Obecny system zarządzania migracjami nie tylko jest źródłem cierpień wielu osób, lecz także jest nieefektywny. Sprowadza się do przerzucania ludzi z kraju do kraju.

z Magdaleną Majkowską-Tomkin rozmawia Emilia Świętochowska
ikona lupy />
Magdalena Majkowska-Tomkin, Division Director, Rights, Civic Space and Migration, Open Society Foundations (z siedzibą w Berlinie) / Materiały prasowe / Fot. Akos Stiller/Materiały prasowe
Czy powtórka z kryzysu migracyjnego z 2015 r. byłaby dziś możliwa?

Jeśli chodzi o tak duży napływ ludzi, wydaje mi się to możliwe. Od czasu pandemii sytuacja ekonomiczna w wielu krajach Afryki i Bliskiego Wschodu mocno się pogorszyła. COVID-19 nieco zablokował też naturalne przepływy ludności. A czy odpowiedź państw unijnych byłaby dziś taka sama? Myślę, że nie. 2015 r. bardzo zmienił podejście zarówno rządów, jak i UE. Niestety na gorsze. Politycy są teraz nastawieni na zatrzymanie napływu migrantów za wszelką cenę lub przynajmniej jego radykalne zmniejszenie.

A czy to możliwe?

To utopijne myślenie. Im bardziej państwa członkowskie starają się powstrzymać migrację, tym usilniej ludzie poszukują nowych tras, którymi przedostaną się do Europy. Jak się zamknie jedną, to zaraz otwiera się druga.

Zwykle dłuższa i bardziej niebezpieczna.

Często również droższa. A najbardziej zyskują na tym przemytnicy. Kilka tygodni temu hiszpańska policja aresztowała w ramach dużej operacji grupę przestępczą, która organizowała przerzut migrantów z Syrii do Europy. Trasa wiodła przez Sudan lub Emiraty Arabskie, dalej przez Libię i Algierię, a stamtąd do Hiszpanii. Do pokonania w sumie 8 tys. km. Syryjczycy płacili za taką podróż nawet 20 tys. dol. To pokazuje, jak duża jest desperacja tych ludzi. Grecja straciła ostatnio na popularności jako punkt wejścia do Europy, bo jej służby przeprowadzają dużo push-backów. Łódź, która zatonęła miesiąc temu na Morzu Egejskim z kilkuset migrantami na pokładzie, wypłynęła z Libii w kierunku Włoch, bo wielu przemytników uważa, że teraz to lepsza droga do UE.

Dlaczego tak trudno walczy się z przemytnikami?

Oni sami uważają się raczej za agentów podróży, którzy ułatwiają przedostanie się do Europy. Skoro jest popyt na ich usługi, to jest i podaż. Dzisiaj już tego nie pamiętamy, ale jeszcze 20 lat temu osoby, które chciały wystąpić o azyl w Europie, mogły po prostu kupić bilet na samolot, złożyć wniosek na miejscu, a potem czekać na decyzję. Nie musiały się zwracać do przemytników. Teraz jest to oczywiście wykluczone, bo linie lotnicze nie wpuszczą na pokład nikogo bez wizy. Z kolei jej uzyskanie jest praktycznie niemożliwe. A podanie o azyl trzeba złożyć osobiście na terytorium UE. Razem sprawia to, że przemyt kwitnie.

Na walkę z nim Unia wydaje sporo pieniędzy, Europol co jakiś czas ogłasza rozbicie kolejnej grupy. Wciąż jednak pojawiają się nowe…

Problem polega na tym, że kraje, z których migranci wyruszają do Europy, są wpisane w całą architekturę organizacji przemytu. Unia wspiera finansowo m.in. władze Libii w stosowaniu pull-backów, czyli łapaniu łodzi wypływających na Morze Śródziemne i sprowadzaniu ich z powrotem do portu, z którego wystartowały. Tymczasem sama komisarz unijna Ylva Johansson stwierdziła niedawno, że w libijskiej straży przybrzeżnej jest dużo przemytników. Struktury państwowe i kryminalne się przenikają. A mimo to UE dalej je wspiera. Takie kraje jak Libia mają też interes finansowy w tym, aby przemyt migrantów trwał, bo jeśli nie byłoby kogo powstrzymywać przed przeprawą do Europy, nie otrzymywałyby pomocy.

