Zapowiedziane zmiany w oficjalnej klasyfikacji ras mają odzwierciedlać zmieniającą się tożsamość Amerykanów. A ta ewoluuje i w całych środowiskach, i u pojedynczych ludzi.

Federalni statystycy w 2008 r. ogłosili, że w ciągu jednego pokolenia biali przestaną być w Stanach Zjednoczonych większością. Choć dynamika migracji i dzietności już od dłuższego czasu wskazywała, że dotychczasowe mniejszości etniczne nieuchronnie uzyskają liczebną przewagę, to nie sądzono, że demograficzna transformacja dokona się tak szybko. Odwrócenie ról miało nastąpić w 2042 r. Wprawdzie kolejne prognozy przesunęły ten termin, ale wnioski pozostały te same: kiedy biali millenialsi zaczną odchodzić na emeryturę, ich miejsca pracy będą zajmować głównie młodzi Latynosi. To właśnie ta społeczność ma zanotować największy boom: przewiduje się, że w ciągu czterech dekad liczba tzw. Hispanic zwiększy się prawie dwukrotnie (z 64 mln do 119 mln). W tym samym czasie grupa białych pochodzenia europejskiego ma się skurczyć z 204 mln do 182 mln. O ile obecnie stanowi ponad 75 proc. populacji, o tyle w 2060 r. ma to już być tylko 44 proc.

Nie było zaskoczeniem, że scenariusz ten wywołał sprzeczne reakcje po dwóch stronach sceny politycznej. Liberałowie celebrowali rosnącą różnorodność Ameryki, z niecierpliwością wypatrując momentu, w którym posypią się stare hierarchie rasowe, a wraz z nimi materialne i symboliczne przywileje przysługujące białym. Stała za tym nie tylko idealistyczna nadzieja na bardziej egalitarne relacje społeczne, lecz także chłodna kalkulacja wyborcza: tradycyjnie czarni, Latynosi i Azjaci wyraźnie faworyzowali przy urnach Partię Demokratyczną.

Konserwatyści perspektywę zepchnięcia białych na pozycję mniejszości komentowali w apokaliptycznym tonie. Kreślono wizje, w których wzmożony napływ imigrantów prowadzi do kulturowego pęknięcia Ameryki, a z czasem całkowitego wymazania wspólnej tożsamości obywatelskiej. Więź zakorzenioną w wartościach konstytucyjnych i narodowych mitach miały zaś zastąpić miriady ciasnych lojalności opartych na przynależności do grupy rasowej i etnicznej. Obawy te pociągnęły za sobą naciski na zaostrzenie polityki migracyjnej i likwidację akcji afirmatywnej, a w skrajnych przypadkach dały paliwo spiskowym teoriom o liberalnych elitach dążących do zalania kraju mniejszościami rasowymi, aby zmarginalizować białą rasę.

Nowe rubryczki

Z dala od politycznego sporu demografowie toczyli między sobą całkiem inną debatę. Zamiast fiksować się na tym, kiedy biali stracą większość – przekonywali – zastanówmy się, czy kategorie rasowe, których używamy od dekad do klasyfikowania populacji, odzwierciedlają to, jak na co dzień rozumieją siebie Amerykanie. Czy nadążają one za roszadami, jakim nieustannie podlega demograficzna mozaika? A może utrwalają tylko podziały, które maskują płynne i nieostre tożsamości? Weźmy choćby wiceprezydentkę Kamalę Harris, której matka urodziła się w Indiach, a pochodzący z Jamajki ojciec jest Afroamerykaninem z irlandzkim dziedzictwem. Czy w społeczeństwie, w którym coraz więcej ludzi ma mieszane korzenie, jest jeszcze w ogóle sens pytać o rasę? A jeśli nawet, to kogo we współczesnej Ameryce zaliczać do białych?

