Ukraina ustępuje wobec Węgier, które od lat uznają ją za państwo upadłe. A równocześnie atakuje Polskę w kwestii zboża.

Zbieżność wydarzeń jest przypadkowa, ale nie sposób nie powiązać decyzji Warszawy o przedłużeniu blokady na dostęp ukraińskich produktów rolnych do polskiego rynku z ustępstwami Ukrainy wobec Viktora Orbána w sprawie statusu mniejszości węgierskiej na Zakarpaciu. Według dziennika „Financial Times” (FT) jeszcze w tym roku pojawi się w Radzie Najwyższej nowelizacja ustawy, która zamknie spór z Budapesztem. W zamian Węgry przestaną blokować zbliżenie sąsiada z UE.

Przepychanki w tej sprawie trwały od 2017 r., kiedy to parlament ukraiński przyjął ustawę oświatową. Jej celem było przede wszystkim ograniczanie wpływów języka rosyjskiego. Niemniej rykoszetem dostało szkolnictwo na Zakarpaciu w języku węgierskim (art. 7 ustawy przewidywał m.in. prowadzenie zajęć w tym języku jedynie w wybranych klasach i tylko na początkowym etapie edukacji w przedszkolu oraz w klasach I–IV). Od tego czasu Orbán zdążył co naj mniej kilka razy określić Ukrainę mianem państwa upadłego, a jego urzędnicy mówili o ekstremizmie, który rzekomo opanował to państwo.

Węgierski premier konsekwentnie blokował współpracę Ukrainy z NATO, powołując się na złe traktowanie mniejszości węgierskiej i przypominając, że Sojusz to organizacja oparta na wartościach (co swoją drogą w przypadku kieszonkowego autokraty jest dość zabawne). Po 24 lutego 2022 r. Orbán zajął najbardziej prorosyjskie stanowisko w UE i NATO. Pośmialiśmy się z niego. Ponarzekaliśmy. Pozastanawialiśmy się, w której drużynie gra – Zachodu czy osi satrapii – aby na końcu się okazało, że lider Fideszu jest górą. I to nie tylko ze względu na prawa mniejszości. Na szczycie NATO w Wilnie nawet nie musiał się wychylać ze swoimi – najdelikatniej mówiąc – sceptycznymi wobec Ukrainy poglądami. Sprawę zablokowania pędu Wołodymyra Zełenskiego do Sojuszu załatwiła egzotyczna koalicja USA i Niemiec.

Budapeszt przed inwazją blokował zbliżenie Ukraina–NATO. Po jej rozpoczęciu odmówił udziału w zakupie w ramach unijnej procedury miliona pocisków dla tego kraju. – Nalegamy na reprezentowanie własnych interesów narodowych – mówił szef MSZ Péter Szijjártó. W czwartym dniu wojny ten sam minister powiedział, że nie przepuści broni dla Kijowa przez terytorium Węgier. Później jego kraj sprzeciwił się poparciu unijnych aspiracji Ukrainy i zablokował wydawanie obywateli tego kraju, którzy przebywają na terenie Węgier i tym samym uchylają się od służby wojskowej. Również za każdym razem, gdy UE dyskutuje o sankcjach na Rosję, Budapeszt próbuje coś dla siebie ugrać. Efektem takiej polityki są ustępstwa Kijowa. Co oznacza, że taktyka Węgier jest po prostu skuteczna. Niezależnie od tego, jak ją oceniamy.

– Rząd jest gotowy wprowadzić dodatkowe poprawki do przepisów dotyczących szkolnictwa średniego w językach mniejszościowych – powiedziała wicepremier Ukrainy odpowiedzialna za integrację z UE i NATO Ołha Stefaniszyna, cytowana przez FT. – O ile zostanie zachowana równowaga z nauczaniem w języku ukraińskim (…) Zmienimy ustawodawstwo dotyczące mniejszości narodowych i możemy wprowadzić dodatkowe poprawki, jeśli zajdzie taka potrzeba, ale najpierw musimy przeprowadzić negocjacje – dodała.

Do pełnego sukcesu Budapesztu jeszcze daleko. Ale można przyjąć, że Węgry nie występują w roli państwa pouczanego i dyscyplinowanego przez Ukrainę. Czy też państwa, któremu się grozi.

Stefaniszyna to ta sama urzędniczka, która niedawno próbowała „ustawiać do pionu” Polskę w kwestii zboża. – Ten kryzys jest inspirowany przez kilka krajów UE, głównie Polskę. Jednak Polska potroiła dochody z budżetu europejskiego na wsparcie dla odpowiednich sektorów. Ukraina nie dostała dodatkowych środków – przekonywała. Mniejsza o to, czy ukraińskiej wicepremier wypada się interesować polskimi wpływami do budżetu. Problemem jest to, że tę linię wyznacza i świadomie kontynuuje premier Denys Szmyhal, który po wystąpieniu Mateusza Morawieckiego znów zaczął bredzić o „przedwyborczym populizmie”. Zapominając o tym, że partie nie są od miłych debat, tylko od zdobywania poparcia właśnie. Szczególnie przed wyborami.

