„Kryzys legitymizacji” – tak komentatorzy w Ameryce oceniają dziś kondycję Sądu Najwyższego. Chodzi nie tylko o kontrowersyjne wyroki, lecz także o skandale wokół relacji konserwatywnych sędziów ze sponsorami republikanów.

Ostatnia przedwakacyjna sesja amerykańskiego Sądu Najwyższego zakończyła się mocnym akcentem – wyrokami w trzech sprawach, które uznawano za konstytucyjne blockbustery. Pierwszego dnia na śmietnik historii trafiła akcja afirmatywna. Zdominowany przez konserwatystów SN uznał, że uwzględnianie rasy kandydata w rekrutacji na studia narusza konstytucyjną gwarancję równości wobec prawa. „Zbyt długo wiele uniwersytetów przyjmowało, że probierzem tożsamości jednostki nie są wyzwania, które pokonała, umiejętności, które zdobyła, czy lekcje, które wyciągnęła, lecz kolor jej skóry” – napisał w uzasadnieniu wyroku prezes sądu John Roberts. Obalenie prawie 50-letniego precedensu oznacza, że jeśli prestiżowe uczelnie chcą dalej dbać o różnorodność na swoich kampusach, to, by nie zamienić się całkiem w machiny reprodukcji białych elit, muszą znaleźć na to inny sposób niż przyjmowanie określonego procentu osób różnych ras.

Drugiego dnia sesji SN zadał bezpośredni cios administracji Joego Bidena, uchylając wart ponad 400 mld dol. program umorzenia długów studenckich. Konserwatywna większość sędziów uznała, że prawo federalne nie upoważnia prezydenta do podejmowania tak kosztownych dla gospodarki USA decyzji bez zgody Kongresu. Biden zapowiedział, że nie odpuści i podejmie kolejną próbę ulżenia zadłużonym absolwentom na podstawie innych przepisów.

Trzecie, ostatnie orzeczenie przed wakacjami przyniosło zwycięstwo chrześcijańskiej prawicy, a zarazem rozczarowanie osobom LGBTQ i ich sojusznikom. SN orzekł w nim na korzyść graficzki komputerowej – praktykującej ewangelikanki, która odmówiła zaprojektowania ślubnej strony internetowej parze gejowskiej, tłumacząc, że małżeństwa jednopłciowe są sprzeczne z jej wiarą. Chociaż stanowe przepisy zakazują dyskryminacji ze względu na orientację seksualną, zdaniem sądu gwarantująca wolność wypowiedzi pierwsza poprawka do konstytucji nie pozwala na zmuszanie artystów i przedsiębiorców z branż kreatywnych do wyrażania przekonań, z którymi się nie zgadzają. W przeciwnym razie – przekonywał sędzia Neil Gorsuch – konsekwencje byłyby kuriozalne: „Od muzułmańskiego reżysera można by wymagać, aby nakręcił film o wymowie syjonistycznej, a od grafficiarza ateisty przyjęcia zlecenia na namalowanie muralu celebrującego Ewangelię”.

Wszystkie trzy wyroki zapadły ściśle wedle podziału ideologicznego: sześciu sędziów nominowanych przez republikańskich prezydentów kontra trzech sędziów wskazanych przez demokratów. Identyczny rozkład głosów przesądził rok temu o likwidacji konstytucyjnego prawa do aborcji, z którego Amerykanki korzystały przez niemal pół wieku. Było to dotąd najjaskrawsze naruszenie podstawowej zasady systemu common law, która mówi, że wcześniejsze rozstrzygnięcia sądu powinny być respektowane. Ciągłość i przewidywalność prawa sprawiają bowiem, że ludzie mogą świadomie i odpowiedzialnie kierować swoim życiem. W przeciwnym razie powstaje wrażenie, że wyroki zależą od politycznych inklinacji poszczególnych sędziów.

„Kryzys legitymizacji” – tak wielu komentatorów ocenia kondycję SN od czasu decyzji w sprawie aborcji. Dosadniej jego pracę podsumował prezydent Biden: „To nie jest normalny sąd”.

Nie chodzi tylko dorobek orzeczniczy, lecz także o serię skandali dotyczących relacji konserwatywnej flanki SN z lobbystami i darczyńcami republikanów.

