Po sfałszowanych wyborach prezydenckich Wenezuelczycy wyszli na ulice, zaś Stany Zjednoczone, Unia Europejska i liczne kraje regionu próbują wywierać presję na uzurpatorską ekipę. Ta – ufna w poparcie Pekinu, Moskwy i Hawany – odpowiada represjami, a sam Nicolás Maduro w telewizyjnych wystąpieniach na zmianę cytuje Biblię, grozi i nakazuje, by jego poddani rezygnowali z WhatsAppa na rzecz innych aplikacji. Najlepiej takich kontrolowanych przez Chiny i Rosję. I na pewno nie przez Elona Muska – amerykański potentat stał się ostatnio dla reżimu symbolem wszelkiego zła. Maduro twierdzi, że to właśnie on jest odpowiedzialny za „atak na wenezuelski system wyborczy” i zachęca do „chaosu, kłamstw i przemocy”.
Krach, ale nie całkiem
Niektórzy dostrzegają w tym desperację lub nawet postępujące szaleństwo. Być może mają rację, ale to nie zmienia faktu, że na razie reżim opiera się na realnych i względnie stabilnych fundamentach, czyli poparciu resortów siłowych oraz ważnych graczy zewnętrznych, a do przejęcia władzy przez aktualną opozycję droga jeszcze bardzo daleka i trudna.
Na niekorzyść Madura i jego ekipy przemawiają przede wszystkim powszechna nędza i brak perspektyw. Przez ostatnią dekadę skłoniły one ponad 7 mln Wenezuelczyków – a więc około jednej czwartej populacji – do szukania lepszego życia w innych państwach Ameryki Łacińskiej lub w Stanach Zjednoczonych. To szokujące, zważywszy na to, że los umieścił kraj na gigantycznym zbiorniku ropy naftowej. Nawet po wielu latach intensywnej i bardzo intratnej eksploatacji wenezuelskie złoża – te potwierdzone badaniami geologicznymi – wciąż uchodzą za największe na świecie. Daleko w tyle pozostają Iran, Stany Zjednoczone, Arabia Saudyjska czy Rosja. Jeszcze względnie niedawno temu Wenezuela cieszyła się statusem jednego z najbogatszych państw kontynentu, i to mimo że w owych złotych czasach zagraniczne koncerny i stojące za nimi państwa (z USA na czele) dbały, aby jak największa część zysków z eksploatacji ropy trafiała za granicę. Tego, co zostało na miejscu, i tak wystarczało na zupełnie niezły (na tle reszty Ameryki Południowej) przeciętny poziom życia ludności.
Chodzi o to, by mieć możliwość manewru w sprawie gigantycznych zapasów wenezuelskiej ropy. Jeśli trzeba, to nieco poluzować albo znowu przykręcić śrubę, gdy to się bardziej opłaci. Pretekst zawsze się znajdzie
Niestety, 10 lat temu przyszedł kryzys na rynku surowców naftowych, a jednocześnie lewicowe rządy na złość babci (czyli Waszyngtonowi) odmroziły uszy… nie tyle nawet sobie, co wszystkim Wenezuelczykom. Dzisiejszy krajobraz to hiperinflacja, szybki wzrost skali handlu wymiennego, chroniczny deficyt podstawowych towarów (a nawet, o ironio, paliw). Bardzo zaawansowany program nacjonalizacji i kumulacji podstawowych dziedzin przemysłu (czytaj: wydobycia ropy) ograniczył co prawda wpływy i zyski obcych kapitalistów, ale spowodował też fatalny spadek jakości zarządzania i korupcję. W pewnym momencie zabrakło pieniędzy na nowe inwestycje, a nawet na niezbędne remonty infrastruktury. Do tego już wcześniej doszły zaniedbanie i ruina innych gałęzi gospodarki, z rolnictwem włącznie (dlatego dziś zachodzi potrzeba znacznego importu żywności), a także coraz bardziej autorytarne rządy i powszechne łamanie praw człowieka, a w efekcie sankcje ekonomiczne ze strony USA i Unii Europejskiej. Zamiast współpracować z państwami liberalnymi i demokratycznymi, wenezuelski reżim coraz mocniej wiązał się najpierw z komunistyczną Kubą, a potem już bezpośrednio z Rosją i Chinami.