Prezydent Tunezji Kais Saied deklarował, że jego kraj nie będzie „strażą graniczną Europy”, ale kilka dni temu podpisał z UE umowę, która przewiduje 1 mld euro pomocy gospodarczej i 100 mln euro na walkę z nielegalną migracją.

Inne kraje też stosowały groźby. Szczególnie Turcja, dla której argument, że jest w stanie siłowo powstrzymać napływ migrantów, stanowił ważny atut w negocjowaniu z UE pokaźnego pakietu wsparcia. Teoretycznie były to pieniądze na syryjskich uchodźców, ale czy faktycznie zostały na nich wydane? Trudno to zweryfikować. Przypuszczam, że z Tunezją będzie tak samo.

Pakt o migracji i azylu, który w czerwcu przyjęła Rada UE, opiera się na założeniu, że państwa graniczące z Europą będą powstrzymywać migrantów przed podróżą przez Morze Śródziemne w zamian za wsparcie finansowe. Czy to coś innego niż to, co było do tej pory?

Nie. Pakt tak naprawdę nic nie zmienia. Jest w nim tylko więcej tego, co mamy teraz – jeszcze silniejszy nacisk na kontrolę granic i współpracę z państwami trzecimi. Dalej będą obowiązywać procedury dublińskie, kraje graniczne wciąż będą najbardziej obciążone uchodźcami. Wsparcie relokacyjne jest przewidziane na bardzo małą liczbę osób. Zresztą nic nie wskazuje, żeby miało to zadziałać w praktyce. Wydaje się, że państwa trzecie mają być panaceum na migrację. I faktycznie, czasem mogą zahamować silny napływ ludzi, ale dzieje się to kosztem polityki zagranicznej. Unia oddaje w tej chwili swoje karty.

Co to znaczy?

Traci możliwość wpływania na stan demokracji, praworządności i przestrzegania praw człowieka w danym kraju. Wcześniej przyznawanie funduszy na rozwój państwom trzecim wiązało się z określonymi warunkami. Teraz Unia godzi się, by te kraje wykorzystywały te pieniądze na powstrzymywanie migracji, nie wymagając od nich respektowania demokratycznych wartości. Tak czy owak jest to rozwiązanie doraźne. Jeśli presja migracyjna będzie duża, to stworzymy w kolejnych państwach jeszcze trudniejszą sytuację niż ta, która dziś panuje w Libii. Będzie coraz więcej ludzi usiłujących przedostać się łodziami na drugą stronę. Duża część z nich nie zrobi tego pierwszy raz, ale piąty, dziesiąty, a nawet dwudziesty. Próbują, aż się uda. Tak samo jest na granicach lądowych. To jest rodzaj gry.

Gry?

Migranci starają się przedostać do Europy za wszelką cenę. Zwłaszcza osoby, które sporo poświęciły, aby dotrzeć do Tunezji. Jeśli wydały na podróż 10 tys. dol. i pokonały granice siedmiu innych państw, to mało prawdopodobne, by zawróciły. Zwłaszcza że często na wyprawę zebrały pieniądze od rodzin i lokalnych społeczności. Powrót do domu byłby porażką, która nie wchodzi w rachubę. Europa albo śmierć – tak mówi wielu migrantów.

Skoro te osoby nie odpuszczą, to na co liczy Unia?

