10 lat temu mało kto myślał o Rosji jako o kraju zdolnym posunąć się do otwartej przemocy wobec krajów NATO czy Unii Europejskiej, a tym bardziej o możliwej pełnoskalowej wojnie w Europie. Owszem, było tuż po siłowej aneksji Krymu i zaczynała się zastępcza konfrontacja pomiędzy Kremlem a szeroko pojętym Zachodem w Syrii, ale to przecież były odległe peryferie.
Czeskie otrzeźwienie
W tamtych realiach, gdy kolejne eksplozje pod koniec 2014 r. zdemolowały składy amunicji w czeskich Vrběticach, powodując śmierć dwóch osób, pogłoski o rosyjskim autorstwie zamachów wydawały się wielu ludziom fantastyczne. Podobnie jak płynące już wcześniej z kręgów fachowych przestrogi, że Rosjanie mają zarówno instrumenty i procedury, jak i psychiczną gotowość, by w razie potrzeby organizować akty terroru i dywersji godzące bezpośrednio w państwa i społeczeństwa Zachodu. Ale wówczas przekraczało to granice wyobraźni przeciętnego Smitha i Kowalskiego, a dla wielu decydentów było bardzo niewygodne politycznie. Współpraca polityczna i biznesowa z Rosją była wszak całkiem intratna.
Mimo kłód rzucanych pod nogi przez „najwyższe czynniki” grupa czeskich śledczych oraz oficerów kontrwywiadu jednak nie odpuściła. Drążyli… i wreszcie wydrążyli. W kwietniu 2021 r. na biurku ówczesnego premiera Andreja Babiša wylądowały raporty jasno wskazujące, że za eksplozjami stali ludzie z rosyjskiego wywiadu wojskowego – Głównego Zarządu (dawniej: Głównego Zarządu Wywiadowczego, czyli GRU) Sztabu Generalnego Sił Zbrojnych Federacji Rosyjskiej. Jak ujawniono, część z nich była zamieszana także w nieudaną próbę otrucia w Wielkiej Brytanii w 2018 r. Siergieja Skripala – byłego oficera GRU, który przeszedł na stronę MI6, a potem uzyskał azyl na Wyspach.
Zamachowcy podróżowali po Europie z paszportami m.in. mołdawskimi i tadżyckimi, ale nie ulegało wątpliwości, że tak naprawdę są kadrowymi oficerami rosyjskiej armii. Skandal, który wówczas wybuchł, stanowił pewien psychologiczny przełom – świadomość zagrożenia ze strony Moskwy skokowo wzrosła. Tym bardziej że polityczne i wojskowe cele zamachowców były dość oczywiste. Obiekty we Vrběticach, formalnie należące do czeskiego Wojskowego Instytutu Technicznego, były wynajmowane przez prywatną spółkę Imex Group z Ostrawy (to jej pracownicy zginęli podczas wybuchu), zaś zniszczona amunicja należała do współpracującego z nią bułgarskiego handlarza bronią Emiliana Gebrewa (który według ustaleń portalu Bellingcat przebywał w magazynach podczas ataku). Co interesujące, na początku 2015 r. także w Bułgarii doszło do dwóch eksplozji w składach amunicji przeznaczonej na eksport. Podobnie jak w przypadku czeskiego towaru – głównie dla sposobiącej się pilnie do kolejnego etapu rosyjskiej agresji Ukrainy, a także dla formacji wojskowych syryjskiej opozycji. Celem próby otrucia stali się wkrótce później sam Gebrew, a także jego syn i jeden z bliskich współpracowników. W bułgarskim śledztwie wypłynęły zresztą te same twarze i personalia rosyjskich oficerów co w przypadku akcji w Czechach i Wielkiej Brytanii. Chodziło więc przede wszystkim o sparaliżowanie wojskowej pomocy dla podmiotów, z którymi walczyła Rosja lub jej sojusznicy, ale także o wysłanie sygnału ostrzegawczego zachodnim decydentom – stąd pewna nietypowa ostentacja podjętych przez Kreml działań.
