Pytanie o rozum w polityce, w tym o to, dlaczego tak często odrzucają go partyjni liderzy, bardzo przypomina to, dlaczego władcy Troi zgodzili się na wciągnięcie konia trojańskiego.

Marek Kuchciński, były marszałek Sejmu, od października ponownie na szczytach władzy jako szef Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, przyznał, że nie ma mózgu intelektualisty. Być może w obecnej polityce nie musi to być wadą. Bohater jednej z ballad Wojciecha Młynarskiego uznał nawet, że to zaleta. Zażyczył sobie, aby chirurg pozostawił mu jedną szesnastą mózgu, co otworzyło mu drogę do polityki…

Henry Ford twierdził, że myślenie to najcięższa praca, dlatego tak niewielu się jej podejmuje. Trud bywa jednak opłacalny. W krytycznym momencie kryzysu kubańskiego (1962 r.), który mógł skończyć się konfrontacją nuklearną z ZSRR, prezydent John F. Kennedy chciał uniknąć pułapki znanej jako efekt potwierdzenia, czyli skłonności do akceptowania tylko tych argumentów (danych), które potwierdzają wcześniej przyjętą czy dominującą tezę. Aby rozszerzyć perspektywę, zaangażował więc zewnętrznych ekspertów.

W powyższą pułapkę wpadł w grudniu 1941 r. admirał Husband Kimmel, głównodowodzący amerykańską marynarką wojenną na Pacyfiku i szef bazy wojennej Pearl Harbour. Do ostatniej chwili pozostawał przy swoich schematach myślowych, więc zignorował sygnały wskazujące na rychły japoński atak. Brał pod uwagę tylko informacje potwierdzające jego diagnozę sytuacji. Nie postawił bazy w stan pogotowia nawet wtedy, gdy w jej okolicach zatopiono okręt podwodny. Wolał zajmować się rutynowymi działaniami. Po tym, jak Japończycy zmiażdżyli Pearl Harbour, admirała zdegradowano, ale to już nie miało znaczenia dla ponad 2 tys. żołnierzy, którzy wówczas polegli.

Dwa systemy myślenia

David Dunning i Justin Kruger, amerykańscy psycholodzy, udowodnili związek między inteligencją (definiowaną jako zdolność obserwowania skomplikowanych relacji) i otwartością. Otóż im słabsza znajomość danej sprawy i jej złożoności, tym – paradoksalnie – śmielej głosi się brednie na jej temat i łatwiej podejmuje się nieuzasadnione działania. Ludzie z wyższym IQ łatwiej okazują umiar w ocenach, ostrożność w stawianiu tez, chętniej sięgają po neutralnych ekspertów, aby móc testować swoje koncepcje. Zakładają, że mogą się mylić.

W Polsce mamy wiele doświadczeń z politykami, którym wystarcza – jak powiedziałby psycholog, noblista z ekonomii Daniel Kahneman – myślenie tzw. systemem 1. Gdy stają wobec jakiegoś problemu i zadania stworzenia koncepcji jego rozwiązania, polegają raczej na odruchowych reakcjach mózgu niż rozmyślnej analizie. Operują wówczas prostymi skojarzeniami, co najwyżej intuicjami. Mówiąc brutalnie: mówią to, co ślina na język przyniesie. Nic dziwnego, że wielu z nich stać głównie na stereotypowe opinie, pobożne życzenia, komunały i własne fiksacje.