Wydaje mi się, że myślenie jest bardzo krótkoterminowe: trzeba to powstrzymać do kolejnych wyborów, zaproponować jakieś rozwiązanie. Niekoniecznie takie, które zadziała. Politycy często przyjmują, że wystarczy, aby wyglądało, że robią coś w kierunku rozwiązania problemu. Czy jest tak rzeczywiście? To już kwestia drugorzędna. Założenie jest takie, że wyborcy nie chcą u siebie migrantów, postrzegają ich jako kłopot – i najlepiej, żeby zniknął. Wiele sondaży wskazuje jednak, że sprawa jest bardziej złożona. Wyborcy na ogół sprzeciwiają się niekontrolowanej migracji, a nie migracji jako takiej. Jeśli są możliwości zarządzania napływami uchodźców, inwestowania w politykę integracyjną i pomoc lokalnym społecznościom, które te osoby przyjmują, to wówczas nie ma tak wielkiego oporu. Europa przyjęła 4 mln Ukraińców, z czego sama Polska ponad 1,5 mln. To ogromna liczba w porównaniu z liczbą osób docierających do UE innymi szlakami. Co pokazuje, że można zarządzać przepływami ludzi w taki sposób, żeby uniknąć kryzysu. Ukraińcy nie tylko dostali prawo pobytu na terytorium Unii, lecz także mogli wybrać, w którym kraju chcą osiąść – w zależności od tego, gdzie mieli rodzinę, przyjaciół czy jakieś kontakty. Dzięki temu sytuacja regulowała się sama. Inni takich możliwości nie mają.

I mało realne, żeby się to zmieniło.

Tak, choć wzięcie pod uwagę preferencji migrantów byłoby pragmatyczne – wybieraliby wówczas kraje, w których mają partnera, rodzinę lub przynajmniej znajomych, którzy na początku pozwoliliby im się u siebie przespać, pomogli znaleźć mieszkanie… Rozwiązania są, tylko nie są stosowane. Inny przykład: jak skrócić czas oczekiwania na decyzję azylową? W Wielkiej Brytanii cała procedura trwa od kilku miesięcy do nawet kilku lat, bo nie ma wystarczającej liczby urzędników do rozpatrywania wniosków. Gdyby w administracji publicznej zatrudniono więcej osób, uchodźcy mogliby szybciej podejmować pracę i się usamodzielniać. Jeśli muszą czekać przez trzy lata, a przez ten okres nie mogą pracować, to stają się ogromnym kosztem dla państwa i społeczeństwa. Dominuje bowiem myślenie, że musimy stworzyć tym ludziom tak okropne warunki (tzw. hostile environment), żeby kolejni już nie przyjeżdżali.

W świat ma pójść sygnał, że ta Europa wcale nie jest rajem?

Choć nie ma żadnych dowodów, że to działa. Migranci mają np. kontakty w mediach społecznościowych, widzą tam osoby, które szczęśliwie dotarły na miejsce, opowiadają, jak tam jest, dzielą się praktycznymi informacjami. Sądzę, że ma to większe znaczenie niż kampanie unijnych rządów, które mają pokazać potencjalnym migrantom, co strasznego ich czeka, jeśli opuszczą swój kraj. Poza tym ludzie próbują się często wydostać z tak potwornych warunków, że nawet zamknięty ośrodek w Europie to jest nic w porównaniu z tym, co zostawili w domu.

Przeciwnik migracji pewnie zapytałby: no ale jak możemy przyjmować tych wszystkich ludzi, skoro w samej Brukseli są tysiące bezdomnych azylantów, którzy miesiącami koczują w namiotach koło ośrodka recepcyjnego w centrum miasta? Mówimy o stolicy Belgii, jednego z najzamożniejszych krajów Europy.

