Jeszcze nigdy polityczne podziały tak bardzo nie przesłaniały Amerykanom racjonalnej oceny kondycji ekonomicznej kraju.

Od końca pandemii amerykańska gospodarka miesiąc po miesiącu przerastała oczekiwania ekonomistów, dystansując inne kraje rozwinięte tak jak drużyna olimpijska USA deklasowała rywali w koszykówce. Choć prognozy zapewniały o rychłym nadejściu bolesnej recesji, a Stary Kontynent przeżywał spowolnienie, z którego jeszcze się nie otrząsnął, PKB za Atlantykiem urósł w 2023 r. o 2,5 proc. Od górki inflacyjnej latem 2022 r. dynamika cen zeszła w Stanach z 9,1 proc. do 3 proc., co rozpaliło oczekiwania na cięcie stóp procentowych. Pod wpływem tego optymizmu w połowie maja 2024 r. Dow Jones Industrial Average, indeks 30 największych spółek giełdowych, po raz pierwszy w historii na chwilę przebił barierę 40 tys. pkt, fundując inwestorom psychologiczny dopalacz.

Mimo że skokowa podwyżka stóp wywindowała koszty kredytu, inwestycje w nowe fabryki i linie produkcyjne, stymulowane gigantycznymi subsydiami federalnymi, sięgnęły skali niepamiętanej od lat 50. XX w. Stanowe władze rzuciły się z kolei na granty z wartego 1,2 bln dol. pakietu infrastrukturalnego administracji Joego Bidena, by odbudowywać drogi, modernizować wodociągi i zagęszczać szerokopasmową sieć internetową. Ponieważ na przekór szeroko zapowiadanej „śmierci konsumenta” wzrost wynagrodzeń wyprzedza inflację, Amerykanie nadal wydają na potęgę. Choć minął już szał na domowe siłownie i sprzęt do majsterkowania nakręcony przez czeki covidowe od rządu, rzeczy, których zakup zwykle odkłada się przy cieńszym portfelu – od elektroniki po rejsy wakacyjne – sprzedają się dziś na pniu.

Rynek pracy wykazał się odpornością, która ośmieszyła katastroficzne przewidywania, że nie da się poskromić cen bez masowych zwolnień. Dwa lata temu były sekretarz stanu Lawrence H. Summers wróżył, że opanowanie inflacji będzie kosztowało Amerykę pięć lat bezrobocia na poziomie ponad 5 proc. Dziś jest już jasne, że lądowanie przypominało raczej osunięcie się na kanapę niż huknięcie o ziemię. Kiedy niemieckie i francuskie firmy – od branży motoryzacyjnej po IT – z rozmachem redukowały etaty lub mroziły zatrudnienie, przedsiębiorstwa w USA uparcie utrzymywały załogi w pełnym składzie, a nawet dodawały nowe osoby do listy płac. Wynikało to z obawy przed powtórką kłopotów z pocovidowego ożywienia, kiedy wiele zakładów miało trudności z obsadzeniem etatów, które skasowały podczas wymuszonego lockdownem przestoju. Menedżerowie kalkulowali więc, że nawet jeśli zamówienia w końcu spadną, to lepiej przyciąć pracownikom godziny, niż potem przerabiać kolejny kosztowny cykl rekrutacji i szkoleń (ekonomiści nazwali ten trend „labor hoarding”).

Ponieważ Amerykanie finansują wiele zakupów pożyczkami, wysokie odsetki w dużej mierze osłabiły wpływ opadającej inflacji. Bank Rezerwy Federalnej w Nowym Jorku szacuje, że całkowite zadłużenie gospodarstw domowych w USA spuchło do 17,8 bln dol.

