Dobrze byłoby polsko-ukraińskie relacje choć odrobinę ocieplić, nawet jeśli nie będzie już między nami prawdziwego zaufania.

Nieoczekiwane ochłodzenie relacji polsko-ukraińskich zaowocowało u nas dwiema skrajnymi narracjami. W mediach liberalnych oraz lewicowych mnożą się głosy, że to pisowski rząd zniszczył te stosunki z powodów wyborczych – wabiąc antyukraińską część swojego elektoratu oraz wyborców Konfederacji. Czasem pisze się też o grze na rolników. Pewien bloger żalił się nawet, że to tylko kilka procent wyborców, których PiS powinien zignorować – oferując w zamian Polakom tańszą żywność.

Tę opowieść wsparł Donald Tusk. Po podtrzymaniu przez Polskę barier na ukraińskie zboże oznajmił, że rząd zdecydował się na zaostrzenie relacji z Kijowem z powodów wyborczych. – Morawiecki miota się w sprawie Ukrainy od ściany do ściany – orzekł z kolei były szef MSZ Radosław Sikorski. On już wcześniej obwiniał PiS o to, że swoimi zapowiedziami ochrony polskiego rolnika „odpycha Ukrainę”.

Narracja druga, która kojarzy mi się z kręgami bliskimi Konfederacji czy z pismem „Do rzeczy”, jest pełna satysfakcji. Polityka rządu, ale także ekscytacje opozycji były w tym ujęciu od początku naiwne, oparte na wierze w trwałą przyjaźń z sąsiadem. My przestrzegaliśmy, powtarzają kręgi, które w przeszłości miały pretensje o rzekome podporządkowanie polskich interesów ukraińskim.

Z pewnością w działaniu rządu da się dopatrzeć motywów wyborczych. Opowieści o obronie polskiego interesu obrastają jednak deklaracjami naprawdę zbyt brutalnymi, jak np. oburzenie premiera Morawieckiego na domniemane „obrażanie Polaków” przez Zełenskiego oraz uwagi prezydenta Andrzeja Dudy, porównującego zachowanie władz w Kijowie do rozpaczliwych ruchów topielca, który może wciągnąć pod wodę innych.

Ta ostatnia wypowiedź rozczarowuje szczególnie. Duda nie kandyduje, a zawsze był orędownikiem zbliżenia z Ukrainą, także w czasach, gdy pisowski rząd nie traktował relacji z Kijowem priorytetowo. Ktoś taki by się przydał choćby na wypadek kolejnej zmiany kursu rządu ukraińskiego. Podobno niedawno prezydent pracował nad jakimś porozumieniem zbożowym z Ukrainą, ale mówiono, że nie życzył go sobie Kaczyński. Może teraz Duda poczuł się urażony tym, że Zełenski, nie chcąc się z nim spotkać, uczynił go symbolem „złej Polski”.

Zarazem nieprzyjemna metafora o topielcu koresponduje z głosami tych, co pozostali rzecznikami ustępliwości wobec Ukrainy jako państwa śmiertelnie zagrożonego. Na przykład byłego szefa MSZ w pisowskim rządzie Jacka Czaputowicza, który apelował o wyrozumiałość dla naszych znajdujących się w rozpaczliwej sytuacji wschodnich braci. Porównał on targowanie się polskiego rządu o rynek rolny do filozofii hien i szakali.

Ja te odruchy współczucia rozumiem. I powtórzę, przydałoby się więcej dyplomacji, nawet tuż przed wyborami. A jednak działania Zełenskiego nie są rozpaczliwymi ruchami topielca. Pewnie pozostaje on pod presją sytuacji wojennej, ale eskalację ataków na Polskę w Nowym Jorku podjął w wyniku chłodnej kalkulacji. Nigdy nie brakowało mu taktycznego wyrachowania, nawet w najcięższych chwilach.

Jest jasne, że dogadał się z Niemcami, że liczy teraz na gwałtowne zwiększenie ich wsparcia w wojennych i powojennych wysiłkach. Można zakładać, że Berlin obiecał mu szybszy dostęp do Unii Europejskiej w zamian za wsparcie jej przemiany w coś na kształt federalnego superpaństwa, czego polska prawica oczywiście nie chce. Czy do tego zbliżenia nie doszłoby, gdyby Warszawa nie upierała się przy ochronie swoich rolników? Pewnie nie byłoby ataków ukraińskiego prezydenta na Polskę. Ale takie deklaracje, jak wsparcie przez Zełenskiego stałej obecności Niemiec w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, mają wagę wykraczającą poza spór o zboże.

W tym kontekście decyzja Komisji Europejskiej, a tak naprawdę Ursuli von der Leyen, odmawiająca przedłużenia embarga na ukraińskie zboże, bywa przedstawiana jako narzędzie nowej polityki niemieckiej wobec Ukrainy. Niektórzy piszą nawet o spisku mającym obalić rządy PiS. To nie jest tak pewne, bo przecież i Tusk poprzez swojego nowego stronnika Michała Kołodziejczaka starał się o przedłużenie embarga i poniósł porażkę. Może w Berlinie albo w Brukseli ktoś uznał, że utrudni w ten sposób życie pisowskiemu rządowi? Możliwe jednak, że nawet ułatwiono tym PiS eskalację antyunijnej i antyniemieckiej retoryki.

Za to dalekosiężne skutki pozyskania Kijowa przez europejskie i zwłaszcza niemieckie elity są bezsporne. Trzeba się rozstać z wizją budowania osi Warszawa–Kijów wraz z niektórymi państwami regionu. Berlin zyskuje lub raczej odzyskuje wpływ na ukraińską politykę.

