Zacznę od tego, że Pravomil Raichl, bohater powieści Petra Stančíka „Prawomił albo niedawne przedawnienie”, istniał naprawdę. Urodził się w 1921 r. we wsi Skůry na północny zachód od Pragi, zmarł w Pilźnie w 2002 r. (w niezwykłych okolicznościach, o czym później). Przez długie dekady życia pracował jako leśnik w amerykańskim stanie Oregon. Miał dwie żony i siedmioro dzieci.
Wcześniej jednak zdążył zaliczyć, po pierwsze, króciutką służbę w czechosłowackiej armii – zmobilizowany późną zimą 1939 r. po miesiącu staje się świadkiem aneksji Czech przez III Rzeszę, co odbywa się bez jednego wystrzału, a czeskich żołnierzy, już w świeżo utworzonym Protektoracie Czech i Moraw, po zdaniu broni odsyła się do domów.
Po drugie – nie omijają go stalinowskie obozy pracy na dalekiej północy Rosji. 19-letni Raichl, patriota i zapaleniec, próbuje w 1940 r. przedostać się do Jugosławii bądź Rumunii, aby tamtędy przesmyknąć się na Zachód. To się nie udaje – rusza więc w przeciwnym kierunku, do ZSRR. W okolicach Leska, okupowanego wówczas przez Sowietów, aresztują go pogranicznicy, a wkrótce, skazany przez sąd wojskowy za domniemane szpiegostwo i nielegalne przekroczenie granicy, trafia do bydlęcego wagonu i w rezultacie, po drodze przechodząc ciężki tyfus, ląduje na dalekim Uralu, w łagrze Iwdel. Stamtąd po roku wyciągają go czescy oficerowie, działający w ramach uzgodnionej ze Stalinem akcji formowania czechosłowackiej armii na Wschodzie (analogiczne przedsięwzięcie, w wyniku którego stworzono polską armię dowodzoną przez gen. Andersa, regulował układ Sikorski-Majski z 30 lipca 1941 r.).
Po trzecie zatem – udziałem Raichla stają się trudne walki na froncie wschodnim: wielokrotnie ranny, zdobywa Kijów i wyzwala Słowację, utwierdzając się przy okazji w przekonaniu, że zauroczenie komunizmem jest rodzajem choroby duszy.
Po czwarte – antykomunizm w tuż powojennej Czechosłowacji nie jest bezpieczną postawą. Raichl w 1946 r. nielegalnie dostaje się do Bawarii, gdzie próbuje bez powodzenia zaangażować się w inspirowaną przez Amerykanów prozachodnią partyzantkę. Wraca, zostaje aresztowany, potem wypuszczony, nie mając pojęcia, że zbierają się nad nim ciemne chmury.
Po piąte – nieuniknione – Raichl wpada w pułapkę zastawioną przez bezpiekę i staje się jednym z bohaterów pierwszego procesu pokazowego czechosłowackiego stalinizmu (tuż po komunistycznym zamachu stanu w lutym 1948 r.), mosteckiej afery szpiegowskiej. Dostaje dożywocie.
Po szóste – w 1952 r. ucieka z najcięższego więzienia w Czechosłowacji, z twierdzy Leopoldov.
Po siódme – daje nogę za żelazną kurtynę. Próbuje szczęścia w Niemczech, potem osiada w Stanach Zjednoczonych.
Po ósme – wciąż męczą go niezałatwione sprawy i pragnienie zemsty. Bywa w Czechach po 1989 r., ale napełnia go niesmakiem brak konsekwencji w rozliczaniu zbrodni komunizmu. Gdy dowiaduje się, że dobrze mu znany stalinowski sędzia i prokurator Karel Vaš, winien sądowej śmierci setek czeskich patriotów, uniknie odpowiedzialności za swoje czyny, postanawia go osobiście zabić – czy może raczej: wykonać wyrok.
W dniu, w którym planuje zastrzelić Vaša, doznaje ataku serca i umiera.
Pragnienie zemsty
Piszę o tym tak szeroko, ponieważ w Czechach ta historia jest dobrze znana. W 2000 r. Václav Havel nadał Raichlowi wysokie odznaczenie państwowe. Czeska telewizja poświęciła niezwykłemu życiu Pravomila parę dokumentów, historyk Jaroslav Čvančara wydał w 2017 r. biografię „Pravomil Raichl: život na hranici smrti”, ukazała się także książka o słynnej brawurowej ucieczce z Leopoldova. W 2019 r. Martin Dušek i Ondřej Provazník wyreżyserowali thriller „Staříci”, opowiadający historię niedoszłego zamachu na prokuratora Vaša.