To było jeszcze przed nową fazą konfrontacji, czyli przed pełnoskalową, jawną agresją z lutego 2022 r. Siła ukraińskiego oporu oraz skala zachodniej pomocy dla Kijowa niewątpliwie zaskoczyły Rosjan, wydarzenia nie potoczyły się tak, jak zaplanowali to sobie Władimir Putin i spółka. Gdy minął pierwszy szok, a kremlowscy decydenci zorientowali się, że klasyczna przemoc militarna nie prowadzi ich do upragnionych celów politycznych (ba, daje często efekty odwrotne do zamierzonych), do gry wróciły metody, które sprawdzały się w rywalizacji z Zachodem w czasach carskich, radzieckich i w poprzednich latach ery Putina. Do szeroko pojętych działań specjalnych.
W definicjach formułowanych przez specjalistów ds. wojny i bezpieczeństwa najczęściej określa się tym mianem kompleks przeróżnych form oddziaływania na przeciwnika, które mają osłabić jego potencjał polityczny, ekonomiczny, wojskowy czy moralny, ale wykraczają poza regularne działania militarne. Prowadzi się je zarówno podczas wojny, jak i (formalnego) pokoju. Zazwyczaj na zapleczu, poza linią frontu, a współcześnie również (a nawet zwłaszcza) w infosferze. Należą do nich m.in. działania dywersyjne, sabotażowe i psychologiczne, a także terroryzm – bo choć to twierdzenie jest w naszym kręgu kulturowym skrajnie niepoprawne politycznie, to prawda jest taka, że akty terroru sponsorowane przez państwa i organizowane przez ich funkcjonariuszy stanowią użyteczną kompilację oddziaływań psychologicznych i niejako kinetycznych. Nasze skrupuły co do nazwania rzeczy po imieniu nie powodują zaś, że nasi przeciwnicy cofną się przed użyciem takiej metody. Wręcz przeciwnie.
Teoretycy i praktycy zgodnie podkreślają, że w działaniach specjalnych przydatne są niekonwencjonalne wyszkolenie i wyposażenie wykonawców, a przede wszystkim nieortodoksyjny sposób myślenia tych, którzy operację planują i zatwierdzają, odejście od znanego przeciwnikowi szablonu, maksymalne wykorzystanie efektu zaskoczenia i oczywiście wyczucie kontekstu politycznego. Również doskonałe rozpoznanie wywiadowcze i analityczne – infrastruktury, ludzi, warunków naturalnych, możliwych reakcji społecznych i politycznych na atak… Tego wszystkiego nie uzyskuje się z dnia na dzień. Bazą dla późniejszych uderzeń jest konsekwentna polityka prowadzona w cieniu przez wiele lat. Rosja taką politykę prowadziła. A my spaliśmy lub chowaliśmy głowy w piasek.
To dotyczy m.in. kwestii wyzwań migracyjnych. Dziś wszyscy przyjęli do wiadomości to, co nieliczni specjaliści usiłowali tłumaczyć już podczas wielkiego, europejskiego kryzysu w roku 2015 – że jego skala jest efektem skutecznego wzmocnienia i wykorzystania przez Rosjan naturalnych, obiektywnych zjawisk i trendów dzięki kompleksowym działaniom. Od podgrzewania kryzysów w państwach ościennych, przez przygotowanie kanałów przerzutowych (często w postaci kontrolowanych przez wywiad siatek przestępczych), aż po odpowiednie sterowanie zachowaniami zarówno migrantów w krajach, do których dotarli, jak i radykalnie antyimigranckich grup w tych państwach.
Robi się gorąco
Ale broń migracyjna, acz efektowna (i niestety efektywna), to nie wszystko. Paleta jest znacznie szersza. A im mniej sukcesów Rosja ma na konwencjonalnym froncie w Ukrainie, tym ważniejsze stają się dla niej działania hybrydowe i asymetryczne w Europie czy w Ameryce. Owszem, polityczne zielone światło, które od decydentów dostały kontrwywiady wielu krajów zachodnich w konsekwencji rosyjskiego ataku na Ukrainę, spowodowało poważne osłabienie siatek szpiegowskich, które służby specjalne Kremla tkały tam przez dekady. Hydra jednak ewidentnie przetrwała, wciąż ma zdolność do odtwarzania coraz to nowych łbów i mimo kłopotów ekonomicznych Rosji wciąż może liczyć na hojne finansowanie. Efekty niestety widać.