Antoni Dudek, historyk i komentator polskiej polityki, przyjął ten finał szyderstwami ze skuteczności pisowskiej dyplomacji. Ukraina uległa nawet prorosyjskim Węgrom, przyznając większe prawa węgierskiej mniejszości na swojej ziemi. Tylko dla Polski nie ma niczego. Dudek nie podsuwa jednak pomysłu na skuteczniejsze zaloty o względy Kijowa. Pozostaje pytanie, czy Polska, państwo średniej wielkości i siły, może przebić Niemcy w licytacji o wpływy w regionie.

Są komentatorzy, którzy w zawirowaniu widzą korzyści. Bartłomiej Radziejewski, szef think tanku Nowa Konfederacja, twierdzi, że starcie obu krajów wpłynie na większą podmiotowość polskiej polityki, do tej pory jednostronnie poświęcającej się dla Kijowa. To refleksja chwytliwa. Ja jednak sądzę, i w tym przypadku przyznam rację prezydentowi Dudzie, że polskie wsparcie dla Ukrainy nie było skutkiem emocji, a interesu. To moja odpowiedź na geopolitykę à la Konfederacja. Z tej perspektywy patrząc, dobrze byłoby polsko-ukraińskie relacje choć odrobinę ocieplić, nawet jeśli nie będzie już między nami prawdziwego zaufania. Putin cieszy się bowiem z każdego rozdźwięku.

Można szukać na siłę i lepszych skutków wolty Kijowa. Może to gwarancja, choć, rzecz jasna, niepewna, że Berlin na dobre wyrzeknie się polityki kokietowania dyktatora z Kremla. Na tym pośrednio skorzystałaby i Polska. Ale czy Europa zdominowana przez najsilniejsze państwa zachodnie, które zyskałyby większy wpływ na politykę zagraniczną całej Unii poprzez jej federalizację, wytrwałaby w potencjalnie antyrosyjskim kursie? Tego nie wiemy.

Na koniec skoncentrujmy się na konflikcie o ukraińskie zboże, jakby nie było skomplikowanej gry między stolicami. Owo ponoć nieważne kilka procent rolników może naprawdę zdecydować o tym, kto będzie rządził po 15 października. Czy jakakolwiek partia dobrowolnie zrezygnowałaby z ich głosów?

Może dałoby się ten czynnik zminimalizować, gdyby między partiami panował choć minimalny konsensus. Ale przecież dopiero co opozycja stawiała sprawę ukraińskiego zboża na ostrzu noża. Kampanię w tej sprawie zaczął PSL, ale Tusk nawet tę formację przebił. Biorąc na swoje listy Kołodziejczaka i u jego boku wygłaszając maksymę bliźniaczo podobną do pisowskiej: „Pierwszy jest polski interes”.

Teraz ten sam Tusk, próbujący zbudować wiejską nogę Koalicji Obywatelskiej, troszczy się o relacje z Ukrainą. Gdyby rząd Morawieckiego odsłonił nasz rynek rolny, lider KO pierwszy by to piętnował. Konsekwentnie próbuje okrążać PiS z wielu stron równocześnie. Wilcze prawo opozycji? Może, ale w takim razie Kaczyński i Morawiecki nie mieli pola manewru, nawet gdyby zrezygnowali z podbierania elektoratu Konfederacji.

To okrążanie widać i w innych sferach. Zwłaszcza inteligenccy zwolennicy opozycji, spod znaku KO i Lewicy, upajają się humanitarnym przesłaniem filmu Agnieszki Holland „Zielona granica”. Sam Tusk unika poparcia jego tez, acz bąknął kilka zdań w jego obronie. Zarazem domaga się większego uszczelnienia granicy z Białorusią oraz przestrzega, że Niemcy – w konsekwencji afery wizowej – mogą zamknąć granicę z Polską. Ale czy gdybyśmy przestali chronić się przed ludźmi podrzucanymi nam przez Łukaszenkę i Putina, tego zagrożenia by nie było? Tusk martwi się, że wyrzucą nas ze strefy Schengen. Ale z wywiadów reżyserki wynika, że samo istnienie takiej strefy to zło, bo granice całej Unii powinny być szeroko otwarte.

Zarazem ta sama Holland zapowiada, że zagłosuje na partię Tuska. Polska inteligencja zdaje się nie rozumieć konsekwencji własnych wyborów. Za to lider KO próbuje strzelać ze wszystkich kierunków równocześnie. W tym przypadku po części z konieczności, bo on filmu nie zaplanował, choć ma zwolenników jego tez na swoich listach.

Politycy PiS robią, co mogą, aby skleić Tuska z utopijnymi poglądami Holland. Za to okrążanie rządu ukraińskim zbożem skończyło się chyba w momencie, kiedy von der Leyen postanowiła to, co postanowiła, w sprawie embarga. Budowanie wiejskiej nogi KO będzie teraz trudniejsze. Opozycji pozostaje narzekanie, że rząd PiS nie umiał dogadać się z Unią. Ale gołym okiem widać, że Komisja Europejska wybrała Ukrainę. Więc Kaczyński z Morawieckim pomimo fermentu na wsi nie muszą na tym aż tak wielu głosów stracić. Oby choć reorientacja Niemiec pomogła Ukraińcom powstrzymać putinowskie watahy, bo – powtórzę – to także kwestia polskiego bezpieczeństwa. To, że to trwała zmiana, nie jest przecież pewne. Może dlatego rząd Ukrainy zaczął słać sygnały, że szuka w sprawie eksportu swojego zboża kompromisu. ©Ⓟ