W tym właśnie kontekście należy spojrzeć na zmiany w klasyfikacji rasowej i etnicznej, które pod koniec marca zapowiedziała federalna administracja. Do tej pory w spisie powszechnym i na rozmaitych urzędowych formularzach (kwestionariuszach szpitalnych czy aplikacjach o pracę w budżetówce) widniały dwie związane z tym rubryki. W jednej (dotyczącej etniczności) należało po prostu zaznaczyć, czy ma się korzenie latynoskie, czy nie; w drugiej – określić, jakiej jest się rasy (do wyboru: biały, czarny, Azjata, rdzenny Amerykanin, Hawajczyk lub inny mieszkaniec wysp Pacyfiku). Eksperci od dawna argumentowali, że taki sposób „mierzenia różnorodności”, zapoczątkowany w latach 70. XX w., bywa w praktyce dezorientujący. Wielu ludzi nie widzi bowiem różnicy między rasą a etnicznością, a w efekcie ich odpowiedzi nierzadko są nieprecyzyjne.

Po aktualizacji zostanie tylko pytanie o rasę lub pochodzenie. Pojawi się też nowa opcja do wyboru: Amerykanin pochodzący z Bliskiego Wschodu lub Afryki Północnej (Middle Eastern or North African – MENA).

Mogłoby się wydawać, że to jedynie nieco techniczna korekta, która co najwyżej uprości pracę rządowych statystyków. W rzeczywistości tak sformułowane pytanie o tożsamość będzie miało daleko idące skutki. A jednym z bezpośrednich będzie spadek liczby obywateli zakreślających na formularzach rasę białą.

Niewidoczni

W Stanach Zjednoczonych informacje o rasie i pochodzeniu wpływają praktycznie na każdą sferę polityki publicznej, zarówno na szczeblu federalnym, jak i lokalnym. Na to, jak monitoruje się bezrobocie, jak określa się nierówności w dostępie do opieki medycznej i dysproporcje edukacyjne, jak wylicza się współczynniki śmiertelności, jak są wyznaczane granice okręgów wyborczych, a finalnie na to, jak są wydawane pieniądze z budżetu. Bez tego rządowi prawnicy nie mogliby wytaczać procesów o dyskryminację w miejscach pracy, a epidemiolodzy badać ryzyka zdrowotnego dla poszczególnych społeczności (było to ważne w czasie pandemii – wykazano, że wśród czarnych i Latynosów wirus rozprzestrzeniał się szybciej). Mówiąc inaczej, jeśli jakaś grupa jest słabo widoczna w statystykach, to płynące do niej – np. w postaci funduszy na szkoły czy programów socjalnych – zasoby publiczne mogą być mniejsze, niż wynikałoby to ze skali jej problemów i potrzeb.

Rzecz w tym, że wielu Amerykanów nie odczuwa przynależności do żadnej z ras, które widnieją na urzędowych formularzach. Niektórzy całkiem odrzucają anglosaską koncepcję rasy jako konstrukt obcy w ich postrzeganiu świata. Dotyczy to w szczególności obywateli wywodzących się z krajów muzułmańskich, których kryteria US Census Bureau klasyfikują jako białych. Tak wynika z definicji obowiązującej w administracji federalnej od 1978 r.: biały to osoba pochodząca z Europy, Bliskiego Wschodu lub z Afryki Północnej.

W ostatnim spisie powszechnym (z 2020 r.) rasę tę zaznaczyło 3,5 mln amerykańskich Libańczyków, Egipcjan, Irańczyków i innych osób mających korzenie w regionie Zatoki Perskiej. Pozostali – np. Somalijczycy czy Palestyńczycy – często zakreślili odpowiedź „inna”. Albo w ogóle ignorowali pytanie.

Organizacje skupiające arabskich Amerykanów od dekad domagały się od rządu uznania ich etnicznej odrębności, przekonując, że wielu z nich nie uważa się za część białej kultury ani nie ma z białymi wspólnoty doświadczeń. Nawet jeśli nie doświadczyli rasizmu czy innej formy dyskryminacji, zwykle nie są też postrzegani przez innych jako biali.

Niewidoczność MENA w statystykach skutkowała tym, że omijały ich szanse na niektóre granty federalne. Z tego samego powodu nie można było sprawdzić, jak wypadają wyniki testów arabskich uczniów na tle pozostałych, ani zbadać, czy rządowe programy przynoszą efekty w tej populacji. „Zaliczają nas do białych, mimo że nigdy nie mieliśmy przywilejów, jakie się z tym wiążą” – mówił NBC News Abed Ayoub, dyrektor organizacji American-Arab Anti -Discrimination Committee.