Profil Szmyhala na dawnym Twitterze pokazuje zresztą zmianę, która zaszła w relacjach Kijowa z Polską. Tuż pod wpisem na temat zboża jest komentarz do spotkania z szefową niemieckiej dyplomacji, która we wtorek była w Kijowie. Czytamy w nim o czołowej roli Berlina w dozbrajaniu Ukrainy i nadziejach na współpracę przy odbudowie kraju w dziedzinie energetyki.

Jakieś pozory próbuje jeszcze zachowywać Wołodymyr Zełenski. Najpewniej w najbliższych dniach z uwagi na dawną przyjaźń spotka się z Andrzejem Dudą i omówi z nim sprawę zboża. W tym układzie prezydent Polski będzie mógł być tym dobrym, a rząd chłopcem do bicia. Z jednej strony Zełenski chce rozmawiać z Dudą. Z drugiej gabinet Szmyhala szykuje się do postępowania przeciwko Warszawie przed Światową Organizacją Handlu (WTO). I naprawia relacje z tymi, którzy na zawsze mieli pozostać skompromitowani – Węgrami i Niemcami.

Możliwe, że po prostu Polska nie potrafi jasno definiować swoich oczekiwań wobec sąsiada. Jeśli tak jest, nie możemy liczyć na to, że nasze cele będą realizowane. Niezależnie od tego, czy staniemy po właściwej, czy niewłaściwej stronie historii. W przypadku relacji z Ukrainą spór zbożowy nie musi i nie może oczywiście oznaczać zakwestionowania prowadzonej polityki dozbrajania Kijowa. Wielki hub przerzutowy w Rzeszowie ma sens. Przekazywanie amunicji i ciężkiego uzbrojenia również. Ukraińcy nie walczą – jak twierdzą – za naszą wolność. Nie walczą dla nas. Bronią własnej niepodległości. Jednak przy okazji realizują cele polskiego państwa – osłabiają Rosję. Dziś jednak jest pewne, że nawet jeśli Kijów nie wygra jednoznacznie, to również nie upadnie. A to wymusza korektę w podejściu do załatwiania spraw, które dzielą Polskę i Ukrainę. Tym bardziej że Zełenski zaczął grać nieczysto.

Jego politykę wobec Polski można porównać do prowadzonej właśnie na arenie wewnętrznej wybiórczej rozprawy z oligarchami (w tym z własnym patronem politycznym – Ihorem Kołomojskim). Prezydent Ukrainy zaproponował w jej trakcie zmianę zasad walki z korupcją. W ramach falandyzacji prawa chciał, aby korupcja była tej samej kategorii przestępstwem co zdrada państwa. I równocześnie dodał, że z tą plagą oprócz niezależnego i zbudowanego przez Zachód NABU (odpowiednika polskiego CBA) powinna walczyć Służba Bezpieczeństwa Ukrainy. Instytucja, która jest kontrolowana przez szefa jego administracji Andrija Jermaka. W 2020 r. Jermak umiejętnie wycofał z NABU do SBU sprawę skorumpowanego biznesmena i swojego bliskiego znajomego Ołeha Tatarowa (w przeszłości człowieka związanego z Partią Regionów Wiktora Janukowycza). A SBU ją ukręciła.

To spakietowanie przez Zełenskiego dwóch spraw: wyniesienie korupcji do rangi absolutnego zła i zarazem spowodowanie, że jej ściganie będzie mniej skuteczne, bo kontrolowane przez jego współpracowników, a nie niezależny organ – działa według logiki sporu o zboże. W tym wypadku też powiązano słuszną troskę o dobro ubogich zakątków świata z nieszczerym tłem, jakim są brudne interesy agrooligarchów wspierających głowę państwa. Licząc przy okazji, że nikt nie zauważy tandety, która z tego wszystkiego wyziera. Tylko tak można tłumaczyć niedostrzeganie przez stronę ukraińską, że tranzyt produktów rolnych ani przez moment nie był blokowany.

Należy mieć nadzieję, że ta jarmarczna dyplomacja skończy się tak samo jak bazarowa legislacja antykorupcyjna. Pod naciskiem ambasady USA i kilku innych zachodnich placówek Zełenski wycofał się z pomysłu wyniesienia korupcji do rangi zdrady. W przypadku zboża warto pozostać przy stanowisku, że jednak państwo nienależące do UE nie rozbije spójności Wspólnoty, a unijne instytucje zachowają się lojalnie wobec Polski i po prostu odeślą ukraińskich polityków i ich zaplecze biznesowe z kwitkiem. ©Ⓟ