek Kurski. Choć TK rok później uznał przepisy „małej ustawy” za niekonstytucyjne, to były poseł PiS – z krótką przerwą – zarządzał TVP przez sześć lat.

O tym, jak wyglądała telewizja za czasów Kurskiego, pisaliśmy w ostatnich latach na łamach DGP wielokrotnie. Symbolem tamtego okresu stały się paski grozy, czyli belki informacyjne. Według analizy Rady Języka Polskiego 75 proc. spośród nieco ponad 300 przeanalizowanych pasków pokazanych w głównym wydaniu „Wiadomości” w latach 2016–2017 nie pełniło funkcji informacyjnej, tylko perswazyjną (wpływanie na odbiorcę), magiczną (kreacja rzeczywistości) i ekspresywną (wyrażanie emocji oraz ocen). TVP szorowała także po dnie w rankingach zaufania. Według raportu Reuters Institute z 2022 r. publiczna telewizja wypadała najgorzej na tle największych polskich mediów (ufało jej tylko 24 proc. ankietowanych, brak zaufania deklarowało 49 proc.).

Poszukiwania czystej wody

Koalicja Obywatelska zmiany w TVP wzięła więc na wyborczy sztandar. Nigdy jednak nie przedstawiła spójnej wizji odnowy mediów publicznych – ograniczono się do haseł: „zaprowadzić porządek”, „odpolitycznić”, „zlikwidować propagandę”. – Będziemy potrzebowali dokładnie 24 godzin, żeby PiS-owska telewizja rządowa zamieniła się w publiczną – obiecywał Donald Tusk.

Do tej misji po wygranych wyborach oddelegowany został Bartłomiej Sienkiewicz. Fotela ministra kultury nie zamierzał zajmować zbyt długo – nagrodą za dobrze wykonane zadanie miał być mandat europosła. Gdy przejęcie mediów publicznych po wielu perturbacjach w końcu uznano w kancelarii premiera za udane, szef MKiDN dostał zielone światło na start w czerwcowych eurowyborach. – Nie obawiam się żadnych wniosków, jeśli chodzi o mnie. Wyłączenie telewizji, która była właściwie zbrodnią na społeczeństwie, uważam za zaszczyt i moralny obowiązek – mówił po złożeniu dymisji, gdy jeden z dziennikarzy dopytywał go, czy boi się postawienia w przyszłości przed Trybunałem Stanu.

Dziś na antenie TVP nie ma już pasków grozy, czerwonych twarzy przerobionych w programach do montażu ani powtarzającego się nagrania, na którym Tusk mówi „für Deutschland”. „Wiadomości” zastąpiła „19.30”, a Danutę Holecką – Marek Czyż. Ale próżno szukać obiecanej „czystej wody”. Spoglądając w najnowsze sprawozdanie z realizacji obowiązku przedstawiania stanowisk partii politycznych (publiczne media muszą przesyłać KRRiT takie zestawienia co kwartał), widać jasno: pluralizm w TVP jest fikcją.

Tylko w II kw. tego roku wypowiedzi polityków związanych z KO prezentowano przez niemal 90 godzin (43 proc. ogólnego czasu), Zjednoczonej Prawicy (PiS i Suwerennej Polsce) – poświęcono jedynie 29 godzin (14 proc.). Dalsze lokaty należały do Lewicy (ok. 28 godzin – 14 proc.), PSL (ok. 28 godzin – 14 proc.), Polski 2050 (ok. 26 godzin – 12 proc.) oraz Konfederacji (niecałe 7 godzin – 3 proc.). Telewizja Polska mówi więc głosem rządu – opozycyjne wypowiedzi nie zajmują nawet jednej piątej czasu antenowego.

Uzasadnione wątpliwości może budzić także dobór kadr. Według zasad etyki TVP dziennikarz „służy społeczności widzów, szanując prawdę, dobro wspólne i wolność słowa, dokłada wszelkich starań, by zachować niezależność i bezstronność”, a przy tym „zachowuje równy dystans wobec polityków różnych orientacji”. W dokumencie widnieje też zapis, że dziennikarz „winien traktować media społecznościowe jako formę publicznej wypowiedzi, mając na uwadze, że także tam reprezentuje Telewizję Polską” oraz „nie powinien publikować w internecie żadnych informacji i opinii, których nie mógłby przedstawić na antenie”.