Widać to choćby w projektach reform, które wysuwają. Opierają je bowiem często na uproszczonych koncepcjach – że należy centralizować, podporządkowywać, poddawać kontroli, upaństwowić, ograniczyć autonomię (np. samorządów), zaostrzyć kary, zwolnić urzędników, znaleźć winnych (złych), rozwiązać/skomasować urzędy i powołać nowe. Dlatego np. szukali winnych przeciągających się spraw sądowych i znaleźli ich w sędziach, a szansę na poprawę dostrzegli w podporządkowaniu tych ostatnich władzy wykonawczej. W systemie zdrowia jako rozwiązanie wieloletnich problemów widzą ideę centralnego sterowania szpitalami, w oświacie – wzmożenie kontroli i dyscypliny wobec młodzieży i nauczycieli, w gospodarce – podporządkowanie sektora prywatnego. Znajdą się tacy, którzy zobaczą w tych działaniach przejaw politycznego cynizmu i uznają, że to tylko sposób, by sprzedać obywatelom pomysły, które zrodziły się w ich głowach z zupełnie innych pobudek. Zajmijmy się jednak tylko hipotezą, że to efekt myślenia systemem 1.

Polityk – jak każdy – może zadać sobie trud myślenia tzw. systemem 2, czyli w sposób refleksyjny, na podstawie sprawdzonych metod rozumowania. Musiałby się jednak zdobyć na tę najcięższą na świecie pracę, czyli wysiłek umysłowy. Oznaczałoby to konfrontowanie swoich opinii z innymi, deliberacje z inaczej myślącymi, krytyczne testowanie różnych wariantów przy dochodzeniu do finalnej koncepcji rozwiązania danego problemu, pozyskiwanie dobrej jakości danych i informacji itd. Zbyt często to nie wychodzi, o czym świadczą choćby perypetie z Polskim Ładem czy mnożenie działań, które wprawdzie jedne problemy rozwiązują, ale mnożą inne (np. możliwość budowania domów bez pozwoleń, co zwiększa chaos przestrzenny).

Kahneman uważa, że trudno zmienić myślenie, jeśli ogranicza się ono do systemu 1. Bo to tak, jak ze złudzeniem optycznym Müllera-Lyera – nic nie poradzimy, że postrzegamy jako nierówne dwie linie, na które patrzymy. Choć w rzeczywistości są one są równe, kontekst (odmienne zakończenia obu linii) powoduje mylne wrażenie.

Przekonania, które żywi polityk, jawią mu się jako rzecz najoczywistsza pod słońcem. Pozostaje często w objęciach – jak określają to psycholodzy – naiwnego realizmu. Skłania go on do powiedzenia sobie: „kto jak kto, ale ja wiem, jak się sprawy mają naprawdę”. Tak działają tzw. filtry swojskości, przez które zwykle przepuszcza się fakty i wydarzenia. To symboliczne kategorie, które odzwierciedlają rdzenny pogląd jednostki na świat. One dają politykowi (i nie tylko) poczucie komfortu psychicznego. Dzięki nim zyskuje on pełne przekonanie do swoich opinii i koncepcji. Nie widzi zatem sensu testować, weryfikować czy ewaluować koncepcji rozwiązań problemów, które planuje zastosować.

Mózg w opałach

W ostatnich latach wiele dyscyplin nauki dostarcza olbrzymich zasobów wiedzy o specyfice pracy mózgu, w tym o pułapkach, które na nas zastawia (szczególne znaczenie ma tu dorobek Daniela Kahnemana i Amosa Tversky’ego). Sama Wikipedia wymienia ich 185.

Na wpadki narażeni jesteśmy szczególnie wtedy, gdy musimy pośpiesznie przetwarzać różnego typu dane i opinie w trudniejszych sprawach zawierających sporą dozę abstrakcji czy zjawisk nieintuicyjnych. A takie są właśnie często problemy publiczne, którymi zajmują się politycy, urzędnicy, akademicy czy eksperci. Mózg broni się wówczas, zdając się na skróty myślowe (heurystyki).

