Czy gdyby „P.O.L.O.V.I.R.U.S.” został nagrany dzisiaj, to też stałby się kultowy? Pewnie nie, ale 25 lat temu wywołał trzęsienie na polskiej scenie muzycznej

Rok 1998. Polski przemysł fonograficzny po raz piąty przyznaje Fryderyki – prestiżowe nagrody branży muzycznej. Wokalistką roku zostaje Beata Kozidrak z zespołu Bajm, najlepszym kompozytorem – związany z Republiką Grzegorz Ciechowski, a wśród autorów tekstów bezkonkurencyjny jest Kazik Staszewski. W gronie wyróżnionych w kilku kategoriach pojawia się szerzej nieznana trójmiejska grupa Kury, a piosenka „Jesienna deprecha” dystansuje w rankingach przeboje Republiki („Mamona”) i Perfectu („Niepokonani”). Do Kur wędruje nagroda za „P.O.L.O.V.I.R.U.S.” – najlepszy alternatywny album roku, a w tyle zostają Katarzyna Nosowska i Wojciech Waglewski.

Nagrodzeni szydzili z nagradzających, bo o polskim show-biznesie Kury nie miały dobrego zdania. Ryszard „Tymon” Tymański, lider zespołu, odbierając statuetkę, nazwał Fryderyki „mafią establishmentową” i „zmową wielkich koncernów”.

Wystąpienia słuchał obecny na gali Maciej Chmiel – dziennikarz muzyczny, pomysłodawca Fryderyków i akuszer albumu „P.O.L.O.V.I.R.U.S.”. – Współpracowałem przy dwóch pierwszych edycjach Fryderyków z Walterem Chełstowskim (jeden z twórców festiwalu w Jarocinie – red.). Walter dał mi dodatkowo płatne zlecenie – żebym opracował listę artystów, którzy mogą wystąpić na scenie podczas dwóch pierwszych gal. Kością niezgody była tylko obecność Tymona z Kurami. Chełstowski zaoponował, bo obawiał się prowokacji ze strony niepokornego artysty, a ja uważałem, że prowokacja ożywia sztukę. Ostatecznie Kury nie zagrały. Uniosłem się honorem i wycofałem z projektu, ale Walter się ze mną rozliczył. Pieniądze przekazałem Tymonowi, który wykorzystał te środki na nagranie albumu „P.O.L.O.V.I.R.U.S.” – tłumaczy Chmiel.

Yass i nic nie jest jasne

Kury wzięły się ze sceny yassowej, bo szef projektu Tymon Tymański dobierał sobie muzyków spośród kumpli, którzy wywodzili się z alternatywnych środowisk muzycznych i nie chcieli grać ikonicznego jazzu. Yass, który zaistniał z początkiem lat 90., nie chciał budować niczego nowego, wolał burzyć stare przy użyciu dostępnych środków: rapu, disco, country, punk rocka czy cokolwiek innego, byleby łamać standardy, przekraczać normy, unieważniać konwenanse. A do tego improwizować i snuć dadaistyczną opowieść.

Z yassowego nurtu, który kwitł w Bydgoszczy i Trójmieście, wypłynęły Miłość, Trytony, Łoskot, a w końcu Kury. – Graliśmy jazz, choć mieliśmy mentalność punkowców. Dlaczego w takim razie nie gramy punk rocka? – pytaliśmy samych siebie. Ja wychowałem się na AC/DC, Rychu na Beatlesach, ale słuchaliśmy namiętnie jazzmanów Johna Coltrane’a i Erica Dolphy’ego. Aż coś w nas pękło. Nagrana z Miłością płyta „Asthmatic” była dowodem, że Rysiek ma dość. Oto nabija się ze świętości polskiego jazzu, z Krzysztofa Komedy, z jego kultowej płyty „Astigmatic” i daje na okładce kilka rozdziawionych gąb jakby żywcem z podręcznika do laryngologii. To był pomost do Kur. „P.O.L.O.V.I.R.U.S.” był reakcją na rozczarowanie tym, jak w tym kraju trudno zrobić karierę. Przecież fajnie gramy, a nie puszczają nas w radiu. O co chodzi? – opowiada Tomasz Gwinciński, lider yassowych Trytonów i uczestnik sesji nagraniowej płyty „P.O.L.O.V.I.R.U.S.”.