Odnalezienie się na oficjalnym spektrum ras przysparzało też szczególnie dużo kłopotów osobom o rodowodzie latynoskim. W ostatnim spisie aż 45 mln z nich – ponad 35 proc. – postawiło krzyżyk w rubryce „inna”. Niektórzy wpisywali tam nazwy swoich mieszanych identyfikacji, jak Mestizo czy Chicano, aby podkreślić swoją odrębność (obie tożsamości odnoszą się do Amerykanów pochodzenia meksykańskiego). „Według starych standardów wielu Latynosów nie rozumiało oddzielnego pytania o rasę” – napisał w oświadczeniu Arturo Vargas, szef latynoskiej organizacji NALEO.

Opcję „inna” wybrało w sumie 50 mln Amerykanów, czyli jeden na siedmiu. I okazało się, że jest to druga – po białych – największa grupa rasowa (15 proc. społeczeństwa). Eksperci odczytali jej popularność jako sygnał, że coraz bardziej złożone i niejednoznaczne tożsamości wymykają się sztywnym klasyfikacjom, które stosuje US Census Bureau.

Mieszany, ale czarny

Dowodów na to, jak statystyki upraszczają obraz amerykańskiej różnorodności, jest więcej. Weźmy choćby dane dotyczące obywateli, którzy określają się jako wielorasowi. Grupa ta wciąż stanowi tylko jedną dziesiątą populacji, w ciągu dekady zanotowała jednak najbardziej spektakularny skok ze wszystkich – z 8 mln do 34 mln. Ponad 60 proc. osób, które na formularzach zakreśla przynajmniej dwie rasy, jednocześnie identyfikuje się jako Hispanic.

Główne wyjaśnienie fenomenu wielorasowości to szybująca liczba związków mieszanych. O ile jeszcze do całkiem niedawna spotykały się z przejawami rasizmu i dyskryminacji, o tyle dziś są powszechnie akceptowane. A wraz z integrowaniem się rodzin migranckich w młodszych pokoleniach zanika presja, by szukać męża czy żony w obrębie własnej społeczności. Efekt jest taki, że średnio trzech na 10 Azjatów, jeden na czterech Latynosów i jeden na pięciu czarnych poślubia osobę z innej grupy rasowej lub etnicznej (najczęściej białą).

Demografowie podkreślają, że również postrzeganie samych siebie w ciągu życia się zmienia. Dużą, choć trudną do uchwycenia rolę odgrywają w tym szersze procesy: mobilność społeczna, większa świadomość różnorodności, ułatwienie kontaktów z osobami z odmiennych kultur dzięki nowym technologiom, przenikanie do kultury liberalnych ideałów równości i inkluzji dowartościowujących grupowe tożsamości. I tak ktoś, kto we wcześniejszych cenzusach identyfikował się wyłącznie jako biały, w 2020 r. mógł zadeklarować, że czuje się także czarnym, uznając, że to lepiej odzwierciedla jego europejsko-jamajskie pochodzenie. Do tego większość Amerykanów, którzy mają jednego białego rodzica, nie uznaje się za wielorasowych. Z raportu opracowanego w 2015 r. przez Pew Research Center wynika, że osoby, których drugi rodzic pochodzi z Azji, zwykle deklarują się jako biali, natomiast ci, których drugi rodzic jest Afroamerykaninem, na ogół uważają się za czarnych. Tak jak były prezydent Barack Obama, syn białej Amerykanki i Kenijczyka (spotkał się zresztą z zarzutami, iż odcina się od połowy swojej spuścizny). Rasa – w uproszczeniu – jest współcześnie rozumiana jako produkt kontekstu społecznego, a nie klasyfikacja według biologicznych czy antropologicznych wyznaczników, do których odwoływały się pseudonaukowe koncepcje dominujące do pierwszych dekad XX w. Mówiąc inaczej – to kwestia osobistej samoidentyfikacji, a nie odcienia skóry.