Wielcy Bracia
Dzisiaj Maduro liczy zapewne na to, że te kraje – w imię swoich interesów geostrategicznych – wezmą go po prostu na garnuszek i zapobiegną ostatecznemu krachowi ekonomicznemu, który prędzej czy później zmiótłby jego ekipę. To rachuba niepozbawiona realnych podstaw.
Dla Moskwy i Pekinu skrajnie antyamerykańskie władze w państwie położonym bardzo dogodnie dla kontrolowania Karaibów, a więc w pobliżu „miękkiego podbrzusza” USA, to znacząca korzyść. Baza wypadowa do innych krajów regionu oraz możliwość sterowanej destabilizacji, aby odciągnąć amerykańską uwagę od innych zakątków świata (mieliśmy tego przykład całkiem niedawno, gdy Maduro zaczął zgłaszać pretensje do terenów roponośnych należących do sąsiedniej Gujany), to drugi ważny plus. Dyspozycyjny głos w ONZ, OPEC i innych organizacjach międzynarodowych – trzeci. Walor propagandowy, czyli pokazanie, jak to „postępowe” i „lewicowe” rządy w Ameryce Łacińskiej popierają dążenia Pekinu i Moskwy do stworzenia „nowego, sprawiedliwego ładu międzynarodowego” w imieniu dyskryminowanego globalnego Południa – czwarty. No i tania ropa, którą Chińczycy kupują z Wenezueli w sporych ilościach (częściowo obchodząc system sankcyjny z pomocą pośredników oraz floty tankowców cieni). W porównaniu z dostawami kolumbijskimi są do przodu średnio o ok. 10 dol. na baryłce, a z bliskowschodnimi nawet o 15 dol. W ślad za tym biznesem idą coraz śmielsze próby penetracji ekonomicznej, politycznej, wojskowej i wywiadowczej.
W krajach takich jak Wenezuela z punktu widzenia dyktatora głodować mogą wszyscy poza nim i jego świtą oraz armią i siłami policyjnymi, bo to ich wierność ma kluczowe znaczenie dla przetrwania reżimu. I choć niebawem może ostatecznie zabraknąć własnych pieniędzy na ich utrzymanie, zagraniczni przyjaciele raczej zapewnią kaście oficerskiej godne utrzymanie, bo im się to po prostu opłaci. Nic więc dziwnego, że minister obrony Wenezueli Vladimir Padrino we wtorek potwierdził „absolutną lojalność armii wobec prezydenta Nicolása Madura”. Uczynił to uroczyście w specjalnym telewizyjnym wystąpieniu, stojąc w otoczeniu wyprężonych wyższych oficerów wojska i policji. Była to odpowiedź na poniedziałkowy apel liderów opozycji – kandydata na prezydenta Edmunda Gonzáleza i jego politycznej mentorki Marii Coriny Machado – którzy wezwali siły zbrojne, aby „stanęły po stronie ludzi”. „Te bezsensowne i irracjonalne apele mają na celu rozbicie naszej jedności i siły instytucji, ale wrogowie nigdy tego nie osiągną” – dodał Padrino.
Po opublikowaniu listu przez Gonzáleza i Machado prokurator generalny Tarek Saab zapowiedział wszczęcie przeciwko nim dochodzenia karnego – za nakłanianie przedstawicieli wojska i policji do łamania prawa. „Strach nas nie sparaliżuje, pokonamy go tak, jak robiliśmy to do tej pory, i nie zejdziemy z ulic” – odpowiedziała niezwłocznie Machado (pozostająca już w ukryciu) w wiadomości audio opublikowanej w mediach społecznościowych.
