Wielu sporo by zapłaciło za widok płaczącej Marine Le Pen, a tu proszę – internet w ostatnich dniach pełen zdjęć, i to za darmo. Tyle że pochodzą z 2017 r., a liderka Frontu Narodowego (dziś Zjednoczenie Narodowe, RN) płacze na nich ze śmiechu. Tak ubawiła ją parodia rozmowy na temat prawa ziemi w wykonaniu humorysty Nicolasa Canteloupa. W sumie trochę prawda (Le Pen płacze), a trochę nie (tak naprawdę się śmieje).

Teraz do śmiechu jej zapewne nie jest – w końcu sondaże zapowiadały druzgocące zwycięstwo jej partii (o sondażowych przekłamaniach w sytuacji obowiązywania ordynacji jednomandatowej pisałem tydzień temu), a jej koalicja ostatecznie okazała się „dopiero” trzecią siłą w parlamencie.

Ona sama została wybrana w pierwszej turze. Zapewne było jednak szokiem, jak wielu kandydatów przepadło. Głównie ci, których Jordan Bardella – przewodniczący RN – nazwał czarnymi owcami. Nie dlatego, że ich poglądy szczególnie odbiegają od partyjnych (w takim przypadku nie trzymano by ich w partii, a już na pewno nie wystawiano w wyborach), lecz dlatego, że złamali narzuconą zasadę: tego nie mówimy publicznie.

Przegrał np. Christian Pérez, który porównał futbolistów reprezentacji Francji do nielegalnych migrantów (nawet rasiści nie mają problemu z czarnymi sportowcami, o ile ci odnoszą sukcesy). W drugiej turze przepadł też Jean-Yves Le Boulanger, który na oskarżenia o faszyzm zareagował: „Śmieszy mnie to. Nie dalej jak w niedzielę byłem na zlocie motocyklistów, na którym maszyny święcił kolorowy kapłan. I go nie przejechałem!”. Przegrały Dorothée Champeau, która zadeklarowała, że natychmiast po dojściu do władzy jej partia „odeśle do domu” czarnych pracowników, czy Sophie Dumont sugerująca, że Brigitte Macron jest tak naprawdę mężczyzną, a Ukraina jest głównym dostawcą dzieci dla światowych sieci pedofilskich.

Odpadli ci, którzy przeholowali. I ci, którzy trafili na opór „frontu republikańskiego”, do którego zawiązania apelowała lewica i część centrum (z premierem Gabrielem Attalem na czele, Emmanuel Macron był przeciw). W tych okręgach, w których idea kordonu sanitarnego wokół Zjednoczenia Narodowego się utrzymała (czyli tam, gdzie słabszy z kandydatów nieprawicowych ustąpił przed drugą rundą rywalizacji), partia Marine Le Pen zazwyczaj ostatecznie przegrywała, co zresztą dowodzi, jak wielu Francuzów znowu głosowało nie na kogoś, lecz przeciw komuś.

Blok prezydencki mniejszym złem

Zupełnie nie ma powodów do świętowania blok prezydencki, choć jego porażka okazała się mniej dotkliwa, niż przewidywano. Ba! Dotarł na metę jako drugi, a nie trzeci (tak wynikało z sondaży), ale wydaje się oczywiste, że został uznany za mniejsze zło. Najlepszy dowód: w pierwszej turze mandat zdobyło zaledwie dwóch kandydatów Ensemble, podczas gdy Zjednoczeniu Narodowemu udało się zgarnąć od razu 37 foteli, a lewicy 32. Po drugiej turze stan posiadania centrum zwiększył się o 148 deputowanych (RN o 88, a sojuszu lewicy o 146). Łatwo by więc było odtrąbić sukces. Powiedzieć: proszę bardzo, Francuzi w obliczu ryzyka wygranej którejś ze skrajności postawili jednak na nas.

Ważniejsze jest jednak, że w ogólnym rozrachunku prezydent stracił oparcie w parlamencie. Tyle dało to „wyjaśnienie sytuacji”, któremu według deklaracji Macrona miały służyć przyspieszone wybory.

