Do 2027 r. będziemy potrzebować 1 mln dodatkowych pracowników. Trzeba sobie jasno powiedzieć, że to już nie będą Ukraińcy. Europa się na nich poznała i zaczyna ich Polsce podbierać - zauważa Marian Przeździecki, ambasador RP w Uzbekistanie w latach 2011–2015.

Z Marianem Przeździeckim rozmawia Maciej Miłosz
Dlaczego w ostatnich latach tak mocno wzrosła liczba przybywających do Polski migrantów zarobkowych?

To wynika z potrzeb naszego rynku pracy: potrzebujemy ludzi do prostych zajęć. Ten gwałtowny wzrost zaczął się w latach 2015–2016 i na początku przyjeżdżali głównie Ukraińcy. Otrzymywali wizy pracownicze, ale w 2018 r. przyjęliśmy inny system: obywatel Ukrainy może u nas przebywać na podstawie paszportu biometrycznego i legalnie pracować przez pół roku, potem na taki sam czas musi wyjechać. Skutkowało to jednak tym, że ci ludzie nie mogli snuć żadnych planów – ciągle byli podzieleni, pół roku u nas, pół roku u siebie. Pracę traktowali w kategoriach dorywczych. I to samo działo się po drugiej stronie – pracodawcy nie tworzyli żadnych trwałych rozwiązań. Już wtedy trzeba było myśleć o ściągnięciu ich na stałe – tego nie zrobiliśmy, zresztą jak inne kraje UE. Tylko Czesi oraz Słowacy byli przewidujący i dla tych, którzy się sprawdzili, oferowali pobyt stały. Ale wojna zmieniła sytuację. Zaczęliśmy wpuszczać wszystkich migrantów z Ukrainy, ale trzeba pamiętać, że to były głównie kobiety z dziećmi oraz ludzie starsi, tak więc dla nich praca nie była najważniejsza, bo oni uciekali przed wojną. Trudno oczekiwać od takich ludzi, by koncentrowali się na życiu zawodowym. Ale teraz to już się ustabilizowało i efektem jest duża liczba Ukraińców, którzy mogą w Polsce pracować.

Ale ich liczba powoli się zmniejsza. Część z nich wraca do siebie, część jedzie dalej na Zachód.

Tak, np. wielu z nich udaje się do Kanady. Ukraińcy otrzymali już 139 tys. wiz do tego kraju, a ta liczba będzie rosła, ponieważ wniosków jest znacznie więcej, ponad 600 tys. W Niemczech znajduje się ok. 1 mln Ukraińców, z czego 920 tys. jest objętych ochroną prawną. Niemcy byli dosyć zachowawczy w ich przyjmowaniu, ale teraz to się zmienia. Barierę stanowił wymóg znajomości języka, lecz w ostatnich miesiącach odchodzą od tej zasady – nie najlepiej to wróży naszym pracodawcom. Trzykrotnie wyższe zarobki, bezpłatna nauka języka, a dla tych, którzy uczą się go z myślą o dalszej pracy, uposażenia socjalne, wreszcie opieka medyczna, która bije na głowę tę, która jest dostępna w Polsce – to wszystko powoduje, że w ostatnich miesiącach rośnie potok Ukraińców, którzy zmieniają nasz kraj na Niemcy.

ikona lupy />
Marian Przeździecki, ambasador RP w Uzbekistanie w latach 2011–2015, przez trzy lata kierował dużą firmą w Ukrainie pozyskującą personel do pracy w Polsce, obecnie jest doradcą wicemarszałka Senatu Michała Kamińskiego / Materiały prasowe / Fot. mat. prasowe
Kto jeszcze, poza Ukraińcami i Białorusinami, przyjeżdża pracować do Polski?

Głównie Uzbecy, Indusi i Gruzini, którzy nie potrzebują wiz. Historia tych ostatnich jest bardzo ciekawa. Najwięcej przyjeżdżało ich w latach 2018–2019, byli wówczas zatrudniani przy dużych projektach przemysłowych. Ale szybko okazało się, że nie wytrzymują psychicznie. W Gruzji nie ma dużych tradycji przemysłowych, za to oni świetnie sprawdzają się jako restauratorzy, taksówkarze, generalnie w usługach, lecz nie w obsłudze maszyn. A nasz przemysł potrzebuje pracowników, którzy są w stanie stać przy taśmach osiem godzin dziennie i kontrolować jakiś proces.