Media nie wiedziały, co z Kurami począć. Traktowały zespół jako wybryk scenicznej natury. Dziennikarze muzyczni określali styl kapeli „jazzgotem”

Do Kur przylgnęli też inni „wywrotowi jazzmani”, m.in. Jerzy Mazzoll – klarnecista, twórca m.in. Arhytmic Perfection. Nazywa siebie stałym gościem „P.O.L.O.V.I.R.U.S.”, który nie był muzyczną sklejką, tylko przemyślanym konceptem. Nawet jeśli odbiorca odnosi wrażenie, że z utworu na utwór przechodzi przez kolejne drzwi, i traci orientację, gdzie zawędrował. Słucha rocka czy jakichś abstrakcyjnych melorecytacji? To jeszcze jazz czy może nadbałtycka odmiana disco polo? Ten chaos u Kur ma pokrewieństwo z estetyką Franka Zappy obecną choćby na kolażowym „Freak Out!”, choć niektórzy podpowiadają trop wiodący do trzypłytowego albumu „Joe’s Garage” amerykańskiego artysty.

– Kod Zappy jest jak najbardziej trafny. Zappa też był artystą neurotycznym, chciał wszystko pokazać w muzyce. Tymon myślał podobnymi kategoriami: nagrać płytę, na której dane mu będzie się wykazać, jak bardzo nieograniczonym jest muzykiem. Czuć w tym element prowokacji, kabaretu i przekraczania salonowych granic, bo nikt wtedy nie ośmielał się rzucać mięsem w piosence, a Tymon to zrobił. I zapunktował u ludzi. „P.O.L.O.V.I.R.U.S.” to wyjątkowo celny strzał socjologiczny – ocenia Mazzoll.

Solidarność, solidarmość, solimarność

Każdy utwór na płycie to osobna kpina. Raz ofiarą żartów pada lewica, raz prawica, do tego Kościół, rodzina, lokalny patriota. Nikt nie został oszczędzony. „Największe hity lat 90. w miażdżącej interpretacji Kur. Płyta, która spi…li ci życie” – tak brzmiała reklamowa myśl przewodnia tego projektu.

Czasami był to śmiech przez łzy, bo „Mój dżez” jest utyskiwaniem na własne środowisko. I wypowiedzeniem posłuszeństwa jazzowym ważniakom, którzy udają lepszych od innych, a publika udaje, że ich słucha i rozumie. Są też przytyki w stronę reggae, Jamajki i Boba Marleya („Nie mam jaj”), co obrazuje klip z rastafarianami przebierańcami.

– Obecność reggae w radiu była dla Tymona nie do zniesienia. Dlatego to obśmiał. Równie głośno kpił z death metalu w numerze „Szatan” czy z country w kawałku „O psie”. Na płycie jest kilka przerywników w postaci rozmów o NBA w stylistyce kabaretowej. Cholera, w kraju Orłów Górskiego jaraliśmy się amerykańską koszykówką! Co mogli nas obchodzić jacyś odlegli Lakersi, po co mieliśmy im kibicować? Absurd! To trochę jak z graniem reggae w Polsce, która z jamajską kulturą nie ma nic wspólnego. Ale nad Wisłę dotarł kapitalizm, wyszły na powierzchnię pierwiosnki globalizmu i zalał nas chłam epigoństwa. „P.O.L.O.V.I.R.U.S.” należy traktować jako krytykę polskiej mentalności – uważa Gwinciński.

Tymon i spółka otwarcie manifestowali swój dystans do popkultury. Słychać to nie tylko w tekstach, lecz także w muzyce. Refren „Śmierdzi mi z ust” brzmi jak pastisz śpiewanego przez Halinę Kunicką „Lato, lato, lato czeka”, „Ideały Sierpnia” mają coś z cepeliady „Kolorowych jarmarków”, a „Dlaczego” jawnie naigrywa się z „Korowodu”, tyle że Tymański sprowadza na ziemię wzniosłe dylematy Grechuty, ubiera w retoryczną groteskę i pyta, dlaczego trzeba iść do pracy i płacić ZUS.

Czarny humor to modus operandi Kur. – Wyszła płyta mocno satyryczna, czysty kabaret. Wszyscy się przyjaźniliśmy, graliśmy w bratnich zespołach, a naszym matecznikiem był bydgoski klub Mózg. Siadaliśmy przy piwie i się zaśmiewaliśmy. Wątek towarzysko-zabawowy został zdominowany przez standuperski talent Tymona, który był w swoim żywiole. Porzucił ambicje bycia drugim Komedą czy Coltranem, pokazał, że ma do tego dystans, i koronował się na sowizdrzała polskiego rocka – komentuje Gwinciński.