Pisarz Petr Stančík, wybrawszy Raichla na bohatera swojej powieści, znalazł się więc w sytuacji trudnej, przynajmniej pozornie. Pozornie, bo Stančík to konceptualista i mistyfikator; praca na materiale zastanym, literacka zabawa na cienkiej granicy między prawdą a fikcją, wplatanie w realną materię świata rozmaitych obsesyjnych, groteskowych i ekstrawaganckich motywów – to jego żywioł, co udowodnił w poprzednich książkach, także w tych wydanych w polskich przekładach: mowa o „Młynie do mumii” (przeł. Mirosław Śmigielski, Stara Szkoła 2016) i „Bezrożcu” (przeł. Elżbieta Zimna, Dowody, Warszawa 2020). A zatem Stančík – jeden z najciekawszych współczesnych pisarzy czeskich – potraktował losy pułkownika Raichla jako punkt wyjścia. „Rzeczywiste wydarzenia i losy konkretnych osób były jedynie luźną inspiracją dla autora tej książki. Jeżeli niektóre nazwiska postaci brzmią tak samo jak nazwiska osób realnie żyjących, przyczyna ma podobną naturę jak plama wilgoci na ścianie, gdy przypomina ludzką twarz” – pisze na pierwszej stronie swojej książki, zmuszając niejako czytelnika, by oderwał się od biografizmu i faktografii na rzecz przeżywania dziko wciągającej narracji.
„Pravomil” niemal w całości przyjmuje formę dziennika głównego protagonisty, prowadzonego – rzekomo – od wieku nastoletniego po późną starość. Ów dziennik przyjmuje kształt postmodernistycznej księgi: jest tekstem, który z różnych powodów nijak nie mógłby zaistnieć, a jednak istnieje. Przyjąwszy to do wiadomości, odbiorca wchodzi w rzeczywistość, której prawa ustanawia pisarz: wydarzenia potwierdzone historycznie (śmierć Tomasza Masaryka bądź upadek I Republiki Czechosłowackiej) i, całkiem prawdopodobne (sabotaż przemysłowy), sąsiadują tu na równych prawach z mroczną, surrealistyczną baśnią (samobójstwo z pomocą schwytanej w dwa palce pszczoły, której żądło zostaje wbite bezpośrednio w tętnicę prowadzącą do serca).
Wspomniany dziennik układa się w przygodową powieść łotrzykowską. Pravomil ma w sobie coś z Forresta Gumpa (przejawia naiwną, ale szczerą miłość ojczyzny, jest szlachetny i uczciwy, mimochodem wkręca się w koła zębate Historii), coś z szeregowego Franka Dolasa, naszego cwaniaczka (umiejętność wyjścia z każdej opresji, niemal intuicyjny spryt). Najmniej ma z dobrego wojaka Szwejka: Hašek był geniuszem ponurego nihilizmu, pisał – mimo fenomenalnego poczucia humoru – rozgoryczony życiem i zrujnowany, jego Szwejk to skrajny cynik i oportunista, który daje się nieść fali czarnego losu w oczekiwaniu na koniec świata. Pravomil Stančíka to idealista, którego rozpiera élan vital – co objawia się w książce nie tylko w obrazach brawurowego bohaterstwa, lecz także w licznych scenach żywiołowego seksu. A cała powieść w gruncie rzeczy tchnie konserwatywną nostalgią za starymi, dobrymi czasami sprzed totalitarnej katastrofy (ale też: sprzed przemian obyczajowych, które określają nasz współczesny świat).
A jednak fatalista
„Patriotyzm oznacza dziś dla mnie, jak zawsze, dumę i miłość do mojego ojczystego kraju, czeskiego języka, kultury i narodu. Dumę i miłość, które nie są ślepe i protekcjonalne, ale odnoszą się z szacunkiem do innych. Dumę i miłość do tego, czego jestem częścią i co współtworzę. Materialny i duchowy wszechświat jest wypełniony walką ładu z chaosem. Ład to różnorodność i rozmaitość, sokratejski dialog, łąka kolorowych kwiatów, świat pełen wolnych narodów i odrębnych kultur. Chaos – inaczej: entropia – oznacza uniformizację, standaryzację, jeden słuszny pogląd, pola rzepaku przerabianego na paliwa, złośliwie szalejącą globalizację i kult multi-kulti” – mówił autor w jednym w wywiadów dla czeskiej prasy.
Oczywiście Stančík jest nostalgikiem środkowoeuropejskim, czyli zarazem jest fatalistą: indywidualne bohaterstwo i szlachetność Pravomila niczego – prawie! – nie zmieniają w nieubłaganym biegu dziejów, które zgodnie z niewypowiedzianą wprawdzie w książce, ale klarowną logiką zazwyczaj karzą dobrych, a nagradzają szumowiny. To „prawie!” rezerwuję dla pewnej uroczej puenty w „Pravomile” – za nic nie mogę jej zdradzić.
Z punktu widzenia sztuki pisarskiej powiedziałbym, że najciekawsze rzeczy dzieją się w tej książce na trzecim planie. W momentach, gdy Stančík odjeżdża w dygresje, skojarzenia, poboczne wątki. To wtedy nagle w główny nurt narracji wdzierają się trony z mamucich kości, rytuały inicjacyjne syberyjskich plemion, metody chałupniczej produkcji nitrogliceryny, władcy Chazarów, palindromowe pseudonimy, apokryfy Starego Testamentu, czołgi wysmarowane smalcem, księża bigamiści i lornetki wrośnięte w drzewa. Sprawdźcie sami. Warto – będziecie się śmiać i przecierać oczy ze zdumienia. ©Ⓟ