Kto tych ludzi ściąga do Polski?

Proces odbywa się przez miejscowych pośredników, którzy nie są bliżej znani polskim partnerom. Nasze firmy nie kontrolują zasad rekrutacji. Wiadomo zaś, że pośrednicy biorą od tych ludzi – przyszłych pracobiorców – od 2 tys. do 10 tys. dol., to zależy od kraju pochodzenia. Pośrednicy nie opisują dokładnie charakteru pracy, którą później migranci będą wykonywać. Mówiąc obrazowo, część tych ludzi myśli, że będzie pracować, chrupiąc świeże bułeczki, a w przerwie oglądać wieżę Eiffla. Trafiają zaś do przerobionej chlewni pod Sieradzem, gdzie kroją kurze nóżki. To często powoduje u nich depresję i zrezygnowanie.

Kto odpowiada za proces ściągania pracowników po stronie polskiej?

Nikt. Polska firma dostaje zadanie znalezienia np. 200 pracowników do pracy w fabryce, kontaktuje się więc z zaprzyjaźnionym pośrednikiem, potem dostaje listę ludzi, załatwia dla nich imienne pozwolenia na pracę u wojewody i oczekuje na wizy.

Takie pozwolenia na pracę można uzyskać, gdy na dane miejsca pracy nie ma chętnych Polaków.

Ale praktycznie w każdej sytuacji można udowodnić, że nie ma chętnego Polaka na dany wakat, pozwolenie na pracę nie stanowi dziś problemu.

A jak migranci są kontrolowani przez państwo polskie?

Mamy dwa rodzaje wiz. Pierwszy, wizy schengeńskie, uprawniają do poruszania się po strefie Schengen. W trakcie ich wydawania dane ubiegającego się wprowadzane są do ogólnej bazy i każdy z krajów strefy może zgłosić sprzeciw, bo np. dana osoba wcześniej naruszyła na jego terenie prawo. Drugi rodzaj to wiza krajowa. Wówczas ubiegający się mogą, ale nie muszą być poddani weryfikacji, jak przy wizie schengeńskiej; taki dokument jest łatwiej dostać. To wiza typu D, która uprawnia do pracy. Na polskiej wizie typu D również można przebywać legalnie w innym kraju Schengen do 90 dni w okresie 180 dni.

To wszystko?

Tak.

Czyli jeśli obywatel X w swoim kraju był przestępcą, to my nie jesteśmy tego w stanie wyłapać?

Nie. Z mojego doświadczenia wszystko się odbywa na wyczucie konsula, który mniej więcej po roku pracy w danym kraju zaczyna się orientować w realiach. Wówczas jest w stanie ocenić ryzyko. Jeśli więc konsul dostaje dokumenty np. od obywatela jednego z obszarów Tadżykistanu, o którym wie, że jest tam podwyższone ryzyko terrorystyczne, to może na tej podstawie odmówić wizy. Ale to jest trudne do weryfikacji. Warto pamiętać, że np. w Indiach, skąd przyjeżdża sporo migrantów, żyje ok. 210 mln muzułmanów. My nie mamy możliwości weryfikacji tego, czy wydajemy wizy obywatelom Indii wyznającym chrześcijaństwo, hinduizm czy islam. Konsulowie krajów grupy Schengen mają regularne robocze spotkania w celu wymiany informacji i doświadczeń. Ostrzegają się wzajemnie o nowym metodach oszustw i wyłudzeń. To niezwykle cenne narzędzie pozwalające minimalizować zagrożenia.

Załóżmy więc, że obywatel Indii czy Uzbekistanu zapłacił już swojemu lokalnemu pośrednikowi, pośrednik w Polsce wystarał się o wizę, pracownik ją dostał i ląduje w Polsce. Jakie ci ludzie mają problemy już po przyjechaniu?