Hugo wiecznie żywy
Gra o poparcie aparatu przemocy ma rzeczywiście kluczowe znaczenie. Bo autorytet Madura i jego ekipy leży już w gruzach. Mało kto wierzy w samej Wenezueli i poza nią w oficjalne komunikaty, z których wynika, że dotychczasowy prezydent zdobył w wyborach 28 lipca 51-procentowe poparcie. Reżim ewidentnie wytrzasnął te dane z rękawa na chwilowy użytek propagandowy. Opozycja utrzymuje, że Gonzalez zdobył ponad 6 mln głosów, podczas gdy Maduro zaledwie 2,7 mln, i nawet opublikowała w internecie kopie danych z 30 tys. lokalnych komisji wyborczych, które potwierdzają takie proporcje. Są one także z grubsza zgodne z przedwyborczymi sondażami prowadzonymi przez niezależne instytucje.
Mimo coraz powszechniejszych wezwań płynących z zagranicy rząd nadal odmawia opublikowania cząstkowych protokołów. Nie zrobiła tego również krajowa komisja wyborcza, której strona internetowa jest niedostępna od wczesnych godzin porannych 29 lipca.
„Przeanalizowaliśmy te dowody i ustaliliśmy, że niemal niemożliwe jest sfałszowanie zestawień, które zostały szybko skompilowane i przesłane” – powiedział dziennikarzom wyższy urzędnik w Biurze ds. Półkuli Zachodniej amerykańskiego Departamentu Stanu, Mark Wells, odnosząc się do dokumentów publikowanych przez opozycję.
Nadmiar amerykańskiego poparcia może jednak zaszkodzić przeciwnikom Madura. Resentymenty Wenezuelczyków wobec mocarstwa z północy są powszechne i zrozumiałe w kontekście historycznym. Reżim najwyraźniej gra na wykorzystanie tego czynnika: Yvan Gil, minister spraw zagranicznych Wenezueli, napisał właśnie na portalu X, że to „skrajna prawica” dąży do „podważenia wenezuelskiej demokracji i wprowadzenia (…) marionetki USA”.
Opozycja zjednoczyła się tylko chwilowo i taktycznie. W gruncie rzeczy są w niej środowiska bardzo różne, nierzadko o przeciwstawnych poglądach, programach i interesach – od konserwatywnych obyczajowo katolików po skrajną lewicę. A także, co bodajże istotniejsze, od popierających liberalne rozwiązania ekonomiczne zwolenników otwarcia na Zachód (i jego biznes oraz instytucje finansowe), poprzez umiarkowane centrum, aż po dzieci chavizmu, czyli populistyczno-lewicowego nurtu wyrosłego z buntu wobec niesprawiedliwości społecznej, rozwarstwienia i zaniedbywania interesów narodowych przez kompradorskie elity w dawnych czasach.
Dyplomatyczny taniec
Pomniki Hugona Cháveza, byłego oficera armii, charyzmatycznego (acz bardzo kontrowersyjnego) lidera, który u schyłku minionego stulecia popchnął swój kraj na drogę lewicowych reform, padają dziś masowo. Ale jego duch wciąż ma się dobrze. Obawy, że po ewentualnym upadku Madura wrócą niesprawiedliwość i wyzysk, także wybrzmiewają wśród prodemokratycznych demonstrantów i nie roznoszą ich bynajmniej tylko policyjni prowokatorzy.
Amerykanie jednak wcale nie palą się do faktycznego obalania Madury. Sezon przedwyborczy w USA sprzyja szumnym deklaracjom, ale nie konkretnym działaniom. Na razie to nic dziwnego, że administracja zachowuje się kunktatorsko, „rozważa zaostrzenie sankcji” i toczy niekończące się „rozmowy konsultacyjne” – a to z przedstawicielami opozycji, a to z przywódcami państw regionu, a nawet z Unią Europejską. Jest jednak bardzo prawdopodobne, że taka polityka będzie miała ciąg dalszy również po styczniowej inauguracji nowego prezydenta USA, i to bez względu na to, kto ostatecznie zasiądzie w Białym Domu.
