Nie możemy projektować systemu emerytalnego, w którym chcemy każdemu zagwarantować przyzwoity poziom życia bez względu na wkład własny. Taki system się zawali.

Z Romanem Zytkiem rozmawia Sebastian Stodolak
Doradza pan rządowi Arabii Saudyjskiej.
Tak. Jestem doradcą w ministerstwie gospodarki i planowania w ramach G20 Development Working Group. To taki parasol nad kilkoma grupami, których wspólnym celem jest pomoc krajom o niskim dochodzie i rozwijającym się.
Polski ekonomista doradza Saudom. Jak to się stało?
Zadzwonili do mnie pewnego pięknego dnia. Akurat byłem wtedy w Singapurze i zbliżał się 2020 r., w którym Królestwo Arabii Saudyjskiej miało przewodniczyć G20. Potrzebowali doradcy. Byli szczególnie zainteresowani tym, jak wspierać finansowanie zrównoważonego rozwoju i jak zwiększać globalne regionalne „connectivity”, czyli systemy komunikacji i transportu, od kolei i samolotów po telekomy. Saudyjczycy przyznali Grupie wysoki status, mianując na przewodniczącą księżniczkę Haifę al-Mogrin, obecnie przedstawicielkę Arabii Saudyjskiej w UNESCO.
Nie miał pan momentu zawahania, gdy podejmował pan pracę dla saudyjskiego rządu? Nie ma on, mówiąc delikatnie, najlepszej reputacji.
Ale to jest historia!
Historia?
Ten kraj się bardzo szybko zmienia. Wylądowałem tam we wrześniu 2019 r. Wtedy były jeszcze piętra w biurowcach, gdzie wstęp był tylko dla kobiet, sekcje w restauracjach tylko dla kobiet i rodzin. Minął rok i nastąpiła właściwie pełna integracja. Gdy dzisiaj obok mnie w biurze siedzi dziewczyna, która nie ma zakrytej twarzy, nikogo to już nie dziwi. Kobiety samotnie spacerują po bulwarze. Oczywiście wieści o tych zmianach nie rozprzestrzeniają się z dnia na dzień. Gdy moja żona leciała do mnie z USA, dwóch pracowników obsługi osobno podeszło do niej zapytać, czy aby nie pomyliła bramki, bo czekała na lot Saudi Airlines do Rijadu.
Roman Zytek makroekonomista, doradca rządu Arabii Saudyjskiej / Materiały prasowe / fot. materiały prasowe
Nie ma policji religijnej?
Nie spotkałem się... Obyczajowy postęp jest niesamowity, a kobiety w szybkim tempie stają się siłą napędową rynku pracy. Rok temu stanowiły już około jednej trzeciej siły roboczej. Dziś pewnie jeszcze więcej. Pięć lat temu było 17,4 proc.
A nie jest tak, że Arabowie oddelegowali księżniczkę do zajmowania się kwestiami zrównoważonego rozwoju, dlatego że nie za bardzo ich one obchodzą, bo mają ropę?
Oni nie są głupi. Wiadomo, że popyt na ropę kiedyś spadnie. Muszą mieć jakiś model alternatywny. Poza tym pani przewodnicząca była świetna.
Dlaczego do doradzania wybrano pana?
Moja narodowość nie miała znaczenia. Wykształciłem się w USA, dokąd wyjechałem w drugiej połowie lat 80. Na Virginia Tech studiowałem ekonomię i się doktoryzowałem, potem zacząłem pracę dla Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Zajmowałem się makroekonomią, statystykami i rachunkowością systemu bankowego i finansowego, sprawami budżetowymi w teorii i w państwach Europy Środkowej i Wschodniej przechodzących transformację gospodarczą. Od naszych raportów zależała pomoc MFW dla tych krajów. Wiele z nich poza oficjalnym budżetem miało instytucje i fundusze pozabudżetowe, które mogły finansować się bezpośrednio na rynkach, co ograniczało przejrzystość i ocenę wyników gospodarczych. Po pięciu latach z działu statystycznego przeszedłem do departamentu, w którym projektowano programy stabilizacyjne i reformy strukturalne dla różnych państw. W Europie pracowałem m.in. z Łotwą, Estonią, Białorusią, Ukrainą, Armenią.
Stał się pan ekspertem od reform z wielkiej międzynarodowej instytucji. Takich jak pan wielu nienawidzi.
A ja jestem zachwycony, że mnie nienawidzą. (śmiech)
Jak to?