Na początku kwietnia dziennikarze śledczy portalu ProPublica ujawnili, że sędzia Clarence Thomas wraz z żoną od prawie 20 lat urlopują na rachunek przyjaciela, potentata nieruchomości i prominentnego sponsora prawicy Harlana Crowa. Teksański miliarder zapewniał im przeloty na drugi koniec świata prywatnym odrzutowcem, zapraszał na rejsy swoim megajachtem i bawił ich w ekskluzywnych ośrodkach wypoczynkowych w towarzystwie prezesów znanych koncernów i szefów konserwatywnych think tanków. Nie jest to styl życia, na który mógłby sobie normalnie pozwolić funkcjonariusz publiczny, nawet sprawujący jeden z najbardziej wpływowych urzędów w Ameryce i zarabiający na nim godne pieniądze (roczne wynagrodzenie sędziego SN wynosi ok. 285 tys. dol.). Koszty serwowanych mu atrakcji idą w miliony dolarów. Po żadnej z podróży nie został jednak ślad w oświadczeniach finansowych Thomasa. Nie widnieją w nich również kosztowne podarunki i darowizny, którymi Crow zasypywał swojego przyjaciela – jak 105 tys. dol. przelane szkole prawa Uniwersytetu Yale, Alma Mater sędziego, na namalowanie jego portretu.

Thomas ironicznie tłumaczył się, że nie wiedział o istnieniu obowiązku ujawniania gestów „osobistej gościnności ze strony bliskich przyjaciół”. Stanowczo zaprzeczył też, aby relacja z Crowem rodziła konflikt interesów. A nowych szczegółów ich znajomości wciąż przybywało. Okazało się, że w 2014 r. miliarder kupił od sędziego dom i działki w Savannah. Opłacił także dwa lata czesnego w prywatnej szkole, do której chodził cioteczny wnuk Thomasa.

Luksusowe wakacje na koszt miliardera nie tylko wywołały etyczny zgrzyt, lecz także kłóciły się z wizerunkiem „człowieka z ludu”, który sędzia kultywował publicznie. – Wolę kampingi i parkingi pod Walmartem od plaż i tym podobnych. Jest w nich coś normalnego – mówił w filmie dokumentalnym o swoich życiu, który pomógł sfinansować Crow. Wychowany w wiejskim rejonie Georgii w rodzinie, w której skupiały się typowe bolączki epoki segregacji – bieda, opuszczenie rodzicielskie, przestępczość, analfabetyzm, narkotyki – podkreślał, że sukces zawodowy zawdzięcza etosowi ciężkiej pracy zaszczepionemu mu przez dziadka. To, że przeżył i wydostał się z rasistowskiego reżimu Południa, przypisywał nie wsparciu ze strony państwa, lecz postawie aktywnego sprzeciwu wobec niego. Te osobiste doświadczenia w dużej mierze ukształtowały konserwatywną filozofię sędziowską Thomasa: krytyczny stosunek do dorobku ruchu na rzecz praw obywatelskich, odrzucenie wszelkich form preferencji rasowych, niechęć do rozszerzania władzy rządu federalnego i przyznawania nowych uprawnień mniejszościom.

Etyczne wątpliwości wokół zażyłości z miliarderem zaczęły krążyć już prawie dwie dekady temu, gdy sędzia jeszcze skrupulatnie raportował oferowane mu prezenty – od zestawów opon wartych nieco ponad 1 tys. dol. po wycenione na 15 tys. dol. popiersie Lincolna, które dał mu Crow. Media wytykały mu wtedy, że łączna wartość przyjmowanych przez niego podarunków znacząco przewyższa bonusy, które zgłaszali jego koledzy z ławy orzeczniczej. W reakcji na krytykę Thomas po prostu przestał ujawniać dowody sympatii, którymi obdarzali go majętni znajomi. Mimo to co jakiś czas wypływały nowe informacje o hojności Crowa – np. o tym, że wydał miliony dolarów na kupno i renowację dawnej fabryki konserw w miasteczku Pin Point, w którym sędzia mieszkał do szóstego roku życia, żeby przekształcić je w muzeum lokalnej historii. Ale pełna skala tej szczodrości nie była znana.

Cieniem na niezależności Thomasa położyła się też działalność jego żony Ginni, konserwatywnej aktywistki i gorącej zwolenniczki Donalda Trumpa. W zeszłym roku dziennikarze udokumentowali, że kobieta wspierała starania przegranego prezydenta o odwrócenie wyniku wyborów, m.in. wywierając presję na stanowych legislatorów oraz promując teorie spiskowe o oszustwach przy urnach i „państwie podziemnym” (deep state). Pojawiła się nawet na niesławnym wiecu Trumpa w Waszyngtonie 6 stycznia 2021 r., po którym tłum zaatakował Kapitol. W jednym z SMS-ów do szefa personelu Białego Domu Marka Meadowsa nazwała wygraną Bidena „największym przekrętem w historii”. Choć eksperci przekonywali, że w świetle tych rewelacji jej mąż powinien się wyłączyć ze wszystkich spraw związanych z wyborami prezydenckimi w 2020 r., ten stwierdził, że nie ma powodów, by wątpić w jego bezstronność.