W kwietniu w bawarskim Murnau policja zatrzymała Rosjanina, który zasztyletował dwóch obywateli Ukrainy. Niemal równocześnie w położonym niedaleko Bayreuth aresztowano dwóch obywateli Niemiec pochodzenia rosyjskiego pod zarzutem przygotowywania sabotażu wymierzonego w infrastrukturę przemysłową oraz obiekty wojskowe, także amerykańskie (m.in. w bazę w Grafenwoehr, gdzie armia USA szkoli ukraińskich żołnierzy w obsłudze czołgów Abrams). Obaj mieli powiązania z rosyjskim wywiadem, a jeden w przeszłości walczył w oddziałach prorosyjskich separatystów w Donbasie. W Szwecji w ostatnich miesiącach miała miejsce seria dziwnych wykolejeń pociągów. Wszystkie na strategicznych trasach – np. na słynnej Malmbanan i innych głównych liniach transportu rudy żelaza do norweskich portów, w tym Narviku, które w razie potrzeby aż proszą się one o odwrócenie kierunku przewozów w celu dostarczania NATO-wskiego wojska i zaopatrzenia dlań na granicę fińską. Czechy – też ważny kraj tranzytowy – oficjalnie poinformowały, że rosyjscy sabotażyści usiłowali uszkodzić systemy sygnalizacji kolejowej. W Estonii i na Litwie doszło do zakłócenia komunikacji GPS, co spowodowało poważne problemy w ruchu lotniczym. Źródło ataku (cóż za niespodzianka!) było na terenie Rosji. Powiązana z nią grupa hakerska APT28 atakuje tymczasem przeróżne cele w Niemczech, Czechach, Słowacji, Polsce, Szwecji i jeszcze w paru innych państwach NATO i UE. Celem są instytucje publiczne oraz firmy z sektorów powiązanych z bezpieczeństwem, od zbrojeniówki, przez logistykę, po usługi medyczne oraz IT.
W Wielkiej Brytanii były: najpierw podpalenie londyńskiego magazynu z pomocą dla Ukrainy, potem tajemniczy wybuch w walijskiej fabryce amunicji należącej do globalnego potentata zbrojeniowego BAE Systems, a wreszcie seria burzliwych zamieszek sprowokowanych kryminalnym incydentem, ale starannie podgrzanych przez celowe działania dezinformacyjne. I wszędzie rosyjskie tropy.
To tylko wybrane przykłady tego, z czym musimy się mierzyć. W Polsce także. Pamiętamy tajemnicze pożary wysypisk i składowisk odpadów (mogące być testami systemu reagowania kryzysowego i zarazem próbą siania paniki), sygnały o próbach organizowania zamachów na prezydenta Wołodymyra Zełenskiego, dywersji wymierzonej w infrastrukturę kolejową itp.
Cele i wykonawcy
Licho nie śpi, a zawodowa wyobraźnia podpowiada praktycznie nieskończoną listę potencjalnych celów. Od tych pierwszoplanowych, z definicji mających jaką taką ochronę (również kontrwywiadowczą), czyli zakładów zbrojeniowych, portów, elektrowni, obiektów rządowych itp., przez mniej oczywiste dla szerokiej publiki, ale od dawna identyfikowane jako newralgiczne przez specjalistów od terroryzmu (obiekty sportowe, masowe imprezy kulturalne, szkoły i uczelnie…), aż po zupełnie absurdalne (niestety tylko na pozór), np. budzące emocje pomniki. A także inne, o których lepiej głośno nie mówić, żeby nie ułatwiać życia stronie przeciwnej.
W grę wchodzą nie tylko obiekty i instalacje, lecz także konkretni ludzie. W pierwszej kolejności ci, którzy jakoś nadepnęli Rosji na odcisk (patrz: niedawne ciężkie pobicie w Wilnie rosyjskiego emigranta Leonida Wołkowa, byłego bliskiego współpracownika Aleksieja Nawalnego; sprawcami byli w tym przypadku… Polacy powiązani z infiltrowanymi przez rosyjski wywiad grupami chuligańskimi). Ale także rozpoznawalni liderzy skłóconych frakcji politycznych, bo jedną z ulubionych taktyk rosyjskich speców od psucia atmosfery jest podgrzewanie wewnętrznych konfliktów w obcych krajach. Im bardziej jesteśmy skłóceni ze sobą, tym mniej jesteśmy odporni na ciosy z zewnątrz. Na tej samej zasadzie celami mogą być celebryci, zwłaszcza tacy, którzy zajęli akurat wyraziste stanowisko w jakimś gorącym sporze, niekoniecznie czysto politycznym. I tak dalej.