Bo to niezasłużenie. Nie pamiętam ani jednej sytuacji, w której przyjechalibyśmy z kolegami z MFW do kraju Y czy X i coś mu siłą narzucili, mówiąc: „musicie to zrobić!”. To rządy z problemami przychodziły do nas, bo coś im nie wyszło. A przyczyną tego, że coś nie wyszło, nie byliśmy my, lecz ich polityki gospodarcze. Jak idą po pożyczkę, to muszą wiedzieć, że pożyczkodawca przedstawi im warunki. I zrobi to nie po to, żeby ich zniszczyć, ale żeby mieć gwarancję, że pieniądze nie zostaną zmarnowane.
Ale zarzuty nie sprowadzają się do samego stawiania warunków, lecz tego, że przez dekady formułowano je zgodnie z zasadą „jeden rozmiar dla wszystkich”, bez uwzględniania lokalnych uwarunkowań.
Jasne, różne są lokalne uwarunkowania, ale ekonomia jest wszędzie ta sama. Widziałem ostatnio film „Gierek” - słaby, ale pokazuje dobrze to, o czym mówię. W pewnym momencie Gierek stwierdza, że trzeba wybudować 600 fabryk, żeby dorównać Zachodowi. Jak ktoś znał podstawy ekonomii, wiedział, że to nie może się udać, bo wydajnej gospodarki nie buduje się dekretem pierwszego sekretarza. No i się nie udało. Dług się nawarstwiał, a państwo bankrutowało. Moim zdaniem dawanie bezwarunkowych pożyczek krajom, które mają takie problemy, było praktyką podobną do tego, co robią amerykańskie banki, gdy bankrutuje jakiś konsument. A mianowicie zalewają go natychmiast ofertami kart kredytowych. Niezbyt to etyczne. Wyjście z kryzysu zadłużenia sprowadza się do wytworzenia nadwyżki na rachunku bieżącym. Żeby to osiągnąć, trzeba zwiększyć napływ kapitału poprzez obniżenie popytu wewnętrznego. Czyli zaciskamy pasa fiskalnego, a jednocześnie zachęcamy ludzi do oszczędzania.
Pan obserwował polską transformację z daleka.
Tak.
I jak pan ją ocenia?
Zacznijmy od tego, że napisałem pracę doktorską na temat tego, jak należałoby skonstruować polski ustrój gospodarczy. Wyszedłem od matematycznego dowodu, że gospodarka centralnie planowana jest z definicji niezrównoważona, a gospodarka socjalistyczna bez centralnego planowania jest zrównoważona, ale rozwija się wolno. Natomiast gospodarka leseferystyczna jest najbardziej zrównoważona i rozwija się najszybciej. Chodzi o to, że w socjalizmie pozbawiamy ludzi bardzo ważnego kanału bodźców, czyli dochodu pasywnego. Pozbawiamy ich możliwości gromadzenia dochodu w formie oszczędności. Ten system promuje za to natychmiastową konsumpcję. W prawdziwym kapitalizmie wszystkie aktywa należą do ludzi, którzy czerpią z nich dochód oraz biorą pośredni i bezpośredni udział w zarządzaniu firmami. Niestety, Polska nie poszła w tym kierunku.
Przecież mieliśmy prywatyzację.
Owszem, ale nie stworzono w jej ramach społeczeństwa kapitalistycznego. Od początku tworzono grupę osób, które są całkowicie zależne od transferów państwowych. Mamy sytuację, w której starzy ludzie nie mają nic i młodzi muszą na nich pracować. A powinno być tak, że starzy, gdy przechodzą na emeryturę, są bogaci i wydają na dobra i usługi oferowane przez młodych pracowników, którzy się bogacą. Mają kapitał do inwestowania i dzięki niemu młodzi powinni otwierać swoje firmy i płacić dywidendy, z których żyją emeryci.
To można było zrobić w Polsce?
Jasne. Wystarczyło sprywatyzować gospodarkę narodową według wieku obywateli. Im starszy człowiek i im dłużej pracował, tym wyższy udział w tym majątku powinien dostać. Tylko uwaga: nie mówię o prywatyzacji kuponowej, która odbywała się m.in. w Rosji. W Polsce zresztą też na sprzedaż wystawiono najgorsze firmy. To był błąd. Powinien być wdrożony model amerykański, w którym emeryci - zamiast prosić o świadczenia polityków - chodzą na spotkania rady nadzorczej funduszy i korporacji. Widział pan te spotkania? Ludzie po siedemdziesiątce, osiemdziesiątce, nawet 90-latkowie, często na wózkach inwalidzkich, decydują tam o być albo nie być menedżerów firm, w których mają pieniądze. Ci ludzie są właścicielami Ameryki. Nie jestem jednak totalnym krytykiem polskiej transformacji i wiem, że istniały pewne ograniczenia, które sprawiły, że przebiegała ona tak, jak przebiegała.