ikona lupy />
„P.O.L.O.V.I.R.U.S.” Kury, wyd. S7 Records, 2023 / nieznane

W czasie nagrywania płyty bywało wesoło aż do bólu. Mazzoll śpiewał w refrenie kawałka „Nie mam jaj” tytułową frazę, a miał akurat za sobą problemy nowotworowe, więc wokalny udział w piosence wymagał autoironii. Muzyka też nie jest śmiertelnie poważna. W „Jesiennej depresze” Mazzoll zawarł śpiewne solo na klarnecie, które w miarę grania zaczyna fiksować. Taki urok yassowej muzyki. No właśnie, czy to aby na pewno był yass? – Jeśli ujmować yass w kategoriach improwizowania odmiennego od jazzu, to „P.O.L.O.V.I.R.U.S.” spełnia to kryterium. Ale o tej płycie chyba bez pudła można powiedzieć, że była awangardowa, bo odrzucała dotychczasowy styl i język. W tym sensie kabaretowość Kur nie musi przeszkadzać. Sam kiedyś napisałem artystyczny manifest, pytając, czy awangarda musi byś smutna. Moim zdaniem nie musi – uważa Mazzoll.

Żarty żartami, ale zza pieprznej satyry wystaje naga, wstydliwa prawda omijana szerokim łukiem przez mainstream. Bo poza czysto rozrywkowym kontekstem jest i drugi – społeczno-polityczny. „P.O.L.O.V.I.R.U.S.” sardonicznie komentuje rzeczywistość lat 90. „Adam ma dobry Humer” jest aluzją do toczącego się wówczas procesu stalinowskich oprawców. A „Ideały Sierpnia” są niby zabawną, ale jednak ponurą wiwisekcją społeczeństwa, które zatraciło wigor, pękło, porwało flagę na pół i każde plemię z własnym skrawkiem patriotyzmu zaryglowało się w swoim okopie. Kury lapidarnie określiły spuściznę dawnego zrywu – została „solidarmość” i „solimarność”.

– Nikt z nas nie interesował się żywo polityką. Była ostatnim tematem do rozmów. Natomiast Tymon, walczący o swoją karierę, zaczął dostrzegać szereg ograniczeń, które podcinały artystom skrzydła, i zastanawiał się, z czego one wynikają. „P.O.L.O.V.I.R.U.S.” jest jego pierwszą płytą, na której daje wyraz swojemu rozczarowaniu sytuacją polityczną w Polsce: Solidarnością, katolicyzmem, mafijnym kapitalizmem. Dla Ryśka nie istniały tematy tabu. Zaśpiewanie, że „czarna mewa goni białą mewę”, wymagało jaj. To było postawienie sprawy na ostrzu noża. Niby płyta zabawowa, ale jest tam kilka ciężkich zakrętów – przyznaje Gwinciński.

Wykwit jazzgotu

W latach 90. Marek był nastolatkiem i miał do wyboru: słuchać cukierkowych boysbandów, nosić flanelowe koszule i być fanem grunge’u albo pożeglować w dzikie, alternatywne rejony. Wybrał dzikość, bo radiowo-telewizyjny mainstream zupełnie go nie pociągał. Ciekawiej było na muzycznych peryferiach. – Pierwszy raz usłyszałem Tymona wcale nie w zespole Kury, lecz w Miłości. Kupowałem czasopismo „Machina” i na dołączonej do świątecznego numeru płycie grupa wykonywała cover Velvet Underground – „Venus in Furs”. W „Machinie” była też rubryka poświęcona rozszyfrowywaniu piosenek i tam został rozebrany na części pierwsze kawałek „Kibolski” z „P.O.L.O.V.I.R.U.S.”. Tak się zaczęło – przypomina sobie Marek.

Zaczęła się przygoda z Tymonem i Kurami. Marek śpiewał z kolegą na obozie kawałek „O psie”. Nie była to typowa piosenka ogniskowa, raczej makabreska, w której roiło się od nieprzyzwoitych czynów, upodobań i intencji. – „Zabiłem dzisiaj psa (…) mieszanina pudla, krzesła i ratlera” – nuci po latach Marek, próbując zrekonstruować cały tekst. Byłoby mu łatwiej, gdyby miał „Machinę” pod ręką, ale periodyk od lat nie jest drukowany; pomocy trzeba szukać w internecie, gdzie są wszystkie teksty. „P.O.L.O.V.I.R.U.S.” był internetową płytą, zanim na dobre powstał internet. Bo niecenzuralny język Tymona i spółki, który dziś jest nieodłączną częścią internetowej mowy, nie miał wstępu do kultury masowej – hulał po podwórkach, w zaułkach ulic i oburzał salon.