Atmosfera na placu Republiki, gdzie zgromadzili się zwolennicy Nowego Frontu Ludowego (NFP) – sojuszu Francji Nieujarzmionej, socjalistów, komunistów i ekologów – w wyborczy wieczór przypominała festyn. Nic dziwnego – zwycięstwo jest przecież niekwestionowane… Tyle że niewystarczające. Padały więc słowa o „nauczce”, jaką dostali macroniści, o „historycznym zwycięstwie” lewicy i nad prawicą, i nad centrum. I to wszystko prawda, tylko co z tego, skoro nawet ze wsparciem 10 deputowanych z ugrupowań lewicowych spoza Frontu nie ma szans, by NFP utworzył rząd?

W ogóle zresztą nie wiadomo, kto miałby to zrobić. Żaden przepis nie zobowiązuje prezydenta do powierzenia misji zwycięskiemu ugrupowaniu. A nawet gdyby, to ono samo już zajęło się głównie dyskutowaniem, kto powinien być jego kandydatem na premiera i dlaczego nie powinien być to Jean-Luc Mélenchon, lider największej składowej Frontu, Francji Nieujarzmionej. Ze swoją trockistowską przeszłością, radykalnymi pomysłami, podejrzeniami o sprzyjanie Rosji i co najmniej trudną osobowością jest trudny do przełknięcia nawet dla lewicy, szczególnie socjalistów, ale nawet części ekologów.

Skrajna prawica w wyniku wyborów straciła szansę (a chyba nawet apetyt) na stanowisko premiera, do którego już się szykowała, patrząc w sondaże jak w kryształową kulę. Kolejny rząd prezydenckiego Ensemble? To byłaby niezła zamiana, przy której kijek stryjka z porzekadła wyglądałby jak całkiem ostry oszczep. Skoro Emmanuel Macron nie mógł realizować swojej linii przy dotychczasowej relatywnej większości w parlamencie, to jak miałby to robić teraz, kiedy nie ma już żadnej?

Są państwa, w których odpowiedź byłaby dość prosta: koalicja. Czy we Francji to wchodzi w grę? Tutejsza kultura polityczna nie rozumie takiej opcji. Dziesięciolecia wyraźnych przewag którejś ze stron zupełnie oduczyły polityków i opinię publiczną szukania kompromisów. A skoro o opinii publicznej mowa, to jak by jej to wytłumaczyć? „Zagłosowaliście, daliście dotychczasowym rządzącym żółtą – taką prawie czerwoną – kartkę, a teraz nauczcie się znowu z nimi żyć”?

I kto z kim mógłby wejść w koalicję? Z prawej strony na sojusz nie ma szans – kto miał się odłączyć od Partii Republikańskiej i zawrzeć sojusz ze Zjednoczeniem Narodowym, ten już to zrobił. Zresztą z marnym skutkiem wyborczym dla secesjonistów, a z całkiem niezłym dla tradycjonalistów. Najwyraźniej zmuszenie do odejścia przewodniczącego Érica Ciottiego dobrze zrobiło partii, która w końcu zdobyła 39 mandatów, a według sondaży nie mogła na to liczyć. Okazało się, że jednak są jacyś klienci umiarkowanej prawicy, tylko nie ujawnili się wyborach europejskich (ani późniejszych sondażach). A zbliżenie prezesa z partią Bardelii i Le Pen ich odpychało.

Problemy z rządami technicznymi są dwa. Pierwszy: ktoś musi przegłosować wotum zaufania. I drugi: w przypadku niepowodzenia takiego gabinetu ci, którzy go wesprą, będą w następnych wyborach na straconej pozycji. Obywatele poszukają kogoś, kto się nie umoczył. I kto to będzie?

Republikanie teoretycznie mogliby poprzeć okołoprezydenckie centrum, z którym w poprzednim rozdaniu romansowali, acz nie stroniąc od dąsów. To jednak nie wystarczy. Musiałaby się jeszcze odłączyć spora część lewicy. Może ekolodzy? – zastanawiają się komentatorzy. Nawet jeśli ta część Nowego Frontu Ludowego byłaby skłonna (a nic nie wskazuje, by tak było), to napotkaliby opór koalicji prezydenckiej. Część jej nowo wybranych deputowanych już oprotestowała takie pomysły, a niektórzy wręcz zapowiedzieli secesję w przypadku sojuszu od lewa do prawa.