Materiału do przemyśleń powinna nam dostarczyć lista rosyjskich szpiegów zwróconych niedawno Putinowi w ramach ostatniej wielkiej wymiany za więzionych w Rosji opozycjonistów. A mamy tam i artystów cyberprzestępczości (Władisław Kluszyn i Roman Sielezniew, hakerzy skazani w USA na wiele lat więzienia), i mordercę z Federalnej Służby Bezpieczeństwa (płk Wadim Krasikow, który w 2019 r. na berlińskiej ulicy dokonał egzekucji na czeczeńsko-gruzińskim dysydencie Zelimchanie Changoszwilim), i głęboko zakamuflowanych przez długie lata nielegałów, czyli agentów i pracowników zainstalowanych pod obcymi tożsamościami. Jak Michaił Mikuszyn, który udawał brazylijskiego naukowca o nazwisku José Assis Giammaria i pracował na jednym z uniwersytetów w Norwegii, a także Anna i Artiom Dulcewowie wraz z nieletnimi dziećmi, którzy w Ameryce Łacińskiej i w Słowenii żyli jako obywatele Argentyny, właścicielka galerii sztuki Maria Rosa Mayer Munos oraz biznesmen branży IT Ludvig Gish. Na dokładkę „hiszpański dziennikarz Pablo Gonzales”, czyli tak naprawdę Paweł Rubcow, który miał za zadanie infiltrować liberalne i demokratyczne kręgi kilku krajów, w tym Polski, i dla lepszego uwiarygodnienia nawet krytykował Rosję i Putina. Zapewne bez wewnętrznego przekonania, za to z oczywistym zyskiem operacyjnym w postaci budowania sieci zaufanych kontaktów. A przy okazji wzmacniał narracje przeszkadzające polskim władzom w odpieraniu ataku hybrydowo-migracyjnego. To wszystko razem ilustruje skalę rosyjskich zainteresowań i możliwości.
Deficyty myślenia
Możliwości Kremla znacznie wzrosły dzięki przysłudze ze strony rządu w Budapeszcie. Rosjanie i Białorusini od początku lipca mogą wjeżdżać na Węgry (a potem dalej hulać po Europie, właściwie dowolnie) na podstawie wizy pracowniczej, czyli w gruncie rzeczy poza wszelką kontrolą. Możliwość buszowania setek tysięcy Rosjan (w tym zapewne szpiegów i dywersantów) po krajach strefy Schengen oczywiście i tak istniała, bo pomimo agresji przeciwko Ukrainie nie zamknęliśmy dla nich granic. Ponad 0,5 mln obywateli Federacji Rosyjskiej rocznie występuje o stosowne wizy i w 90 proc. przypadków wciąż je otrzymuje. Teraz, dzięki Viktorowi Orbánowi, wysyłani przez rosyjskie służby spece od dywersji i sabotażu będą się mieć jeszcze lepiej. Bo to i mniej procedur do odfajkowania, i możliwości administracyjnej oraz operacyjnej kontroli tej fali „turystów i pracowników” przez nasze służby zjechały w okolice zera.
Co charakterystyczne, afera (nie tylko u nas) wybuchła dopiero w pierwszych dniach sierpnia, z ponad miesięcznym opóźnieniem, gdy szef Europejskiej Partii Ludowej Manfred Weber napisał w tej sprawie list do przewodniczącego Rady Europejskiej Charles’a Michela i zapowiedział, że na październikowym posiedzeniu Rady (cóż za refleks!) Unia „musi pilnie zająć się tym zagrożeniem bezpieczeństwa”. Niemieckie media stosownie ten gest nagłośniły, a dziennikarze w innych państwach UE (w Polsce też) wtedy właśnie masowo dostrzegli problem. News przemknął przez telewizje i portale, po czym zgasł. Pewnie wróci, gdy Weber i spółka znów wezmą się za grillowanie Orbána. Skądinąd słusznie, bo naprawdę jest on zagrożeniem dla bezpieczeństwa Unii i całego Zachodu.