Kiedy nikt liczący się tak nie mówił, Kury tak właśnie śpiewały. Do tego poruszały tematy, których lepiej było nie tykać. A całość przyoblekły w formę niemającą nic wspólnego z popularną konwencją. Tymański z towarzyszami uciekają od paradygmatu estradowego, który kłania się poprawności politycznej, środowiskowej, językowej. A ówczesna młodzież do nich lgnie i łaknie tej wojowniczej satyry.

– Dobrze się tego słuchało, choć czuć było muzyczne ADHD Tymona i że są to „zryte piosenki”. Ale roiło się od smaczków historycznych i politycznych. Kto skumał, ten miał ubaw. Wolę purnonsensowy słowotok Kur od internetowych dokonań dzisiejszych influencerów, bo co innego czysta głupota, a co innego muzyczne wygłupy, oparte na kontekstach i niedosłowności, więc dające do myślenia – uważa Marek.

Media nie wiedziały, co z Kurami począć. Traktowały zespół jako wybryk scenicznej natury. Dziennikarze muzyczni określali styl kapeli „jazzgotem”. W środowisku jazzowym Kury uznano za rockowy wyskok młodych jazzmanów, zaś w środowisku rockowym za jazzowy.

Kury były oryginalne, chociaż „rock kabaretowy” nie był nowością. – Wystarczy wspomnieć Big Cyc czy Piersi. Ich twórczość była jednak prosta, publicystyczna, zajmowali się bieżącymi tematami. Tymon przejechał się po rzeczywistości społeczno-politycznej z dawką finezji, która przebijała spod głupawej formy, co zapewnia płycie ponadczasowość – komentuje Bartek Koziczyński, dziennikarz „Teraz Rock”.

Tymański dzięki „P.O.L.O.V.I.R.U.S.” zadomowił się na stałe w historii polskiej muzyki, jednak na swojej drodze muzycznej rzadko napotyka wiwatujące tłumy. – Doceniam giętkość umysłu Tymona, ale jego nadpobudliwość powoduje, że wielu rzeczy dotyka, lecz niewielu głęboko. Dzięki pewnym projektom, jak Miłość czy Kury, przeszedł do historii, natomiast pozostała jego twórczość jest dyskusyjna. Nie zawsze broni się od strony artystycznej – uważa Maciej Chmiel.

Zgubna kultura kompromisu

Po 25 latach płyta Kur przechodzi weryfikację. „P.O.L.O.V.I.R.U.S.” ukazuje się ponownie – na winylu, płycie kompaktowej i kasecie magnetofonowej. 500 ponumerowanych longplayów z limitowanej edycji zostało wyprzedane w miesiąc. Fonograficzna perełka polskiego undergroundu ma starych fanów. Czy znajdzie nowych?

– Mimo że pod koniec lat 90. „P.O.L.O.V.I.R.U.S.” był dystrybuowany niezależnie, sprzedało się ok. 25 tys. egzemplarzy i to niewątpliwy sukces komercyjny. „Jesienna deprecha” czy „Nie mam jaj” stały się przebojami w świecie muzyki alternatywnej, a teksty na zawsze zostały w pamięci fanów. Premierze towarzyszyła duża kampania promocyjna, płyta trafiła do wszystkich dziennikarzy, którzy czekali na ten album. Dziś to nie takie proste, gdyż system tradycyjnej promocji, który od wytwórni biegnie przez radio, prasę i telewizję do słuchaczy, już w zasadzie nie istnieje. Artysta kontaktuje się bezpośrednio z odbiorcą, a media muzyczne albo nie istnieją, albo ich zasięgi są marginalne – stwierdza Paweł Żuczkiewicz, szef wydawnictwa S7 Records, które wznowiło sztandarowy album Kur.

Zmienił się sposób obcowania z muzyką. Kompulsywne słuchanie jednej piosenki za drugą i błyskawiczne przeskakiwanie między kanałami na YouTubie czy Spotify rozprasza. Przeboje żyją krótko, dzień, tydzień, jest ich za dużo i w tej lawinie piosenek już nie bardzo wiadomo, kto co nagrał. To nie pomaga artystom w budowaniu mitu, autorytetu, legendy. A do tego – jak twierdzi Gwinciński – żyjemy w „kulturze kompromisu”, więc mało który twórca chce cokolwiek podważać, z czymś polemizować, śpiewać na głos, co mu się żywnie (nie) podoba. – Czy taka płyta mogłaby teraz powstać? – zastanawia się Żuczkiewicz. – Oczywiście. Czy mogłaby odnieść sukces? Tak. Chociaż zmieniły się „zasady”, z czego i jak można żartować. W 1998 r. też nie wszystko by przeszło. No i „P.O.L.O.V.I.R.U.S.” też by wtedy nie wyszedł nakładem dużej wytwórni.