Thomas nie był jedynym sędzią SN, któremu znajomy miliarder okazał szeroki gest. W czerwcu nowe śledztwo ProPubliki wykazało, że sędzia Samuel Alito, autor uzasadnienia wyroku w sprawie aborcji, w 2008 r. łowił ryby z Peterem Singerem, prezesem funduszu hedgingowego i kolejnym megasponsorem republikanów. Nie było to oczywiście zwyczajne wędkowanie za miastem, lecz wyprawa prywatnym odrzutowcem na Alaskę z noclegami w luksusowej chacie rybackiej i wypadami nad rzekę Nushagak, w której pływają łososie niemal tak długie jak ludzka noga. Wycieczkę zorganizował Leonard Leo, prezes Federalist Society, stowarzyszenia konserwatywnych prawników, które w dobie Trumpa stało się kuźnią kadr dla wymiaru sprawiedliwości. Przelot ufundował Singer. Gdyby sędzia chciał sam pokryć koszty podróży, to za czarter w jedną stronę musiałby zapłacić ok. 100 tys. dol. Mimo to nie wspomniał o zbytkownej wycieczce w oświadczeniu majątkowym. Co więcej, nie wyłączył się z żadnej z co najmniej 10 spraw przed Sądem Najwyższym, w które w następnych latach był zaangażowany Singer.

Zamiast odpowiedzieć na pytania dziennikarzy na temat swoich związków z biznesmenem Alito postanowił ich wyprzedzić. Kilka godzin przed publikacją ProPubliki na stronie „Wall Street Journal” ukazał się tekst jego autorstwa, w którym kwestionował on zarzuty dziennikarzy. Zaprzeczył, by zrobił coś, co stawiałoby pod znakiem zapytania jego bezstronność. Jak twierdził, nie wiedział, że przed SN toczyły się postępowania, które zahaczały o firmy Singera. „Pozwolił mi zająć miejsce w swoim prywatnym samolocie, które w przeciwnym razie pozostałoby puste” – bronił się sędzia.

Zastrzeżenia etyczne nie padały jedynie pod adresem konserwatystów. Podejrzenia o wykorzystywanie urzędu w wątpliwy sposób dotknęły też nominowaną do SN przez prezydenta Obamę w 2009 r. sędzię Sonię Sotomayor. Kilka tygodni temu agencja Associated Press opisała, jak zatrudnieni w sądzie urzędnicy pomagają w promocji jej twórczości literackiej: zachęcają szkoły i biblioteki do zakupu autobiografii sędzi i jej książek dla dzieci, organizują szefowej spotkania autorskie i sporządzają plany sprzedażowe. Od czasu dołączenia do składu SN Sotomayor zarobiła na pisarstwie ok. 3,7 mln dol.

Przyjmowanie gratisów od firm i organizacji zainteresowanych dobrymi relacjami to ugruntowana praktyka przekraczająca podziały ideologiczne w SN. Nie stronią od niej nominaci ani prezydentów republikańskich, ani demokratów. Zmarły w 2016 r. konserwatywny sędzia Antonin Scalia w ciągu 11 lat zaliczył 258 podróży na koszt prywatnych sponsorów. Dzięki nim okrążył prawie cały świat, od Hawajów, przez Singapur i Hongkong, po Szwajcarię. Okazjami do wycieczek turystycznych i polowań często były gościnne wykłady, ale sędzia w oświadczeniach majątkowych informował jedynie o wystąpieniach, za które dostawał honorarium. Nawet śmierć zastała go, gdy oddawał się luksusowemu wypoczynkowi: bawił akurat w wystawnej posiadłości myśliwskiej w Teksasie należącej do biznesmena Johna Poindextera (jego spółka też miała sprawy przed SN). Liberał Stephen Breyer, od zeszłego roku na sędziowskiej emeryturze, przez 14 lat podróżował 225 razy na koszt organizatorów – w tym raz na zaproszenie Davida Rubensteina, współzałożyciela jednej z największych firm inwestycyjnych na świecie, The Carlyle Group. Jednak nie zataił tego przed opinią publiczną.

W nieco odleglejszej przeszłości sędziowie konstytucyjni rzadko bratali się z milionerami – nie mówiąc o miliarderach, których jeszcze w latach 90. było w USA ponad 100 (dzisiaj prawie osiem razy więcej). Miewali przyjaciół w polityce, ale znajomości te na ogół nie pociągały za sobą finansowych benefitów. Zresztą w sferze publicznej krążyło nieporównanie mniej korporacyjnych pieniędzy niż teraz (lawinę uruchomił dopiero wyrok SN w sprawie Citizens United z 2010 r., który zniósł ograniczenia dla wydatków na cele polityczne). Nawet jeśli pojawiały się doniesienia o podejrzanych relacjach, to presja środowiskowa i medialna działała korygująco. Tak było w przypadku Abe’a Fortasa, bliskiego znajomego prezydenta Lyndona Johnsona, który w 1968 r. nominował go na fotel prezesa SN. W toku przesłuchań w Senacie wyszło na jaw, że Fortas jako sędzia doradzał siedzącemu już wówczas w więzieniu za oszustwa giełdowe finansiście Louisowi Wolfsonowi. Niespełna rok później złożył urząd, aby uniknąć impeachmentu i większego uszczerbku na reputacji instytucji.