Prodemokratyczne slogany sprzedają się bowiem nieźle, zwłaszcza w sytuacji, gdy wenezuelskie newsy są na pierwszych stronach gazet. Sfałszowane przez reżim wybory, masowe protesty uliczne, aresztowanie i torturowanie liderów opozycji – to budzi emocje i naturalną sympatię zachodniej opinii publicznej dla pokrzywdzonej społeczności. Ale w interesie wpływowego politycznie amerykańskiego sektora naftowego wcale nie jest scenariusz, w którym w Wenezueli nagle zapanują wolność i demokracja. To oznaczałoby co prawda pewne ograniczenie (przecież nie wyzerowanie!) wpływów chińsko-rosyjskich, ale też perspektywę zniesienia sankcji, a w konsekwencji zalania światowych rynków tanią ropą. Owszem, nie od razu, bo skrajnie niedoinwestowany sektor wydobywczo-przesyłowy Wenezueli będzie potrzebować czasu, pieniędzy i technologii, by pozbierać się z desek. Owszem, nowy rząd w Caracas będzie skrępowany uzgodnieniami OPEC, którego wpływowi członkowie (szczególnie bliskowschodni) też nie marzą o drastycznym spadku cen. Prawdą jest też to, że na wielu rynkach wenezuelska ropa nie stanowi bezpośredniej konkurencji dla amerykańskiej ze względów technologicznych, ale mimo tych wszystkich przeszkód w dość zgodnej opinii analityków rynku powrót Wenezueli (która ostatnio ma mniej niż 2 proc. udziału w globalnym rynku) jako znaczącego eksportera musiałby i tak spowodować znaczną presję na obniżenie cen.
Naftowe dylematy
Gdyby nowy, demokratyczny rząd postanowił z grubsza kontynuować naftową politykę poprzedników z czasów Chaveza i Madura, eliminując tylko jej najgorsze patologie – czyli gdyby nie dokonał masowej reprywatyzacji i zachował kontrolę nad dopuszczonymi do rynku zagranicznymi koncernami – zyski z udanej rewolucji byłyby dla Amerykanów mocno wątpliwe. Co innego, gdyby nowe władze dopuściły ich do głównego kawałka tortu, ale to z kolei plan, który nie podoba się ani sporej części polityków opozycyjnych, ani wenezuelskiej ulicy. I grozi kolejnymi rewoltami.
Z drugiej strony coś jednak trzeba z tą Wenezuelą zrobić. Bezczynność i bezradność będzie źle wyglądać marketingowo, szczególnie gdyby prezydentem USA miała zostać Kamala Harris. Pozostanie Madura przy władzy oznaczałoby też pewne, kolejne fale migracji z Wenezueli, które w końcu zdestabilizują także państwa ościenne, a w ostatecznym rachunku powiększą i tak znaczną presję migracyjną na Stany Zjednoczone. To z kolei bardzo bolesny scenariusz dla elektoratu Donalda Trumpa.
Podobne kalkulacje są w tej chwili pewnie prowadzone w stolicach państw latynoamerykańskich. Bardzo zróżnicowanych politycznie. Bo na jednym końcu skali mamy radykalnie liberalną i prozachodnią Argentynę plus kilka krajów podzielających jej stanowisko, czyli bardzo ostro potępiających Madura i już wdrażających konkretne działania przeciwko reżimowi. Na drugim biegunie: tradycyjnie prorosyjskich (i coraz częściej także prochińskich) satelitów w rodzaju Kuby. W ich pobliżu również Meksyk (który właśnie zaprosił prezydenta Rosji Władimira Putina na październikową inaugurację nowo wybranej prezydent Claudii Sheinbaum) oraz – z pewnymi zastrzeżeniami – Brazylię prezydenta Luli da Silvy. Ta z kolei lawiruje między lewicowymi sympatiami i antyamerykańskimi resentymentami ulicy a ekonomiczną koniecznością kooperacji z USA i Unią Europejską. Notabene raczej nikt, także w Brazylii, nie chciałby, aby kontrowersje na tle wsparcia dla wenezuelskiego reżimu przeszkodziły w podpisaniu (po latach trudnych negocjacji i dramatycznych zwrotów) wielkiej umowy o wolnym handlu pomiędzy UE a państwami grupy Mercosur.