Na horyzoncie rysuje się jednak coraz więcej oznak ochłodzenia. Wzrost płac przyhamował, a firmy ograniczyły rekrutacje, przez co rotacja personelu zmalała, szczególnie w takich sektorach jak: technologie, finanse i ubezpieczenia czy usługi prawnicze. Przybywa osób, które nie mogą znaleźć zatrudnienia w pełnym wymiarze, więc pracują na dwóch, trzech zleceniach, aby się utrzymać. Wielka rezygnacja (Great Resignation), czyli fala dobrowolnych odejść, która od 2021 r. poniosła miliony Amerykanów – czy to z powodu lepszej oferty, czy wypalenia albo egzystencjalnych przewartościowań w obliczu szalejącego wirusa – dobiegła końca. W maju po raz pierwszy od przeszło dwóch lat bezrobocie przebiło granicę 4 proc. Na początku sierpnia tlący się w statystykach niepokój zamienił się w przejściową panikę. Gorsze, niż się spodziewano, dane z rynku pracy w połączeniu z mizernymi wynikami big techu tak rozpaliły obawy przed nadciągającą w USA recesją, że wywołały tumult na międzynarodowych giełdach. Nie brakowało głosów, że Rezerwa Federalna przegapiła właściwy moment na rozpoczęcie obniżek stóp i teraz będzie trudno uniknąć czarnego scenariusza. Gros ekonomistów uważa taki pesymizm za nieuzasadniony. Chociaż bezrobocie podskoczyło szósty miesiąc z rzędu, do 4,3 proc., ten wynik pozostaje zbliżony do poziomów sprzed COVID-19. Rozczarowujące statystyki dotyczące nowo zatrudnionych nieco zrównoważyła zaś spadająca liczba osób, które po raz pierwszy złożyły wniosek o zasiłek. O ile okresy załamania rodzą rzesze ludzi bez pracy, których fatalne perspektywy skłoniły do całkowitego zarzucenia poszukiwań, o tyle obecnie taki trend się nie rysuje. „Zawrotne tempo rotacji pracowników, wzrostu zatrudnienia i podwyżek wynagrodzeń, które charakteryzowało popandemiczne odbicie, należy do przeszłości. Ale uważna analiza ostatnich danych sugeruje, że sytuacja jest dużo stabilniejsza” – napisał ekonomista Matthew C. Klein, autor popularnego bloga The Overshoot. Całkiem możliwe, że sierpniowe zamieszanie okaże się zatem sezonową wpadką, zwłaszcza że inne kluczowe dane, które opisują kondycję gospodarki, wyglądają solidnie – np. PKB w II kw. 2024 r. zwiększył się o 2,8 proc. Według analityków Goldman Sachs sygnały spowolnienia przemawiają tylko za tym, aby we wrześniu Fed obniżył stopy o 25 pkt bazowych i jeszcze dwukrotnie powtórzył ten manewr w tym roku.

Nastrojowa recesja

Obraz, który wyłania się z danych, jeszcze nigdy tak bardzo nie odbiegał od nastrojów w społeczeństwie. Podczas gdy Biały Dom snuł opowieść o spektakularnym odbiciu, którego zazdrościł Stanom Zjednoczonym cały świat, wielu ludzi czuło się tak, jakby kraj był na skraju katastrofy. Dominowała niepewność co do przyszłości, która wciąż nie odpuszcza. Dobrze ilustruje to popularny indeks nastrojów konsumenckich Uniwersytetu Michigan, który bierze pod uwagę to, jak Amerykanie postrzegają swoje perspektywy finansowe, warunki prowadzenia firmy i ogólną koniunkturę. Co prawda wskaźnik poprawił się o jedną trzecią od czerwca 2022 r., w którym zaliczył historyczny dołek, ale nadal oscyluje poniżej 66 (na 100). W przeszłości taki poziom notowano zazwyczaj w okresach recesji – np. wiosną 1981 r., gdy inflacja przekraczała 9 proc., a bezrobocie 7 proc. (przed COVID-19 indeks wynosił 98). Wiele osób, zwłaszcza gorzej zarabiających, skarży się, że uporczywa drożyzna ciągnie w dół ich stopę życiową.