To musiałaby być bardziej umiarkowana część lewicy. I ta z najsłabszą pamięcią, żeby zdołać wyrzucić z niej wspomnienie oskarżeń o współwinę za upadek parlamentaryzmu, obyczajów, nieomalże cywilizacji francuskiej, jakie w swoim oświadczeniu po rozwiązaniu Zgromadzenia Narodowego miotał pod jej adresem Emmanuel Macron. Teraz prezydent zmienił śpiewkę. W środę opublikował w lokalnych gazetach kolejny „List do Francuzów”, w którym apeluje (najwyraźniej sądzi, że politycy czytają dzienniki) do „wszystkich, którzy wyznają wartości republikańskie i przedkładają interes ojczyzny nad korzyści swojej partii” o stworzenie szerokiej koalicji. To spora zmiana – kiedy Macron tłumaczył swoją decyzję o przedterminowych wyborach, skorzystał z okazji, by się powyzłośliwiać nad „dziwnymi sojuszami”. Jak mają razem rządzić, skoro nie lączy ich program? – pytał retorycznie.

„Wskazaliście, że chcecie nowej kultury politycznej we Francji” – dorzuca w liście, tym razem zwracając się już do przeciętnych obywateli. A na finał uspokaja: już on dopilnuje, żeby powstała, a potem sam będzie tej nowej kultury gwarantem.

Nawet jeśli jakaś bardziej lub mniej egzotyczna koalicja się zawiąże, to raczej nie będzie trwała. Potrwa do pierwszego sporu o teki, bo programowo nic nikogo i z nikim nie wiąże, na co zresztą wskazywał prezydent w mowie z 12 czerwca. Jeśli – jak twierdził – Francja była przy parlamencie poprzedniej kadencji niemożliwa do rządzenia (ingouvernable), to na dzisiejszy poziom tego zjawiska brak już słowa. Pozostaje zarządzanie bieżącymi sprawami, a to zdecydowanie za mało, jeśli wziąć pod uwagę skalę wyzwań. Wewnętrznych, z rozbudzoną chęcią zmian w redystrybucji bogactwa na czele, że już nie wspomnę o takich jak: napływ migrantów, kryzys hydrologiczny, transformacja ekologiczna, problem z cenami mieszkań, energii, słabnąca (w ostatnim kwartale o dalsze 2 proc.) siła nabywcza… I zewnętrznych: od wojny w Ukrainie po pilnowanie siły francuskiego głosu w Unii Europejskiej. I choć sprawy zagraniczne leżą w kompetencjach prezydenta, trudno się spodziewać, by bez poparcia parlamentu jego głos pozostał choćby słyszalny. Bo że liczyć się będzie mniej, to oczywiste.

Problemy z rządami technicznymi są dwa. Pierwszy: ktoś mimo wszystko musi przegłosować wotum zaufania – ale przy braku zaplecza parlamentarnego jest ono łatwe do cofnięcia w każdej chwili (wracamy w ten sposób do punktu „Francja niemożliwa do rządzenia”, tylko w wersji „do zarządzania”). I drugi: w przypadku niepowodzenia takiego gabinetu – w zasadzie więcej niż pewnego w obliczu wskazanych już wyzwań i rozbudzonych aspiracji społeczeństwa – ci, którzy go wesprą, będą w następnych wyborach na straconej pozycji (patrz przypadek rządu Maria Draghiego i sukcesu partii Giorgii Meloni w kolejnych wyborach we Włoszech). Wyborcy poszukają wtedy po raz kolejny kogoś, kto się nie umoczył. I kto to będzie? Kto wtedy przypomni, że „był gotowy do wzięcia odpowiedzialności za ojczyznę”, ale nie dano mu szansy, więc może teraz? Ktoś z „frontu republikańskiego”? Czy raczej ze Zjednoczenia Narodowego, jakkolwiek będzie się wtedy nazywało?

Dlatego Marine Le Pen nie płacze. Już ogłosiła, że „jeszcze nie teraz, ale już niedługo”. Kadencji powołanego w wyniku przyspieszonych wyborów parlamentu nie można zgodnie z konstytucją przerwać przed upływem roku. Na życzenie prezydenta Macrona Francję czeka więc rok niepewności. A potem odkurzy się urny wyborcze. Bardzo możliwe, że z efektem jak wyżej. ©Ⓟ