Kury zaprzestały działalności w 2003 r., po dziesięciu latach grania. Tymon niebawem odniósł bodaj największy sukces komercyjny jako autor muzyki do obsypanego nagrodami „Wesela” Wojciecha Smarzowskiego, gdzie nawet zagrał rólkę kapelmistrza. Napisał też scenariusz do „Polskiego gówna” (i wcielił się w postać muzykanta Jerzego Bydgoszcza), opowiadając i o branży, i trochę o sobie. Film wydaje się lustrzanym odbiciem „Jesiennej deprechy” Kur, w której kolejarz dostrzega swoją szansę na karierę estradową. Rzuca robotę na torach, nagrywa demo, zanosi materiał wytwórni płytowej i przez chwilę jest gwiazdą. Jednak wydawca wysysa z muzykanta krew, co widać na klipie do piosenki. W teledysku to nie instrument jest podłączony do prądu, tylko artysta. Bardzo symboliczne. I tragikomiczne, jak to u Tymona.

Śmiech to zdrowie, klaun to udręka

Dyżurny skandalista znany w latach 90. z bezgranicznego poczucia humoru z czasem trochę poważnieje i nie przypomina faceta, który wprowadzał Kury na scenę. Już mu się nie chce babrać w sowizdrzalskiej estetyce. Bo ile można grać tę samą melodię? Janusz Gajos też nie chciał być do końca życia Jankiem Kosem z „Czterech pancernych”. – Lubię głupkowatość Monty Pythona i dalej będę ją uprawiał, ale mam świadomość, że przez lata, gdy robiłem rzeczy artystycznie jajcarskie, ludzie brali mnie za głupka. Nie chcę być naczelnym klaunem polskiej piosenki! Klaun musi wszystko obracać w żart, a ja lubię pomedytować, wycofać się, ale i czasem uderzyć pięścią w stół. Mogę i lubię też grubo pożartować, ale nie zamierzam się na okrągło wydurniać. Śmiech to zdrowie, lecz strój klauna to niewygodne jarzmo, przypisana gęba, która ciąży. Nie da się udawać Zappy w polskich warunkach. Ludzie tego nie rozumieją, nie czują, nie mają w sobie dystansu – mówił mi Tymański.

Po rozstaniu z Kurami nagrywał covery Beatlesów ze śmietanką polskiego rocka, „Pieśni Zbójnickie” z Trebunia-Tutkami, a wyjątkowo poważnym manifestem w dorobku Tymona jest pacyfistyczny album „Zatrzymaj wojnę!”. – Artystycznie jestem na innym etapie. Marzy mi się duży skład z dęciakami, klawiszem, który wyjdzie na scenę w maskach i w specjalnych strojach i będzie wyglądał jak Sun Ra. Konwencja rodem z Franka Zappy. Mam już przemyślany repertuar. Zagramy numery Miłości, Trupów oraz nowe bluesowe kawałki – odgrażał się Tymon, kiedy rozmawiałem z nim kilka lat temu. Co można było potraktować jako zapowiedź, że niby spoważniał, ale nadal będzie „śmieszyć, tumanić, przestraszać”.

Czasem jeszcze zakłada błazeńską czapkę. A to w Radiu Roxy z kapeluszem na głowie i doklejonymi wąsami udaje Zbigniewa Hołdysa, śpiewając parodię jego przeboju „Co się stało z Magdą K.” (w wersji Tymona – „ze Zbyszkiem H.”), a to publikuje na YouTubie zaimprowizowane nad kuchennym blatem pieśni i kleci bonmoty o Zenku Martyniuku („ma swój prosty, świecki gust, prawda płynie prosto z ust”). Jazda po bandzie to znak firmowy Tymańskiego, jak choćby piosenka „Ladyboy”, w której dokonuje rozliczenia z męskim światem i głośno rozważa zmianę płci.

Niedawno przebrany za Stańczyka nagrał „Piosenkę wyborczą”, w której – delikatnie rzecz ujmując – nawoływał do niegłosowania na PiS i Konfederację. Przekaz był w stylu Kur i Tymona. I dlatego też koledzy z dawnych lat idą o zakład, że gdyby „P.O.L.O.V.I.R.U.S.” powstał dziś, nie rozbawiłby całej Polski. Co najwyżej jedną z dwóch. ©Ⓟ