To znowu są problemy operacyjne, którym często można by dość łatwo zaradzić – np. zatrudniając w administracji więcej osób. Kiedy napływ ludzi jest coraz większy, powinna iść za tym infrastruktura przyjęcia. A tak nie jest. Gdyby decyzje dotyczące azylu były podejmowane sprawniej, to uchodźcy szybciej znajdowaliby zajęcie i zwalniali miejsca w ośrodkach. Wiele państw UE potrzebuje dziś do pracy dużej liczby migrantów. Również w Polsce toczy się dyskusja na ten temat. Jednocześnie mamy znacznie mniejszą w stosunku do niedoborów na rynku pracy liczbę uchodźców, którzy nie mogą podjąć płatnego zajęcia, choć przynajmniej częściowo mogliby wypełnić luki. Są więc dwa systemy, które zupełnie ze sobą nie współpracują: azylu i migracji ekonomicznych. Założenie jest takie, że jeśli ktoś zdecydował się na ścieżkę „nieregularną”, to nie można już go przesunąć na ścieżkę pracy zarobkowej. A przecież można by podejść do tego bardziej pragmatycznie.

Czyli jak?

Jak w Niemczech. Przez wiele lat tam również te dwa systemy funkcjonowały oddzielnie. Niedawno Bundestag uchwalił jednak prawo, które pozwoli osobom ubiegającym się w Niemczech o azyl zejść ze ścieżki uchodźczej i móc zarabiać. Będą mogły podjąć pracę lub rozpocząć szkolenie zawodowe bez konieczności starania się o pozwolenie na pobyt. I jeśli w ciągu kilku lat odnajdą się na rynku pracy, to uzyskają prawo do pozostania w Niemczech. To znacznie bardziej holistyczne podejście. Zamiast wydawać pieniądze na odsyłanie tych ludzi do ich krajów pochodzenia, spójrzmy na to, co mogą wnieść.

Ale to niepopularne politycznie.

System, który mamy dzisiaj, nie tylko jest źródłem cierpień wielu ludzi, lecz także jest nieefektywny. Mamy państwa graniczne, które są pod dużą presją, i państwa, które są beneficjentami dotychczasowej polityki, bo nie muszą przyjmować migrantów, choć często to ich miejsca docelowe – Niemcy, Holandia, Belgia itd. Największy problem z obecnym systemem jest taki, że sprowadza się do przerzucania ludzi z kraju do kraju. W zeszłym roku ok. 5 tys. osób odesłano z Niemiec do Francji i prawie tyle samo z Francji do Niemiec.

Bo zgodnie z rozporządzeniem dublińskim osoba zamierzająca ubiegać się o ochronę międzynarodową musi złożyć wniosek w kraju, w którym przekroczyła granicę UE. Jeśli wyjedzie do innego państwa przed zakończeniem procedury, to tamtejsze służby mają obowiązek ją odesłać.

Tak. To nie ma najmniejszego sensu. Trasy migrantów są na tyle skomplikowane, że na koniec okazuje się, iż to Niemcy są największym krajem tranzytowym w Europie. Wydaje się nam, że wszyscy chcą się dostać właśnie tam, ale w praktyce wiele osób tylko przejeżdża tamtędy na drodze do Francji czy Wielkiej Brytanii. Sporo ludzi przechodzi też przez polskie terytorium, bo jest przyzwolenie, by jechali dalej. To też jest pewna gra: przekraczają granicę, trafiają do zamkniętych ośrodków, a potem służby wypuszczają ich z instrukcją, że „do Niemiec w tamtą stronę”. Wszyscy, którzy zajmują się zarządzaniem migracjami, wiedzą, że ci ludzie nie chcą zostać w Polsce. A nawet gdyby chcieli, jest to bardzo trudne, bo są umieszczani w ośrodkach w środku lasu, nie mają jak dojechać do miasta, nie otrzymują wsparcia w znalezieniu mieszkania czy pracy... Na początku wojny w Ukrainie system dubliński został zawieszony, więc odsyłanie migrantów się opóźniło. Ale potem je wznowiono. Państwa tracą w ten sposób bardzo dużo czasu i pieniędzy, zamiast skupić się na wsparciu integracji i społeczności lokalnych.

Uważa pani, że procedury dublińskie powinny zostać wywrócone do góry nogami?