Poznał pan Leszka Balcerowicza w latach 80.?
Nie i wciąż go nie znam osobiście. Wydaje mi się, że nie stworzył wokół siebie szerokiego ruchu, który mógłby dalej napędzać przemiany. Może to wynika z jego charakteru. Z zewnątrz wygląda to tak, jakby po prostu lubił być w centrum uwagi. A żeby zbudować ruch, trzeba patrzeć szerzej, słuchać ludzi, czasami cofać się w cień.
Na pewno Balcerowicz najsilniej kojarzy się z bezrobociem i wysoką inflacją związanymi z przemianami gospodarczymi.
Tak, ale trzeba patrzeć na długofalowe efekty i brać jakieś porównanie. Mieliśmy szybki wzrost po 1989 r. i się wzbogaciliśmy, a np. taka Ukraina nie. Nie miejmy jednak też złudzeń, że ten wzrost był wyjątkowo szybki. Ostatnie 20 lat to średnio 3,5 proc. PKB per capita rocznie. Wracając do prywatyzacji, to dużym problemem jest tzw. kapitał menedżerski, czyli to, kto jest właścicielem sprywatyzowanego podmiotu. Ile pana zdaniem jest warta ta kamienica naprzeciwko nas? (rozmawiamy w kawiarni przy ul. Chmielnej w Warszawie, dr Zytek wskazuje na duży zaniedbany budynek - red.)
50 mln? 100 mln zł?
I to jest właśnie problem. Dla pana to może być 100 mln, a dla kogoś 50 mln, a dla kogoś innego 200 mln. Wszystko zależy od tego, co z tą kamienicą zrobimy. Jest taka szopa w Wirginii, która normalnie byłaby warta może 100 tys. dol. Ale przyszło tam kilku gości i założyli Bavarian Chef Restaurant. Teraz jest tak popularna, że ludzie zjeżdżają z autostrady, żeby ją odwiedzić. W tym kontekście zawsze mnie śmieszą wyceny majątku przeznaczonego do prywatyzacji. Przychodzili eksperci z jakiejś firmy i wyceniali. Skąd niby wiedzieli, ile co jest warte?
I jak to się ma do prywatyzacji w Polsce?
Chodzi mi o to, że napływ kapitału menedżerskiego trwa. Prywatyzacja nie daje natychmiastowych efektów, bo nie może.
Mówi pan, że wytworzyliśmy w Polsce klasę emerycką zależną od transferów państwowych. W 1999 r. podjęto próbę zmiany tego systemu, opierając go częściowo na inwestycjach kapitałowych. Dzisiaj widać, że się nie udała. Dlaczego?
Bo miała zbyt wiele celów.
To znaczy?
Reformie systemu emerytalnego powinien przyświecać jeden cel: zapewnienie ludziom kapitału na starość. Tymczasem w założeniach reformy emerytalnej w Polsce było tych celów chyba z 10. A cel, o którym mówię, nie był nawet najważniejszy. Reforma w Polsce wyglądała tak: zmusimy ludzi do oszczędzania, oni nam będą płacić wysoką prowizję bez względu na nasze wyniki, a my sobie te pieniądze będziemy bardzo tanio inwestować w to czy tamto, zwłaszcza w obligacje skarbowe. Prowizja 3 proc. czy 4 proc. niezależna od wyników. No, świetny model biznesowy! A przecież tego rodzaju fundusze powinny mieć koszty zarządzania na poziomie setnych procenta. No, ale co się stało, to się nie odstanie. Trzeba myśleć nad kolejną reformą emerytur, bo przecież jakieś emerytury będą zawsze, ale chodzi o to, by system pozwalał ludziom osiągać jak najwięcej własnym wysiłkiem. Jak się komuś coś nie uda, wtedy można mu pomagać. Ale nie możemy projektować systemu, w którym chcemy każdemu zagwarantować przyzwoity poziom życia bez względu na wkład własny. Taki system się zawali.
Jakieś pomysły?