Tym bardziej może się więc wydać zaskakujące to, że Amerykanie są jednocześnie spokojni o swoje budżety. Jak wynika z cyklicznych badań Rezerwy Federalnej, uznawanych za najbardziej wiarygodne źródło informacji o dystrybucji bogactwa i kondycji gospodarstw domowych w USA, 72 proc. pytanych ocenia swoją sytuację materialną co najmniej jako dobrą. Co innego stan gospodarki – tylko nieco ponad jedna piąta wystawia jej pozytywne recenzje. Dobitnie wyraził ten pesymizm majowy sondaż ośrodka Marist Poll dla „Guardiana”: prawie trzech na pięciu respondentów stwierdziło, że w Stanach Zjednoczonych trwa recesja, połowa uważała, że bezrobocie jest najwyższe od półwiecza, a prawie trzy czwarte sądziło, że inflacja ciągle wzrasta.

Opinie i emocje ludzi tak znacznie rozminęły się z tym, co mówią twarde dane, że komentatorzy zaczęli nazywać ten fenomen „nastrojową recesją” (vibecession). Ten termin, ukuty w 2022 r. przez influencerkę finansową Kylę Scanlon, opisuje psychologiczny efekt, który kształtują wzajemne zależności między dowodami i decyzjami politycznymi a naszymi doświadczeniami, interpretacjami i oczekiwaniami. Obiektywnie nie ma spowolnienia, ale wyższe ceny w sklepach powodują, że czujemy się tak, jakby z gospodarką działo się coś złego, a nawet spodziewamy się, że sprawy mogą wkrótce przybrać gorszy obrót. Dobrze to wyjaśnia badanie Stefanie Stantchevej z Uniwersytetu Harvarda opublikowane przez Brookings Institution. 80 proc. respondentów stwierdziło w nim, że wynagrodzenia nie nadążają za szybującą inflacją, a w rezultacie ich siła nabywcza ciągle słabnie. W rzeczywistości jest inaczej – od 2020 r. średnia stawka godzinowa wzrosła o 22,3 proc., a indeks cen o 20,8 proc. Dlaczego ludzie mają wrażenie, że stać ich na coraz mniej?

Badanie ekonomistki pokazuje, że inflacja wzbudza silne poczucie niesprawiedliwości, które przejawia się choćby w powszechnym przekonaniu, że firmy kierują się chciwością – z jednej strony zawyżają ceny dla klientów, a z drugiej jako pracodawcy opierają się podnoszeniu płac, aby obniżyć koszty i wycisnąć maksymalne marże zysku. Jak podkreśla Stantcheva, pracownicy na ogół nie traktują podwyżek, które dostali w ostatnich latach, jak korekt dyskontujących wyższe koszty życia, lecz wiążą je z własnymi zasługami, np. lepszą wydajnością czy dłuższym stażem. Tej frustracji, że inflacja ograbia ich z ciężko zarobionych pieniędzy, towarzyszy jeszcze przeświadczenie, że zarobki osób zamożnych idą w górę szybciej niż pozostałych.