Tak. Powinniśmy stworzyć system, w którym osoba spełniająca kryteria azylowe uzyskiwałaby status uchodźcy w Europie. A potem miałaby wybór, gdzie zamieszkać. Można by wówczas wziąć pod uwagę, w którym kraju ma rodzinę, jaki zna język, gdzie pracowała w przeszłości itp. Pojawiłyby się nieformalne systemy wsparcia, które zwiększałyby szanse na integrację. Byłoby to dużo lepsze niż obecna sytuacja: odsyłamy migrantów do państwa, w którym nie mają kontaktów, nie znają jego języka, nierzadko doświadczą rasizmu czy spotkają się z niechętną im społecznością. A potem robią wszystko, żeby dostać się do miejsca, w którym naprawdę chcą mieszkać. Inna kwestia to łączenie rodzin. Wielu pasażerów łodzi „Adriana”, która zatonęła miesiąc temu na greckich wodach, miało krewnych mieszkających w różnych krajach UE nawet od dekad. W pragmatycznym systemie mogliby przylecieć samolotem i złożyć wniosek o połączenie z rodziną. Jedną z ofiar była kobieta, której mąż pracuje w Niemczech. Nie mogła jednak zdać egzaminu z języka niemieckiego na poziomie B1, co jest jednym z warunków uzyskania wizy. A nie mogła, bo nie umiała pisać i czytać. Dostęp kobiet do edukacji jest w jej kraju bardzo utrudniony. Takie rzeczy są w UE do rozwiązania.

To dlaczego rządy tego nie robią?

Bo podtrzymywanie problemów bywa w ich interesie. Niektórzy wręcz kreują sytuacje konfliktowe. Jak Matteo Salvini, który zamknął wiele ośrodków dla uchodźców w czasie, kiedy pełnił funkcję ministra spraw wewnętrznych. Skutek był taki, że ich mieszkańcy nagle znaleźli się na ulicach jako bezdomni. Nie widać, żeby od 2015 r. sytuacja się poprawiła. A przecież to prezent dla partii skrajnie prawicowych, które budują swój przekaz wokół walki z nielegalną migracją. Weźmy np. Węgry. Przez długi czas migranci w ogóle tam nie przybywali, bo skutecznie ich do tego zniechęcono m.in. za sprawą budowy muru. Narracja o „inwazji” była jednak wystarczająco nośna w mediach, żeby utrzymać ludzi w nieustannym strachu.

Państwa graniczne, które od lat domagały się zaostrzenia ochrony granic – z Włochami na czele – uznają unijny pakt za swoje zwycięstwo.

Tak, prawicowe podejście do migracji dzisiaj góruje. Co więcej, centrowe, a czasem nawet lewicowe partie w Europie nierzadko przejmują ten język. To przykre, gdy weźmiemy pod uwagę, co to oznacza z punktu widzenia praworządności i praw człowieka.

Spór o politykę migracyjną niedawno doprowadził do upadku rządu w Holandii. Konserwatywny premier Mark Rutte pod wpływem prawego skrzydła swojej partii forsował reformę, która zakładała m.in. limit 200 uchodźców przyjmowanych rocznie w ramach łączenia rodzin. Dwóch partnerów koalicyjnych odmówiło poparcia planu.

Zgadza się. Przez ostatnie 10 lat tradycyjne partie prawicowe przyswajały pomysły skrajnej prawicy. Przekonanie, że musimy zatrzymać migrację za wszelką cenę, stało się dogmatem. A jak zrobimy coś bardziej humanitarnego, to tylko nakręcimy skalę problemu... Nawet najbardziej praktyczne rozwiązania są uważane teraz za czynnik przyciągający ludzi. Ale nie zawsze tak było. System zarządzania migracjami dopiero od 20–30 lat stał się bardzo zamknięty.

Pakt migracyjny tak naprawdę nic nie zmienia. Jest w nim tylko więcej tego, co mamy teraz – jeszcze silniejszy nacisk na kontrolę granic i współpracę z państwami trzecimi

Jak do tego doszło?