Pomysły na architekturę gospodarczą trzeba zaimportować np. z Singapuru. Tam każdy obywatel od pierwszego dnia pracy ma konto, na które musi odkładać konkretną, całkiem wysoką część zarobków - nie tylko na emeryturę, lecz także np. na leczenie, zakup mieszkania, edukację. Za to podatki są bardzo niskie, udział rządu w dochodzie narodowym minimalny. Singapur ma jeden z najtańszych i najlepszych systemów opieki zdrowotnej na świecie. Konta są prywatne i dziedziczone, a ich zarząd jest scentralizowany w Central Provident Fund. Obowiązkowe jest nie tyle ubezpieczenie, ile coś bardziej fundamentalnego: oszczędzanie na przyszłe przewidywalne potrzeby. Ja to nazywam socjalem opartym na aktywach - w przeciwieństwie do socjalu opartego na redystrybucji. W Singapurze systemowo budowany jest kapitał. W Polsce np. zwolniono z podatku dochodowego ludzi poniżej 26. roku życia. Zamiast tego należało zlikwidować PIT dla osób do 30. roku życia, a zaoszczędzone w ten sposób pieniądze przekierować na oszczędzanie na giełdach - i to światowych. Pracowałyby tam i tworzyły zabezpieczenie dla młodych ludzi na przyszłość, a także dywersyfikowały źródła dochodu narodowego. Oczywiście, trzeba by te pieniądze inwestować w fundusze pasywne, podążające za rynkami, bo te są bezpieczniejsze w długim okresie i właściwie nie potrzebują menedżerów - rządzą nimi matematyczne formuły, a nie ekspercka, często pseudo, wiedza. W modelu, który proponuję, każdy musi oszczędzać, każdy staje się akcjonariuszem, uczestniczy w korzyściach oraz ponosi ryzyko związane z działalnością gospodarki w kraju i za granicą. Takie podejście do rozwoju również podcinałoby poparcie dla populizmu. W ten sposób można też radykalnie zmniejszyć obciążenia podatkowe, skutecznie kompensując zobowiązania podatkowe. Wysokie obciążenia podatkowe brutto zniechęcają do inwestowania w kapitał ludzki, pracę, oszczędności i inwestycje oraz zakłócają działanie rynków. Niestety, takie reformy można przeprowadzać chyba tylko wtedy, gdy jest się na zakręcie historii. I gdy cokolwiek się wie o tym, jak działa gospodarka i społeczeństwo. A dzisiaj reformatorzy często nie mają żadnego głębszego przygotowania do reform, które chcą przeprowadzać.
My będziemy na zakręcie, jeśli nie uda się utrzymać emerytur na przyzwoitym poziomie.
Właśnie.
Co zatem decydenci powinni wiedzieć przy okazji reform?
Przede wszystkim, że można wyróżnić pięć modeli ludzkiego zachowania, w które wierzymy i których - często nieświadomie - używamy. Nie będę ich tu wszystkich wymieniał, ale jeśli używamy złego modelu, to polityka gospodarcza, którą realizujemy, będzie miała opłakane skutki. Model poprawny, który świetnie opisali Michael Jensen i William Meckling w „The Nature of Man”, to tzw. Resourceful, Evaluative, Maximizing Model (REMM). To model realistyczny, bazujący na obserwacji, że ludzie dążą w sposób przemyślny do realizacji własnych celów, przy czym te cele mogą być różnorodne. Są skłonni rezygnować z czegoś w zamian za otrzymanie czegoś innego. Jest to model poprawny, bo patrzy na człowieka takim, jaki jest. Inne modele są wadliwe. Na przykład ten oparty na założeniu, że człowiek to ofiara losu czy środowiska i mogą mu pomóc tylko doskonali politycy. Ale politycy są też REMM-y i maksymalizują swoje wpływy, pozycję, dochody itd.
Zdaje się, że właśnie na pomaganie ofiarom losu stawia polski model państwa dobrobytu, który realizuje obecna ekipa rządząca. Dokąd nas to doprowadzi?
Wszystkie państwa mają prawo wybrać własną ścieżkę. Symbolem polityki obecnego rządu jest 500+. Z jednej strony lepiej dać ludziom pieniądze do ręki, jeśli już chcemy je dawać, z drugiej można byłoby się zastanowić nad mechanizmem promującym oszczędzanie w ramach tego instrumentu. Nawet jeśli to miałoby być oparte na przymusie, np. że 200 z tych 500 zł należałoby odprowadzić na specjalne fundusze podobne do tych w Singapurze. Dzięki temu ludzie zrozumieliby inwestowanie. To potrwa, ale jest tego warte. Jeśli mamy mieć kapitalizm, ludzie muszą mieć kapitał, koniecznie kapitał akcyjny. W USA większość gospodarstw domowych to w tym sensie właśnie kapitaliści. Proszę też zobaczyć, co takie fundusze, o których mówię, dają w sytuacjach kryzysowych. Weźmy pandemię. Mając takie środki, można uruchomić znacznie efektywniejszą interwencję pomocową. Nie trzeba zrzucać pieniędzy każdemu, czy potrzebuje, czy nie. Wystarczy dać obywatelom możliwość wycofania części zaoszczędzonych w ten sposób pieniędzy. Wówczas tylko ci, którzy naprawdę ich potrzebują, wezmą je z kont. Całe zarządzanie pomocą sprowadza się do zarządzania płynnością, a nie do typowania beneficjentów. Coś takiego zrobiono w Malezji i doskonale zadziałało.