Standardy myślowe walą się także dlatego, że swoje prawa narzuca im zbrutalizowana rywalizacja polityczna. Królem stał się marketing polityczny i poszukiwanie najskuteczniejszych dźwigni służących zdobywaniu władzy. Wykorzystywana jest sfera emocji, namiętności, podniecenia, wręcz gorączki. Wielu polityków doszło do stanu, w którym swoje zajadłe polemiki prowadzą z tworami własnego umysłu (pułapka znana jako efekt chochoła). Zamiast prób zrozumienia rozumowania drugiej strony, pośpiesznie przypisują jej poglądy, których nigdy nie głosiła, czy wartości, których nigdy nie wyznawała. Klasykiem jest tu polemizowanie przez polityków PiS z „partią niemiecką” w Polsce – wyimaginowali sobie zwolenników koncepcji państwa europejskiego, które miałoby powstać na gruzach państw narodowych. Nikt z partii głównego nurtu na Zachodzie i w Polsce czy z Komisji Europejskiej nie wysuwa wprawdzie takiej koncepcji, ale czy to przeszkadza? Na tej bazie powstają narracje odzyskania utraconych wartości, wizje fantastycznych osiągnięć, pognębienia odwiecznych wrogów, zawojowania świata... W tym modelu politykom udaje się osiągnąć więcej, dlatego nakręcają spory. Zaciemniają myślenie. Rozmiękczają mózgi.

Ćwiczenia z racjonalnych osądów stają się zbyt trudne. Wymagają bowiem wertowania dziesiątków raportów, opracowań, baz danych, przeglądania licznych informacji, doświadczeń różnych ludzi i środowisk, a przede wszystkim wymagają trudu rozumowania, czyli wyciągania wniosków z nagromadzonych danych. Tu pojawia się ryzyko błędów, które mogą wyjść na światło dzienne.

Ubogi proces umysłowy stoi za wieloma decyzjami publicznymi – często przekładającymi się na wiele milionów, a nawet miliardów złotych. Tymczasem są one tylko odruchowymi reakcjami mózgu, gdy ten musi zmierzyć się z podsuniętym mu zagadnieniem. Plagą w polityce jest sprowadzanie złożonych zagadnień do ich rażących uproszczeń. Ktoś zadowala się np. jedną przyczyną zjawiska, gdy w rzeczywistości powstaje ono z wielu powodów. Przyjmuje to często postać fiksacji. Rządzący musieli na nią cierpieć, twierdząc, że problemy sądownictwa powodują sędziowie kradnący batoniki w sklepie czy że to gimnazja wywołały problemy wychowawcze u młodzieży.

Ilustracją tego problemu jest okres walki z pandemią. Władze z uporem trzymały się jednego źródła informacji o rozprzestrzenianiu się wirusa (punkty testowania), co uniemożliwiało im ocenę szybkości rozlewania się zakażeń. Większość członków Rady Medycznej przy premierze uznała więc doradzanie rządzącym za bezsensowne. Bo oni zawsze wiedzieli lepiej od fachowców, co zrobić, ignorując przy tym informacje, które przeczyły z góry założonym tezom (wspomniany efekt potwierdzenia). Cóż, jeśli fakty nie zgadzają się z rzeczywistością, to tym gorzej dla faktów.

Łatwo sobie wyobrazić niektóre pułapki w tworzeniu koncepcji określonych programów/polityk publicznych. Gdy polityk/urzędnik tworzy program wsparcia przedsiębiorczości, może nieświadomie zakładać, że przedsiębiorca to zazwyczaj malwersant, i mieć w związku z tym skłonność, aby ów program wyposażyć w nadmierną liczbę mechanizmów kontroli. Gdy tworzy program wsparcia bezrobotnych, źródeł problemu może się (znów stereotypowo) dopatrywać w indywidualnych wadach (np. lenistwie), a nie w czynnikach strukturalnych, a więc rzeczywiście niskiej dostępności miejsc pracy w danych zawodach.