Ze spisu powszechnego płynie też inny ważny wniosek: oficjalne dane zaciemniają różnice wewnątrz mniejszości. Może być to kłopotliwe zwłaszcza dla demokratów, którzy długo zakładali, że mają ich głosy w kieszeni. Wiele wskazuje na to, że się zagalopowali. Już wybory prezydenckie w 2020 r. były ostrzeżeniem, że popełnili błąd, traktując elektorat latynoski jako jednolity blok będący ich naturalną bazą. O ile wyborcy pochodzenia meksykańskiego w Arizonie czy Nevadzie zdecydowanie opowiedzieli się wtedy za Joem Bidenem, o tyle Kubańczycy z Florydy zagłosowali na Donalda Trumpa. Eksprezydent ma też gorliwych sympatyków wśród latynoskich ewangelikanów, których szybki przyrost w minionej dekadzie coraz wyraźniej przekłada się na wyborcze wpływy.

Naturalizowani Latynosi i ich dzieci są na ogół bardziej skłonni głosować na demokratów niż Kubańczycy czy Wenezuelczycy, których rodziny mieszkają w USA od kilku pokoleń. Ci ostatni są bardziej społecznie konserwatywni, niechętni przyjmowaniu nowych imigrantów i sceptyczni wobec rządu federalnego, który kojarzy im się z doświadczeniami w reżimie socjalistycznym. Eksperci zwracają uwagę na jeszcze jedną kwestię: mniejszości w pełni zintegrowane ze społeczeństwem zwykle nie kierują się przy urnach tożsamością, lecz interesami – czyli tak jak biali wyborcy. O ile dla Portorykanki z Nowego Jorku ważne będzie prawo do aborcji, więc zagłosuje raczej na progresywną Alexandrię Ocasio-Cortez, o tyle dla Hispanic z południowego Teksasu kluczowa będzie skuteczna ochrona granicy, więc poprą konserwatywnego gubernatora Grega Abbotta.

Przybywa sygnałów, że poparcie, którym tradycyjnie cieszyli się demokraci w niebiałych społecznościach, się kruszy, i to szybko. W lutym Instytut Gallupa opublikował analizę, z której wynika, że ich przewaga nad republikanami wśród czarnych i Latynosów – choć wciąż imponująca – w ciągu trzech lat stopniała o 20 pkt proc. (odpowiednio do 47 proc. i 12 proc.). Według marcowego sondażu przedwyborczego „New York Timesa” i Siena College wśród wyborców mniejszościowych poparcie dla Joego Bidena wynosi 56 proc., dla Donalda Trumpa 44 proc. Dla urzędującego prezydenta jest to niepokojące, bo w 2020 r. wygrał w tej grupie z przewagą 50 pkt proc. Odwracają się od niego przede wszystkim Latynosi: cztery lata temu zdobył 65 proc. ich głosów; dziś jego notowania sięgają 40 proc. Ku Trumpowi skłania się 46 proc.

Granice białości

„Jeśli mamy przezwyciężyć podział, który zdefiniował naszą przeszłość, to musimy przestać umacniać znaczenie granic rasowych w przyszłości” – pisał w 2021 r. na łamach „New York Timesa” prof. Justin Gest, politolog z George Mason University. Badania socjologiczne pokazują, że narracja o nadchodzącej dominacji mniejszości nie tylko rodzi wśród białych poczucie zagrożenia utratą przywilejów, lecz także podsyca wrogość i resentymenty wobec obywateli należących do innych grup.

Gdy badacze społeczni mówią o białości (whiteness), nie mają na myśli koloru skóry, lecz amerykańską kulturę mainstreamu: jej wartości, przekonania, normy i praktyki. A historia Stanów Zjednoczonych dowodzi, że granice tego mainstreamu ewoluują wraz z pejzażem demograficznym. W pierwszych dekadach XX w. anglosaska kultura włączyła do grupy białych miliony Żydów, katolików i innych mniejszości, które długo postrzegano jako obcą – gorszą – rasę ludzi. W książce „The Great Demographic Illusion” Richard Alba, socjolog z Uniwersytetu Stanu Nowy Jork, tłumaczy, że nie stało się tak dlatego, że Irlandczycy, Włosi i Polacy upodobnili się do WASP-ów (choć w pewnym stopniu to nastąpiło), lecz dlatego, że mainstream rozszczelnił wejście i zdywersyfikował prowadzące do niego ścieżki. Zdaniem badacza granice białości przesuwają się również dzisiaj. „Chociaż kanały asymilacji są obecnie węższe z powodu wzrostu nierówności, wiele rodzin migranckich wydaje się podążać tą samą ścieżką co ich poprzednicy” – uważa Alba. ©Ⓟ