Inflacyjne burgery

Inny powód kiepskich nastrojów Amerykanów jest dość prozaiczny: wielu nie zdążyło się przyzwyczaić do wyższych cen i sądzi, że skoro te nie spadają, to inflacja dalej hula. O ile na stacjach benzynowych ludzie mogą dziś odczuwać lekką ulgę, o tyle rachunki w supermarketach i restauracjach nie przestają budzić ich zdumienia (nie brak dowodów na TikToku i Reddicie). Trzy lata temu duży kubek kawy w Starbucksie kosztował 2,45 dol., teraz niemal 4 dol.; za galon mleka płaciło się 3,5 dol., obecnie ok. 4 dol. Puszka Coli w 12-paku, która przed pandemią wychodziła po 35 centrów, ostatnio dobiła do 60, a cena tuzina jajek oscyluje wokół 3 dol., czyli praktycznie się podwoiła. Co ważne – tańsze marki spożywcze drożały dużo szybciej niż te z półki premium. „Wall Street Journal” policzył, że przedpandemiczny koszyk zakupów za 100 dol. w tym roku kosztuje o 36,6 dol. więcej. I to nawet bez uwzględniania strategii shrinkflacji, którą szeroko zastosowali producenci żywności: zmniejszając opakowania lub gramaturę, sięgając po gorsze jakościowo zamienniki w recepturach i zmieniając proporcje składników, by ograniczyć zużywanie tych droższych. W efekcie część dochodu, którą Amerykanie wydali w 2023 r. na jedzenie – 11,2 proc. – była najwyższa od ponad 30 lat. „Konsumenci rozumieją, że nie ma już powrotu do 2019 r., ale wciąż próbują się zorientować, jak wygląda ta nowa normalność” – mówiła „WSJ” Joanne Hsu z Uniwersytetu Michigan.

Chyba nikogo inflacja nie uderzyła tak po oczach (i kieszeniach) jak klientów popularnych sieci fast-foodowych. Taco Bell, które sprzedawało burrito z wołowiną za 1,69 dol., nagle kasuje za nie 3,69 dol., whopper z Burger Kinga z 4,19 dol. podrożał do 6,19 dol., za nuggets w Chick-fil-A za 4,39 dol. teraz płaci się 5,99 dol. W odpowiedzi na zarzuty republikanów, że odkąd do Białego Domu wprowadził się Biden, ulubione dania Amerykanów kosztują dwa razy więcej, prezes McDonald’s USA Joe Erlinger stwierdził, że od 2019 r. pozycje ich menu podrożały średnio o 40 proc. Dzięki inflacyjnym cennikom potentaci tego rynku osiągnęli w 2023 r. rekordowe zyski, zresztą podobnie jak giganci spożywczy – Hershey, General Mills czy Kraft Heinz. Wśród ekonomistów przetoczyła się dyskusja o tym, na ile koncerny skorzystały z okazji, aby podbić ceny ponad to, co było uzasadnione kosztami. Spór pozostaje nierozstrzygnięty, ale klienci zaczęli w końcu mówić „dość”. Według firmy badawczej NielsenIQ sprzedaż jedzenia i napojów spadła od stycznia do kwietnia 2024 r. o 2 proc. w porównaniu z tym samym okresem rok wcześniej. Ruch w barach szybkiej obsługi z kolei zmalał w pierwszym kwartale o 3,5 proc. Dlatego od kilku miesięcy hipermarkety ostro konkurują o klientów obniżkami cen tysięcy produktów, a fast foody próbują ich zwabić z powrotem szeroką gamą promocji: 5-dolarowe posiłki, oferty BOGO (buy one, get one free, czyli dwa w cenie jednego), kupony, programy lojalnościowe…

Amerykanów przygnębiają też rachunki za mieszkanie, które od pandemii rosły jeszcze szybciej niż za żywność. Jak wynika z analizy firmy Zillow, w latach 2019–2023 czynsze w skali kraju wystrzeliły o 30 proc. Różnice między miastami i regionami są przy tym ogromne, zwłaszcza jeśli nałoży się na nie trendy płacowe. Najbardziej skrajny przykład to Nowy Jork: w ubiegłym roku wynagrodzenia wzrosły tam o 1,2 proc., a opłaty za mieszkanie – siedem razy tyle. Tylko nieco węższe luki zanotowano w Bostonie, Cincinnati czy Chicago. Choć poza metropoliami widać pierwsze oznaki ochłodzenia rynku nieruchomości, wydatki mieszkaniowe wciąż mocno obciążają budżety rodzinne. Eksperci polityki mieszkaniowej z Uniwersytetu Harvarda wyliczyli, że już połowa wynajmujących – najwięcej w historii – przeznacza ponad 30 proc. swoich dochodów na czynsz i media. Z powodu niebotycznych cen nieruchomości i kosztów kredytów hipotecznych miliony rodzin musiały odłożyć marzenia o kupnie własnego domu, a ci, którzy spłacają raty, przeciętnie oddają bankom około jednej czwartej zarobków. Coraz mniej ludzi stać też na nowy samochód, a jeśli już muszą wymienić auto, to chętniej wybierają tańsze sedany i kompaktowe SUV-y.