Rządzący ulegają pokusie, aby dać sobie spokój z konfrontowaniem swoich koncepcji reform z różnorodnymi gronami ekspertów. W takich okolicznościach mózg zaczyna wierzgać i podsuwać urojenia. Polityk odczuwa wzmagający się optymizm, że określone reformy/programy można wykonać w naprawdę krótkim czasie albo że posiada wszelkie zasoby, które czynią sukces reformy prawdopodobnym (np. dostępność czasu, specjalistów, metod). I tak minister zdrowia uważał, że ma cudownych specjalistów, którzy uzdrowią lokalne szpitale. W ramach Mieszkania plus rząd miał do końca 2019 r. spowodować wybudowanie 100 tys. mieszkań dla słabiej zarabiających (lokatorom przekazano nieco ponad 15 tys.). W niepamięć odchodzą już z pompą ogłaszane projekty polskiego samochodu elektrycznego czy plany doprowadzenia do wyższego poziomu inwestycji prywatnych.

To nie zaczęło się wczoraj

Najbardziej skuteczną obroną przed pułapkami poznawczymi jest wysoka kultura umysłowa w społeczeństwie, w tym gotowość obywateli do reagowania, gdy politycy zaczynają pleść duby smalone, czyli wstawiać nam koszałki-opałki. I to jest problem w naszym przypadku, przynajmniej w niektórych środowiskach. Polska kultura nie zawiera odpowiednio silnych bezpieczników, bazuje bowiem na sarmackich i romantycznych tradycjach fantazjowania, nieliczenia się z realiami (faktami). Anglosaska kultura faktu zaszczepia naturalny odruch konfrontowania głoszonych opinii z odmiennymi punktami widzenia. Popycha do pogłębionej obserwacji czy eksperymentowania w wytwarzaniu danych, odróżniania faktu od opinii. Jak twierdzi amerykańska historyczka Barbara J. Shapiro, samo pojęcie faktu zostało ukształtowane w trakcie rozwoju systemu sądowniczego. Jego wzmacnianie wymagało, aby strony postępowań uczyły się odróżniać fakty od opinii i umiały rozpoznawać konfabulacje.

W Polsce mamy silną tradycję „kultury obrony racji”. Część naszych obywateli dochodzi do niej w dość ułomny sposób, bo z pominięciem deliberacji/analizy, konfrontacji swoich opinii z faktami. Ostatecznie lądują w strefie silnych skłonności do emocjonowania się zamiast detalicznego roztrząsania argumentów, ich nośności, zasadności. Priorytetem jest ochrona dobrego imienia własnej grupy („plemienia”). Myślenie toczy się często w cieniu – jak określił to Juliusz Gardawski, wybitny badacz dialogu – „kultury siły”, w której obowiązuje wymóg walki w imię wyjednania uznania dla własnych racji, a centralną wartością jest wierność własnym wartościom.

Konglomerat chłopsko-sarmacki

Historycy dość często formułowali u nas opinie, że w „Dawnej Polsce brakowało rozumu politycznego” (patrz: Ignacy Chrzanowski). Autor jednej z kronik z końca XVI w. napisał o Zygmuncie III Wazie: „Radą mądrą gardzi, do głupiej się przywiązuje”. Tadeusz Korzon, historyk, pisał, że I RP upadła, ponieważ „zabrakło rozumu”. Stwierdził: „Pleniła się bez oporu i lekarstwa straszna choroba umysłowa”. Dlatego ówcześni Polacy nie mogli poradzić sobie z wieloma problemami, które, nierozwiązane, nawarstwiły się i ją przygniotły. Jako przykład podaje intrygi elekcyjne, które przez dwa wieki niszczyły państwo czy relacje możnowładców z obcymi monarchami. Można by sporo dodać, bo nasi przodkowie nie zrozumieli wielu rzeczy. A mieli na to szansę, gdyby choćby chcieli obserwować reformy, które przeprowadzały sąsiednie państwa w drugiej połowie XVIII w. Wzmacniano tam administrację królewską, systemy ściągania podatków, utrzymania armii, sądownictwo dla mas, zwiększano upodmiotowienie niższych klas społecznych, aby ich członkowie byli obywatelami i chcieli bronić swoich państw. W Polsce reform nie podjęto na czas, a państwo pozostało z przestarzałymi systemami rządzenia. Sarmaci woleli reguły szlacheckiego państwa – liberum weto, przywileje, dożywotnie sprawowanie urzędów, wolność od podatków, upośledzenie mieszczaństwa, tanią chłopską siłę roboczą itp.