W latach 50.–60. XX w. większość osób z Afryki przybywała do Europy jako pracownicy sezonowi. Przebywali tu kilka miesięcy, potem wracali do siebie, żeby za jakiś czas znowu przyjechać. Gdy w latach 70. pogorszyła się sytuacja gospodarcza na Zachodzie, ścieżkę tę zaczęto przymykać. Wielu migrantów, którzy dotąd krążyli między kontynentami, uznało wtedy, że lepiej osiedlić się w Europie i ściągnąć tu rodzinę, bo może następnym razem już nas nie wpuszczą. I faktycznie możliwości legalnej pracy ograniczono. Główną ścieżką wjazdu pozostał azyl. I jest tak do dziś – mamy coraz mniej programów migracji zarobkowych, a te, które istnieją, zwykle są skierowane do pracowników wysoko wykwalifikowanych. Niektóre rządy, m.in. brytyjski, twierdzą, że ich brakuje – co zapewne jest prawdą. Ale brakuje też pracowników np. w rolnictwie. Po brexicie wjazd na Wyspy stał się tak utrudniony, że dzisiaj nie ma tam komu zbierać owoców i pracować w rzeźniach.

Po zatonięciu „Adriany” europarlamentarzyści zaapelowali o powołanie unijnej misji poszukiwawczo-ratunkowej. To dobry pomysł? Komisarz Johansson twierdzi, że nie, tłumacząc, że takie operacje to domena państw członkowskich.

Były już precedensy – np. operacja „Sofia” zainicjowana w 2015 r. na Morzu Śródziemnym, dzięki której ocalono tysiące osób. Łatwo tu jednak o argument, że taka misja też zadziała jako pull factor, czyli czynnik zachęcający: jeśli osoby migrujące wiedzą, że będą uratowane, to pociągną za sobą kolejne. Niewykluczone, że częściowo tak jest. Z drugiej strony – obecna sytuacja na Morzu Śródziemnym jest nie do przyjęcia. Można odnieść wrażenie, że państwa członkowskie pogodziły się z tym, że ludzie będą tam umierać. To pokazuje, jak bardzo polityka migracyjna się zdehumanizowała. Już nawet Europa jest w stanie zaakceptować śmierć ludzi na wielką skalę.

Dlaczego my, Europejczycy, się z tym godzimy?

Jest taki efekt psychologiczny, że im więcej ludzi ginie w wyniku jakiegoś nieszczęścia, tym trudniej jest nam to pojąć i okazać ofiarom empatię. Psycholodzy określają to odrętwieniem psychicznym (psychic numbing). Gdy agencje ONZ mówią o 6 mln uchodźców, nie umiemy takiej liczby ogarnąć. Myślimy sobie: „nie mogę pomóc 6 mln ludzi”. Inaczej, gdy tragedia dotyka jednej czy kilku osób, których twarze i nazwiska znamy. Wszyscy w 2015 r. przejmowaliśmy się śmiercią Alana Kurdiego, syryjskiego chłopca, którego ciało fale wyrzuciły na plażę w Turcji. Ale trudno o takie reakcje, gdy jest tyle tragedii. Dwa dni po zatonięciu „Adriany” zdarzył się podobny przypadek, choć zginęło mniej ludzi. Mało kto już o tym słyszał. Duża część osób wciąż nie godzi się z tym, co się dzieje na Morzu Śródziemnym. Wielu pomaga. Państwo powinno umieć wykorzystać ich instynkt. Dobra polityka migracyjna wspiera również tych, którzy pomagają. Nie do zaakceptowania jest sytuacja taka jak w Polsce, gdzie osoby niosące pomoc na granicy ukraińskiej są bohaterami, a te opiekujące się migrantami na granicy białoruskiej – kryminalistami. Te doświadczenia dla wszystkich zaangażowanych wiążą się z traumą: aktywistów, społeczności lokalnej, Straży Granicznej… ©Ⓟ