Nie przeszkodziło to Piotrowi Maślakowi, nowemu szefowi agencji publicystyki, dokumentu i audycji społecznych TVP, aby na portalu X przekonywać, że przez ostatnie osiem lat „Polską rządziła mafia”, a „skala tej bandyterki przekracza wyobraźnię”. W innym wpisie nazwał PiS „zorganizowaną grupą przestępczą”, która miała „przewalić nielegalnie” 100 mld zł.

Dziennikarka Dorota Wysocka-Schnepf nie widziała niczego niestosownego, przeprowadzając w niedzielnej porze największej oglądalności niemal godzinny wywiad z Arkadiuszem Szczurkiem, kontrowersyjnym aktywistą z Lotnej Brygady Opozycji. Nie zadawała rozmówcy trudnych pytań, nie skonfrontowała go z wulgarnymi zachowaniami, których Szczurek dopuszczał się przez ostatnie lata, nie reagowała także, gdy jej gość mijał się z prawdą. Gdy w mediach spotkała ją za to krytyka, stwierdziła, że aktywistom, takim jak Szczurek, „wiele zawdzięczamy”, bo przez ostatnie lata „stawiali opór reżimowi”.

Kwestią takich potencjalnych naruszeń zajmuje się siedmioosobowa komisja etyki TVP. W ostatnich miesiącach przewodnictwo objął w niej dyrektor Akademii Telewizyjnej Sławomir Matczak, który również nie stroni od aktywności w sieci. „Pisowski łomot. (…) Nie powiem, jak cieszę się po pierwszej turze w Warszawie” – pisał po kwietniowych wyborach samorządowych. W innym tweecie umieścił obrazek zgniłego jabłka z naniesionym logo PiS. „Tak to wygląda. Nie wiem czyje (zdjęcie – red.), ale trafne” – wskazywał Matczak.

Było, jest i będzie

Niezależnie od tego, czy przytoczone przykłady są wypadkami przy pracy, czy stałym elementem, do którego będziemy musieli się przyzwyczaić, to przez ostatnie 30 lat zrobiono niewiele, aby media publiczne realnie „odpolitycznić”. Żadna z ekip nie zdecydowała się na tak heroiczny czyn – pozbawić się wpływu na publiczną telewizję, a jednocześnie zabezpieczyć media przed zagrabieniem ich przez kogoś innego.

Obecnie w MKiDN trwają przygotowania nowej ustawy medialnej. Według założeń, o których mówił DGP w czerwcu wiceminister Andrzej Wyrobiec, zlikwidowana ma zostać opłata audiowizualna, finansowanie mediów publicznych ma być wpisane na sztywno w budżecie, ograniczona ma zostać też liczba reklam. Zmiany obejmą także KRRiT – dotychczasowy skład ma zostać odwołany i powołany na nowo na podstawie nowych kryteriów. – Proponujemy przywrócenie dziewięcioosobowego składu KRRiT powoływanego w proporcji przewidzianej w ustawie przed 2005 r.: czterech członków przez Sejm, dwóch przez Senat i trzech przez prezydenta, z mechanizmem rotacyjności składu KRRiT – wskazywał Wyrobiec. Jak tłumaczył, wybór nowych władz mediów publicznych będzie dokonywany „w drodze konkursu przez komisje konkursowe lub rady nadzorcze danej spółki”, a tym samym „wrócimy do sytuacji z 2015 r., kiedy takim sposobem wybrany został prezes TVP”.

Zaprezentowana przez resort kultury wizja pokazuje, że rządzący nie mają chęci lub odwagi, aby problem mediów publicznych rozwiązać kompleksowo. Znaczna część proponowanych rozwiązań jest powrotem do tego, co było i – bardzo często – nie zdawało egzaminu. Historia pokazała, że gdy w mediach publicznych pojawiał się problem, którego nie można było wziąć na przeczekanie, interweniować musiał rząd – nowelą „uzdrawiać” sytuację, np. wygaszając kadencję danego gremium. Trudno oczekiwać, aby tym razem było inaczej. Czas zweryfikuje, jak szybko po uchwaleniu nowych przepisów choroba rozwinie się do tego stadium.

Taki stan rzeczy będzie rodził dodatkowy problem. Każda kolejna wpadka mediów publicznych będzie stanowiła doskonały pretekst dla przyszłej władzy, aby przy zacząć przy nich majstrować na nowo. A w tej dyscyplinie jesteśmy mistrzami świata. ©Ⓟ