Były też przeciwne przykłady, niewystarczające jednak w liczbie, aby wytworzyć przeważającą siłę. Jan Zamoyski (1542–1605), kanclerz i hetman koronny, podczas otwarcia Akademii Zamojskiej w 1595 r. deklarował, jak ogromne znaczenie ma dla niego aktywność umysłowa. Wyznawał, że jeśli przynosił ojczyźnie pożytek, było to zasługa nauki, a gdy jej brakuje „…mylne wszystkie kroki w rządzeniu”. „Gdy lud w ciemnocie, walą się królestwa, upadają mocarstwa…” – twierdził. Było wielu kontynuatorów dzieł Zamoyskiego, jak choćby Stanisław Konarski, Stanisław Staszic czy Hugo Kołłątaj, ale szli pod prąd. Nie dali rady.

Zawieszać myślenie mogą narodowe mity, głęboko osadzone w nieweryfikowanych przekonaniach. W I RP wielu Polaków myślało, że nigdy nie dojdzie do rozbiorów, ponieważ Polska była przedmurzem chrześcijaństwa. A jednak Austria, ta sama, której Jan III Sobieski bronił w 1683 r. przed Turkami, po niemal 100 latach stała się jednym z trzech państw zaborczych.

Otumanienie przynosiły później mity o wyjątkowej misji Polaków i zestaw romantycznych zasad („mierz siły na zamiary” itp.). Piętnował to – bezskutecznie – Cyprian Kamil Norwid. Wygłosił znaną frazę o Polsce jako kraju, w którym „każda książka ukazuje się za późno, a każdy czyn za wcześnie”. Uznawał, że to skutek tego, że nie wierzono w siłę myśli.

Chłopi, gdy już pojawili się w szerszym świecie, wnieśli do narodowej kultury wiele specyficznych skłonności w rozumowaniu. Władysław Grabski, przedwojenny premier, ale przede wszystkim socjolog wsi, uważał, że gdy chłop twierdził coś ogólniejszego, nie umiał uzasadniać wniosków. Nie był do tego przygotowany albo nie widział takiej potrzeby. Jeśli w ogóle wyciągał ogólne wnioski, to robił to na podstawie pojedynczych zaobserwowanych faktów i zdarzeń (co jest plagą również obecnie). Dlatego do jego świadomości docierały tylko proste fakty (szczegółowość), a nie – idee (coś ogólnego, abstrakcyjnego). Miał np. problem ze zrozumieniem relacji (rozumiał kupno i sprzedaż, ale nie ideę wymiany rynkowej).

Wybitny socjolog Stefan Czarnowski zwrócił uwagę, że umysłowość chłopa ograniczał specyficzny ahistoryzm. Odczuwał on bowiem, że wszystko dzieje się na jednej płaszczyźnie czasowej jako to, co „zawsze było” i co „się zawsze robiło”. Nie odczytywał zatem zazwyczaj zmian historycznych, ich dynamiki i przyczyn. W związku z tym nie odczuwał potrzeby ich analizowania.

Uzbrojenie umysłowe

Można postawić pytanie o rozum w polityce, w tym o to, dlaczego tak często odrzucają go liderzy polityczni. Bardzo przypomina to, dlaczego władcy Troi zgodzili się na wciągnięcie konia trojańskiego, skoro można było przypuszczać, że to podstęp Greków. Albo dlaczego rząd odrzuca unijne wsparcie (KPO) pomimo jego znaczenia dla rozwoju Polski.