Wówczas dochodzi do konfrontacji opowieści pośrednika o tym, jak tu miało być, z tym, jak faktycznie jest. Taki człowiek często się orientuje, że może nie być w stanie szybko odrobić tych środków, które wydał na przyjazd. Jego płaca idzie na pokrycie kosztów tego wyjazdu, a często musiał się w tym celu zapożyczyć.

Mówił pan, że opłata dla pośrednika to 2–10 tys. dol., a obecnie w Polsce miesięczna pensja minimalna to prawie 1 tys. dol.

No tak, ale z wypłaty potrącane są opłaty za miejsce, w którym się mieszka, i za wyżywienie. Tej gotówki pracobiorcom zostaje finalnie niewiele. Taka osoba wyjazd zapewne spłaci, ale to nie będzie inwestycja jego życia. Stąd się biorą frustracje. Do kwestii zarobków dochodzą choroby, odmienność kulinarna i klimatyczna, co powoduje, że migranci są często w złej kondycji. Jedna z dużych agencji pośrednictwa praktycznie zrezygnowała ze sprowadzania ludzi z Azji do Polski, ponieważ 30 proc. tych pracowników w ogóle nie dojeżdża.

Co to znaczy?

Wyruszają, lecz nie docierają do pracodawcy – znikają po drodze. Albo docierają, bo sposób dojazdu mieli tak zorganizowany, że nie mogli się ulotnić podczas podróży, np. podczas przesiadki na lotnisku, lecz znikają w ciągu pierwszego tygodnia. Najpewniej uciekają dalej na Zachód. A większość z tych, którzy zostają, jest w pracy mało efektywna. Oczywiście są jednostki, które są zadowolone i bardzo efektywne. Ale jeśli spojrzymy na całość, to ta gra nie jest warta świeczki. Powtórzę: to jest opinia jednej z największych firm pośrednictwa w Polsce.

Co się dalej dzieje z tymi ludźmi?

Jeśli pracodawca jest zadowolony, może wystąpić do wojewody o zmianę wizy pracowniczej na pobyt czasowy, który może trwać maksymalnie trzy lata. Czasem procedura rozpatrywania tego wniosku trwa kilkanaście miesięcy – i to jest sposób, w jaki pracodawcy legalnie przedłużają pobyt imigrantów w Polsce, ponieważ po złożeniu wniosku, ale jeszcze przed jego rozpatrzeniem, oni mogą legalnie pracować. Jeśli pracodawca nie jest zadowolony, to ci ludzie z czasem tracą prawo pobytu, co na pewno część skłania do powrotu.

Jesteśmy w sytuacji, gdy nasz rynek pracy potrzebuje pracowników, musimy więc ściągać migrantów. Ale co powinniśmy robić, by uniknąć problemów, z którymi borykają się Francuzi, Belgowie czy Niemcy?

Kluczowy jest wybór kierunku, z którego chcemy ściągać migrantów. Państwo polskie musi określić politykę migracyjną, a od lat nie jest w stanie tego zrobić (czytaj także: „Zniechęcać i deportować”, DGP Magazyn na Weekend z 7 lipca 2023 r.). Dziś wszystko jest przypadkowe. Grupa firm wytworzyła sieć kontaktów z pośrednikami w Azji i jeśli to dobrze działa, to z danego kraju obserwujemy wzmożoną migrację. Tak jest w przypadku Bangladeszu czy Pakistanu.

To nie są dziesiątki tysięcy ludzi.

Ale te wzrosty są bardzo znaczące i dynamiczne. Trzeba się zastanowić nad tym, jak prowadzić migrację, by nie narażać się na wstrząs kulturowy. Są kraje, które mają zbliżony system wartości do naszego, i są takie, które nie mają. Państwo powinno w pierwszej kolejności rozpatrywać wnioski obywateli Ukrainy i Białorusi, a dopiero później z innych państw, określając np. hierarchię podobieństwa kulturowego. Powinniśmy preferować imigrantów np. z Ameryki Południowej czy Filipin, gdzie te systemy wartości są podobne.

Czyli pan proponuje imigrację opartą na kryterium wyznania?

