Cena maksymalna na rosyjską ropę to jedno z najbardziej nieoczywistych posunięć w wojnie ekonomicznej Zachodu z Putinem.

Ta wojna toczy się równolegle na dwóch frontach. Jeden jest domeną rakiet, bomb i dronów. Drugi to walka na chwyty ekonomiczne. Z początku na tym drugim froncie dominowały sankcje: stopniowe odcinanie Rosji od zachodnich systemów bankowo-finansowych oraz wstrzymanie eksportu towarów i technologii na Wschód. Potem Zachód zdecydował się na wprowadzenie cen maksymalnych na ropę z Rosji. Znany ekonomista Simon Johnson (był w przeszłości m.in. głównym ekonomistą MFW) przeanalizował właśnie pierwszy okres ich funkcjonowania. Pomogli mu w tym Catherine Wolfram (MIT) oraz Łukasz Rachel (University College w Londynie).

Przypomnijmy, że cena maksymalna na rosyjską ropę (transportowaną drogą morską) została przyjęta przez kraje G7 w grudniu 2022 r. Ustalono ją na poziomie 60 dol. za baryłkę. Na początku 2023 r. czapę cenową rozszerzono także na inne produkty ropopochodne. Pomysł wyszedł z administracji prezydenta Joego Bidena, a konkretnie z resortu skarbu kierowanego przez prominentną ekonomistkę (a w przeszłości również szefową Fedu) Janet Yellen.

Sięgnięcie przez kraje G7 akurat po mechanizm ceny maksymalnej było posunięciem, które zaskoczyło obserwatorów. W głównym nurcie zachodniej ekonomii ingerencja w mechanizmy cenowe nie ma zbyt dobrej opinii. Owszem, czasem się po nią sięga, np. próbując ograniczać zbyt wysokie ceny najmu komercyjnego w dużych miastach albo – jak ostatniej zimy – walcząc ze zwyżkami cen energii. Zasadniczo jednak uważa się, że ograniczenie ceny szybko doprowadzi do niedoborów na rynkach. A nawet do konieczności racjonowania towaru.

Podobne obawy podnoszono i w tym przypadku. W końcu jeszcze przed wybuchem wojny Rosja ze swoją produkcją ropy i produktów ropopochodnych na poziomie 10,5 mln baryłek dziennie (z czego 8 mln na eksport) uchodziła za jedną z najważniejszych stacji benzynowych świata. Niektórzy ostrzegali przed następującym scenariuszem: G7 wprowadza cenę maksymalną, więc Rosja odpowiada całkowitym wstrzymaniem sprzedaży, na skutek czego cena ropy na światowych rynkach skacze z 100 dol. do 350 dol. za baryłkę. I Zachód leży na łopatkach.

Nic takiego nie nastąpiło. Rosja nie wstrzymała sprzedaży – de facto podporządkowując się reżimowi ceny maksymalnej. Analizując tę sytuację, Johnson dowodzi, że stało się tak z dwóch powodów. Po pierwsze, Rosja wiedziała, że nie jest jedynym dostawcą ropy na świecie, więc Kreml nie zdecydował się zagrać va banque. Zwyciężyła obawa przed byciem krajem, który – niczym Wenezuela – siedzi na wielkich pokładach, ale może je sprzedawać tylko nielicznym. Po drugie, dla Rosji eksport za 60 dol. za baryłkę wciąż jest opłacalnym przedsięwzięciem. Ekonomiści szacują nawet, że Kreml byłby gotowy eksportować po cenie 45 dol., a nawet 30 dol. za baryłkę. Wszystko dlatego, że dla Rosji granica opłacalności eksportu ropy (moment, w którym jej wydobycie i sprzedaż przestaną na siebie zarabiać) leży na poziomie 10–15 dol. za baryłkę. Można to odczytywać wręcz jako zachętę dla liderów krajów G7, by schodzili z ceną maksymalną na rosyjski surowiec jeszcze niżej.

Efekt wprowadzenia cen maksymalnych jest więc dla Zachodu – zdaniem Johnsona i spółki – bardzo obiecujący. Dość powiedzieć, że od czasu, gdy obowiązuje, rosyjskie dochody ze sprzedaży ropy (i produktów ropopochodnych) spadły o 50 proc. Ale jednocześnie rosyjskie wydobycie i sprzedaż stale się zwiększają. Dzieje się tak dlatego, że także inni odbiorcy rosyjskiego surowca (spoza grupy G7) orientują swoje ceny na zachodnią cenę maksymalną. A Rosja nie może się temu procesowi żadną miarą przeciwstawić. Musi więc sprzedawać więcej. Tyle że za mniej. ©Ⓟ