Ponieważ Amerykanie finansują wiele zakupów pożyczkami, wysokie odsetki w dużej mierze osłabiły wpływ opadającej inflacji. Bank Rezerwy Federalnej w Nowym Jorku szacuje, że całkowite zadłużenie gospodarstw domowych w USA spuchło do 17,8 bln dol., a zaległości w spłatach zwiększają się właściwie dla każdego typu zobowiązań, w tym kart kredytowych, hipotek i kredytów samochodowych. Coraz większą popularnością – zwłaszcza wśród osób o niskich dochodach, które najdotkliwiej odczuły wzrost kosztów życia – cieszą się platformy buy now, pay later (BNPL). To serwisy pozwalające kupować na kredyt ratalny nawet artykuły codziennego użytku, jak jedzenie, kosmetyki i ubrania. Ponieważ platformy BNPL odmawiają ujawniania informacji o dokonywanych na nich transakcjach, niektórzy analitycy ostrzegają, że mogą skrywać kolosalny dług napompowany przez rozmaite prowizje i opłaty dodatkowe.

Pieniądze i wartości

Amerykanie nie okazali prezydentowi wdzięczności za to, że pod jego rządami kraj szybko wrócił do formy. Zanim Biden ogłosił, że nie będzie się ubiegał o reelekcję, w badaniu Gallupa tylko 38 proc. respondentów dobrze oceniło jego politykę ekonomiczną. Większym zaufaniem w sprawach gospodarki darzyli Donalda Trumpa. Jeszcze za wcześnie, aby wyborcy wyrobili osobie opinię co do tego, jak nowa faworytka demokratów Kamala Harris sprawdzi się w tej dziedzinie. Pierwsze dane wyglądają dla niej obiecująco – w sondażu „Financial Times” ma nad rywalem przewagę 1 pkt. proc.; miesiąc temu różnica między Bidenem a Trumpem wynosiła 7 pkt. proc. (na korzyść tego drugiego). To prowadzi do jeszcze jednego wyjaśnienia, dlaczego tylu Amerykanów jest przygnębionych kondycją gospodarki. Poglądy na ten temat zależą w dużym stopniu od sympatii politycznych. O ile 82 proc. demokratów chwali bidenomikę, o tyle 86 proc. republikanów wystawia jej negatywne recenzje. Ci pierwsi bardziej optymistycznie patrzą też na sytuację ekonomiczną. Partyjne soczewki zabarwiają nastroje konsumenckie co najmniej od czasów Ronalda Reagana, ale jak podkreśla Joanne Hsu, obecnie „przesłaniają one racjonalną ocenę aktualnych trendów gospodarczych”.

Choć w badaniach Amerykanie wymieniają inflację jako najważniejszy problem kraju, w praktyce czynniki ekonomiczne nie ważą już tak jednoznacznie na tym, czy popierają oni politykę prezydenta i na kogo głosują, nawet jeśli hasło „gospodarka, głupcze” dorobiło się statusu ludowej mądrości. Politolodzy tłumaczą, że to nie tylko kwestia nasilającej się polaryzacji. Wraz ze wzrostem zamożności wyborców coraz większą rolę w decyzjach przy urnach odgrywają wyznawane przez nich wartości. Inflacja może więc przesądzić o tym, które nazwisko zakreślą, ale równie dobrze na szczycie hierarchii priorytetów mogą się pojawić imigracja, zmiany klimatyczne czy prawo do aborcji. ©Ⓟ