Mniej słuszne jest to, że jedynym celem tej medialnej operacji najwyraźniej jest węgierski premier. Natomiast fundamentalny problem skrajnie łatwego poruszania się ludzi z Rosji po naszym terenie wciąż nie zostanie rozwiązany ani nawet na serio zauważony. Zbyt wiele branż po prostu zarabia na ich obecności, a że wśród setki tysięcy klientów trafi się jeden sabotażysta… To pokazuje deficyty naszego, zachodniego myślenia strategicznego w obliczu bardzo realnego zagrożenia.
Na TikToku i Twitterze
Rosyjscy oficerowie wywiadu i ich pomagierzy od lat zainstalowani w kluczowych punktach naszych struktur oraz fizycznie podróżujący po krajach Zachodu z pełną swobodą to tylko część problemu. Rosyjskojęzyczny portal śledczy Dossier Center poinformował niedawno, że zidentyfikował specjalną jednostkę wywiadu wojskowego Federacji Rosyjskiej odpowiedzialną za tworzenie siatek dywersyjno-sabotażowych w Europie za pomocą komunikatorów internetowych.
Nihil novi sub sole, opisywane mechanizmy są w znacznej mierze tożsame z tymi, do których od lat przyzwyczaili nas islamiści z Al-Kaidy, ISIS i tym podobnych organizacji. Zaawansowane narzędzia selekcji, włącznie z profilowaniem psychologicznym, pozwalają wyłonić na forach internetowych osoby szczególnie podatne na werbunek i wykazujące przy tym cechy potencjalnych liderów. Potem się ich szkoli, a wreszcie pomaga się im w organizowaniu konkretnych akcji. W grę wchodzą tutaj zwłaszcza środowiska ideowo sprzyjające Rosji (np. antyukraińskie, zwłaszcza w przypadku Polski, lecz także takie o skrajnie prawicowych poglądach na sprawy obyczajowe). Ponadto środowiska przestępcze (tak, też mają swoje zakątki w necie, a weterani rosyjskich służb od dawna intensywnie infiltrowali zorganizowane grupy o charakterze mafijnym, więc mają na tym odcinku dość łatwo) oraz specyficzne grupy hobbystyczne (np. rekonstruktorzy, słowianofile, motocykliści, kibice). Tak tworzy się agenturę proxy, względnie tanią w pozyskaniu, masową, a przy tym diabelnie efektywną (oczywiście wtedy, gdy za wykonawców czarnej roboty – przeróżnych ideologicznych narwańców, życiowych frustratów czy zwykłych chuliganów – myśli kompetentny oficer wywiadu, komfortowo urzędujący sobie w oddalonej centrali). A przy tym jej utrata lub zużycie nie przysparzają specjalnego bólu prowadzącej ją organizacji terrorystycznej lub instytucji wywiadowczej.
Wnioski z tego wszystkiego są tyleż oczywiste, co przerażające: mamy do czynienia z dynamicznym wzrostem rosyjskich aktywów wywiadowczych, pozwalającym Moskwie na eskalację działań dywersyjnych i sabotażowych w państwach NATO i UE. Jednocześnie swoimi rozlicznymi działaniami i zaniechaniami wciąż tworzymy środowisko sprzyjające wrogiej działalności. A ockniemy się zapewne dopiero wtedy, gdy zadane nam straty będą trudne do odrobienia. ©Ⓟ
Widzieć las, rąbać drzewa
Siergiej Gołubczikow w jednej z dyskusji toczonych z oponentami w rosyjskiej przestrzeni mediów społecznościowych (to były czasy!) wyjaśnił wręcz, że opisywana przezeń operacja – prawidłowo zaplanowana i przeprowadzona – sprawi, że „czołgi i rakiety nie będą potrzebne”. Dziś mamy okazję przekonać się w praktyce, czy jego ocena była słuszna – czy obecna strategia rosyjska, oparta głównie na działaniach asymetrycznych, pozwoli Moskwie odrobić straty spowodowane lekkomyślnym sięgnięciem po środki czysto militarne.