Barbara W. Tuchman, amerykańska historyczka i laureatka Pulitzera z 1963 r., przypomniała myśl lorda Actona, że władza korumpuje, dodając od siebie, że władza hoduje szaleństwo, gdy zawodzi myślenie. Zatrzymać je mogą tylko politycy, którzy potrafią opierać się podstępnemu urokowi otępienia umysłowego, zdolni do racjonalnego przetwarzania informacji. Zdaniem Tuchman do porzucenia rozumu w polityce może dochodzić z wielu powodów. Mogą to być rządy tyranii/opresja rządzących, nadmiar ambicji, niekompetencja postępująca wraz ze zmierzchem danej formacji rządzącej. Wśród przyczyn rozstawania się z rozumem najbardziej przemawia do niej jednak szaleństwo. Przejawia się ono w patologicznych postawach. Polityk w sposób nadpobudliwy reaguje na wielkie słowa i wizje (jak np. interes narodowy). Ulega iluzji wszechpotęgi i niezniszczalności. Ale to może być również otępienie umysłowe („wooden-headedness”). To ono często sprawia, że polityk nie jest w stanie wyjść poza zagnieżdżone w nim pojęcia/przekonania. Nie pozwala sobie na to, aby fakty zbijały go z pantałyku.

Wyjście z biedy umysłowej jest kwestią strategiczną. Szczególnym wyzwaniem jest to, aby politycy i wszyscy zaangażowani publicznie umieli chronić się przed pułapkami poznawczymi. Państwa najwyżej rozwinięte, jak np. Wielka Brytania, USA czy Holandia, tworzą w tym celu specjalne programy wsparcia. Chcą mieć pewność, że autorzy reform nie wpadali w myślenie stereotypami, nieuświadomione motywy, które zniekształcają rozumowanie (tzw. debiasing techniques). Dlatego specjaliści wypracowali różne techniki, w tym układanie checklisty potencjalnych źródeł anomalii umysłowych (np. wyłapywanie stereotypów), challenge’owanie przełożonych przez specjalne zespoły czy treningi „premortems” (ćwiczenia w diagnozowaniu potencjalnych porażek). Pojawiają się koncepcje organizacji (instytucji) „wolno myślących”.

W wielu państwach zasadniczym pomysłem na walkę z ułomnościami umysłowymi decydentów było rozciągnięcie procesu decyzyjnego i rozproszenie władzy między różne podmioty – parlament (często dwie izby), rząd i jego agendy, partie, instytucje eksperckie, struktury sądowe. Wszystkie instytucje muszą konfrontować swoje stanowiska, co stwarza szansę na wyłapywanie różnych niedoróbek w aktach prawnych czy w koncepcjach rozwiązań problemów. Ponadto obowiązują często wyrafinowane reguły przeprowadzania deliberacji i konsultacji. Wielką rolę odgrywa sieć think tanków, z których zazwyczaj partie czerpią pomysły na rozwiązywanie określonych problemów. Powstają także – również w Polsce – organizacje fact-checkingowe, które analizują wypowiedzi polityków i reagują, gdy ci mijają się z prawdą.

Najważniejsze wydaje się uświadomienie sobie, że nawet najpotężniejsze głowy są często w stanie przedstawić tylko racje cząstkowe w analizie danych problemów publicznych. Zazwyczaj nikt nie ma pełnego obrazu ich złożoności. Dopiero myślenie zbiorowe – w poprzek podziałów politycznych – może pomóc w ich ogarnięciu i dostarczeniu względnie zobiektywizowanych koncepcji. ©℗

Autor jest profesorem SGH, kierownikiem Katedry Polityki Publicznej. Ostatnio wydał książki „Polski umysł na rozdrożu. Wokół kultury umysłowej w Polsce” (2016) oraz „Polityka publiczna w Polsce: kultura, rządzenie, rozwój” (2021)