Nowy, lepszy Maduro?
W tej sytuacji może się okazać, że wszystkim siłom zewnętrznym opłaci się specyficzny kompromis. Sam Maduro jest już wystarczająco skompromitowany (nie tylko ordynarnym fałszerstwem wyborczym), żeby musieć odejść prędzej czy później. Czy stanie się to w drodze dyplomatycznych, wielostronnych negocjacji oraz okrągłych stołów z udziałem opozycji, czy poprzez dobrze wyreżyserowany i kontrolowany zamach stanu (bo jednak jakiemuś ambitnemu pułkownikowi ktoś z zewnątrz zapłaci lepiej i obieca więcej niż reżim Madura), to w gruncie rzeczy drugorzędne. Grunt, aby nowa ekipa była „demokratyczna, ale nieortodoksyjnie”. Bo to z jednej strony uspokoi nastroje, przynajmniej na jakiś czas, i da alibi międzynarodowym Piłatom, a z drugiej – zagwarantuje kawałek tortu Chińczykom i Rosjanom, zapewniając ich cichą zgodę na całą operację. I, co najważniejsze, pozwoli zachować status quo co do sankcji. To byłoby bardzo wygodne rozwiązanie dla praktycznie wszystkich pozostałych graczy na globalnym rynku naftowym.
Chodzi o to, by mieć możliwość manewru w sprawie gigantycznych zapasów wenezuelskiej ropy. Jeśli trzeba, to nieco poluzować (jak to uczynili Amerykanie w zeszłym roku, dopuszczając kilka wybranych koncernów do większych kwot eksportowych – oczywiście głównie swój Chevron, ale m.in. również hiszpański Repsol). Albo znowu przykręcić śrubę, gdy to się bardziej opłaci. Pretekst zawsze się znajdzie.
Co do krajów latynoamerykańskich – wariant „nowego, nieco lepszego Madura” może nie dla wszystkich jest optymalny, ale daje spore szanse na minimum przewidywalności i racjonalności polityki Caracas oraz uboczne korzyści ekonomiczne (bo przy okazji da się coś utargować i z Chińczykami, i z Amerykanami), a przede wszystkim – odsuwa ryzyko kolejnych fal migracji z Wenezueli.
I tylko samych Wenezuelczyków w tym wszystkim bardzo żal. Bo na ołtarzu zewnętrznych interesów mogą zostać – po raz kolejny – złożone ich dążenia do wolności i pełnej suwerenności, czyli prawa decydowania o sobie i swoich bogactwach. Skądinąd to jest także bolesna cena za uleganie w przeszłości fałszywym prorokom. ©Ⓟ
Co z umową UE–Ameryka Południowa?
Po dojściu do władzy Luli KE wznowiła rozmowy o umowie handlowej, która mogłaby objąć bezcłową strefą 700 mln obywateli. Zablokował ją ustępujący prezydent Argentyny Alberto Fernández, który twierdził, że faworyzuje ona europejskie produkty. Wcześniej odmowę ratyfikacji zapowiedział Emmanuel Macron. Francja była największym sceptykiem podpisania porozumienia z Mercosurem, uważając, że doprowadzi ona do zalania europejskiego rynku tanią żywnością i produktami rolnymi z Ameryki Południowej.