W 1978 r., na fali rozliczeń związanych z aferą Watergate, Kongres uchwalił ustawę o etyce w państwie, która wymaga od wysokich funkcjonariuszy publicznych – również sędziów SN – ujawniania w corocznych oświadczeniach majątkowych podarunków o wartości powyżej 415 dol. Przewidziano jednak wyjątek dla prezentów, które są wyrazem „osobistej gościnności”, takich jak obiad, nocleg czy zaproszenie na koncert w prywatnej posiadłości. Eksperci ds. etyki w życiu publicznym są zgodni, że nie dotyczy to przelotu odrzutowcem i noclegu hotelowego na koszt sponsora, a zatem pominięcie ich w sprawozdaniu jest naruszeniem prawa federalnego. – Jeśli chodzi o etykę, to Sąd Najwyższy jest jak studencki akademik poza kontrolą – powiedział stacji MSNBC prof. Richard Painter ze szkoły prawa Uniwersytetu Minnesoty, główny radca Białego Domu ds. etyki za prezydentury George’a W. Busha.

Sędziowie konstytucyjni nie mają własnego kodeksu etyki zawodowej, który określałby, jakie prezenty, od kogo i kiedy przyjmowane powodują konflikt interesów lub rodzą inne obiekcje. Ten, który obowiązuje zwykłych sędziów federalnych, nie jest dla nich wiążący. Dbanie o to, żeby spełniali etyczne standardy, pozostawiono im samym. W przypadku wątpliwości, czy powinni orzekać w danej sprawie, są więc jedynymi arbitrami.

Od czasu, gdy w SN zapanowała konserwatywna większość, nasiliły się głosy, że instynkt etyczny zawodzi sędziów na tyle, że sytuacja wymaga zmiany. Dodatkowej amunicji dostarczył im wyciek projektu orzeczenia w sprawie aborcji dwa miesiące przed ogłoszeniem wyroku. Tak bezprecedensowe nadużycie zasad poufności powszechnie odczytano jako sygnał, że sędziowie nie traktują swoich zawodowych powinności z należytą powagą. Do tej pory nie ustalono zresztą, kto przekazał dokument mediom, mimo zapewnień prezesa SN Johna Robertsa, że sprawca wycieku zostanie pociągnięty do odpowiedzialności. „To jedyna instytucja w państwie, która nie ma żadnego mechanizmu umożliwiającego przeprowadzenie dochodzenia w sprawie podejrzeń o naruszenie etyki” – mówił w „Washington Post” senator Partii Demokratycznej Sheldon Whitehouse.

Przyjęcia kodeksu etyki SN domagają się nie tylko politycy, lecz także bezpartyjne organizacje, jak Fix the Court, która proponuje m.in., by sędziowie w ciągu 30 dni informowali o podróżach na rachunek sponsorów i wyłączali się ze spraw, jeśli oni sami lub członek ich rodziny przyjęli podarunek od którejś ze stron. Wprawdzie wewnątrz SN toczyły się od pewnego czasu dyskusje na temat sformalizowania jego zasad etycznych i standardów przejrzystości, ale stanęło na niczym.

Tydzień temu senacka komisja ds. sądownictwa przegłosowała projekt ustawy, która zobowiązałaby SN do wypracowania kodeksu w ciągu 180 dni. Na jej uchwalenie są jednak nikłe szanse, bo Izba Reprezentantów znajduje się pod kontrolą republikanów. Ci postrzegają takie próby ingerencji jako odwet za orzeczenia idące po myśli prawicy. – To nie jest ustawa, która ma sprawić, że sąd stanie się silniejszy i bardziej etyczny. To jest ustawa, która ma zniszczyć konserwatywny sąd – przekonywał senator Lindsay Graham.

Według czerwcowego badania Gallupa tylko 27 proc. społeczeństwa ma zaufanie do SN – dwa razy mniej niż 20 lat temu. Inne sondaże pokazują też, że w oczach zdecydowanej większości Amerykanów sędziowie kierują się w swoich decyzjach nie prawem, lecz polityką. Prezes SN John Roberts, krytykowany za brak stanowczej reakcji na etyczne transgresje kolegów, zapewniał, że stara się, aby instytucja „przestrzegała najwyższych standardów”. Kiedy senacka komisja zaprosiła go na posiedzenie, aby podyskutować o reformie, odmówił, tłumacząc, że jego udział budziłby wątpliwości z punktu widzenia trójpodziału władzy. ©Ⓟ