To zbyt dużo powiedziane, ale warto przyjmować ludzi o zbliżonym postrzeganiu świata, podobnym systemie wartości. Inaczej polska społeczność będzie reagowała na przybyszów budujących meczet niż na takich, którzy co tydzień biorą udział we mszy w kościele.

Muzułmanom chce pan powiedzieć zdecydowane „nie”?

Radykalnym na pewno. W Iranie, Somalii czy Erytrei ruchy religijne są bardzo ortodoksyjne i to trzeba mieć w pamięci, gdy wydaje się im wizy. Są też kraje muzułmańskie, które są mniej radykalne. Nad tymi kwestiami musimy się jako społeczność poważnie zastanowić, a państwo polskie powinno określić swoje priorytety imigracyjne. Jasno i wyraźnie. Ja nie chcę tego rozstrzygać. Ale dane pokazują, że do 2027 r. będziemy potrzebować 1 mln dodatkowych pracowników. Trzeba sobie jasno powiedzieć, że to już nie będą Ukraińcy. Europa się na nich poznała, doceniła i zaczyna ich Polsce podbierać. Dlatego my musimy odpowiedzieć sobie na pytania, skąd tych ludzi brać i jakie przyjąć kryteria przy ich wyborze.

Skąd więc powinniśmy zapraszać imigrantów?

Podstawowy zasób, który powinniśmy wykorzystać, choć nie wypełni luki w całości, to Polonia na Wschodzie, ewentualnie w Ameryce Południowej – w Argentynie czy Brazylii. Powinniśmy bazować na Karcie Polaka. Pozwala ona na roczny pobyt u nas, można ją odnawiać co 10 lat, a już po roku przebywania nad Wisłą można wystąpić o obywatelstwo. Z moich obserwacji wynika, że to instrument, który po odpowiednim uproszczeniu może stanowić narzędzie do pozyskania w ciągu kilku lat ok. 200–300 tys. osób z Białorusi, Ukrainy i Kazachstanu.

O jakich uproszczeniach pan myśli?

Na przykład ustawowy zapis mówiący o konieczności pisemnego potwierdzenia polskiego pochodzenia dziadka/babci lub dwójki pradziadków jest niepraktyczny i musi zostać zliberalizowany. Inaczej z ich szybkiego pozyskania nic nie będzie. Z moich doświadczeń jako ambasadora wynika też, że tak proste środki, jak organizacja wycieczek do Polski dla licealistów albo umożliwienie ludziom o polskich korzeniach nauki w szkołach średnich w Polsce, przynoszą doskonałe efekty w pozyskiwaniu młodych ludzi, którzy mogą się u nas szybko zintegrować. Dodam jeszcze, że w Kazachstanie jest też sporo potomków Ukraińców i Rosjan. Razem nawet 700–800 tys. osób. Właśnie ludzi o słowiańskich korzeniach powinniśmy ściągać.

A co z migracyjnym systemem punktowym, który ma np. Kanada i dzięki któremu ściąga ludzi o pożądanych kompetencjach zawodowych?

To nie jest złe rozwiązanie. Ale my w pierwszej kolejności potrzebujemy ludzi do obsługi prostych urządzeń czy do prac polowych. U nas system punktowy się nie sprawdzi, bo walczymy o inną kategorię pracowników. Przynajmniej na razie, bo w przyszłości na pewno będziemy potrzebować również pracowników bardziej wykwalifikowanych.

Jaki wpływ na rynek pracowników będzie miała obecna dyskusja publiczna o migrantach?

Negatywny. Ona tworzy nastroje antyimigracyjne. A musimy zdawać sobie sprawę, że nie utrzymamy dotychczasowego tempa rozwoju bez napływu 200–300 tys. migrantów rocznie. I oni z nami zostaną. Powinniśmy więc wypracować mechanizmy, by mogli się u nas zaadaptować. ©Ⓟ

Część migrantów myśli, że będzie pracować, chrupiąc świeże bułeczki, a w przerwie oglądać wieżę Eiffla. Trafiają zaś do przerobionej chlewni pod Sieradzem, gdzie kroją kurze nóżki. To często powoduje u nich depresję