Ale w trakcie pandemii trzeba było pomagać też firmom, nie tylko pracownikom, prawda?
Cóż, czy pomagać firmom, czy nie, to inne zagadnienie. Przede wszystkim należy postawić na to, by one między sobą negocjowały same, bez ingerencji rządu. Jeśli mamy pandemię i sklepy są pozamykane, to właściciele galerii handlowych nie mogą wymagać, by najemcy płacili im pełne czynsze. Muszą się dogadać. Ewentualnie rząd może subsydiować najemców, by ci mieli na czynsze, ale to wytwarza bardzo złe bodźce na rynku. Trzeba dawać zachęty aktorom rynkowym, by podejmowali ze sobą rozmowy, chodzili na kompromisy.
Mamy rok wyborczy. Pańskie pomysły nie trafią na podatny grunt. Dzisiaj politycy przelicytowują się w postulatach socjalnych.
Popularność idei socjalnych wynika z tego, że ludzie sądzą, iż optymalne rozwiązania są poza zasięgiem, więc wezmą, co im dają. Weźmy 500+. Jeśli powiem panu, że z tytułu posiadania dziecka obniżę podatek o 500 zł miesięcznie, nie będzie to dla pana tak atrakcyjne jak zasiłek w gotówce, mimo że wyrządzi panu szkody. Będzie pan wyżej opodatkowany, żeby za ten zasiłek zapłacić, możliwe, że straci pan bodźce do pracy, a dodatkowo będzie skłonny wydawać więcej, co przełoży się na wzrost cen towarów, które większość ludzi najczęściej konsumuje.
Na nasz model socjalny nakłada się model nowej gospodarki, który chce promować Unia Europejska. Mam na myśli np. ESG, kryteria raportowania pozafinansowego, które dotyczą kwestii środowiskowych i społecznych. Ich stosowanie ma nam zapewnić zrównoważony rozwój. Pan się specjalizuje w ONZ-owskich celach zrównoważonego rozwoju, SDG (Sustainable Development Goals). Jak takie trendy wpłyną na gospodarkę?
Tak, w latach 2019-2021 zajmowałem się głównie SDG, czyli - jak to ujął tygodnik „The Economist” - „Stupid Development Goals”, celami głupiego rozwoju. To będzie duży problem dla małych i średnich firm. Każdy, kto się nimi zajmuje, wie, że te przedsiębiorstwa mają ogromne problemy, a ostatnie, czego im potrzeba, to dodatkowa biurokracja związana z raportowaniem. Jednocześnie, przez forsowanie takiego podejścia, tworzymy cały przemysł ludzi, którzy będą robili audyty i raporty w bardzo kreatywny sposób, czyli grupę zainteresowaną tym, by było jak najwięcej raportowania. Generalnie stawianie gospodarce wzniosłych celów, np. eliminacja biedy, to ciekawy koncept. Ja też jestem za tym, by wszyscy mieli co jeść, klimat się nie ocieplał, woda była czysta, a płaca wysoka i panował pokój. Chyba prawie wszyscy są za tym. Takie cele można osiągać przy pewnym poziomie dochodów, do którego trzeba dojść.
A to trwa.
A to trwa! Historia rozwoju gospodarczego mówi nam, że kraje biedne doganiają kraje bogate, jeśli prowadzą dobrą politykę, średnio w tempie nie 10 proc. czy 15 proc. rocznie, ale raczej 1-2 proc. Czyli zanim kraje niezamożne osiągną poziom krajów rozwiniętych, minie 100, może 200 lat. Tak działa świat. A tu w praktyce wymaga się od gospodarki, by zrobiła to do 2030 r. No, niemożliwe. Nam nie są potrzebne SDG czy ESG, a polityka wzrostu wydajności pracy, bo tylko ona przyśpieszy realizację tych pięknych celów. Spójrzmy na to jeszcze inaczej. Mamy 8 mld ludzi, którzy budzą się, jedzą śniadanie, idą do pracy, robią zakupy. I mamy te 17 celów SDG, w tym 169 pomniejszych priorytetów. Te cele są od realiów życia jakby oderwane, właściwie odnoszą się tylko do sfery konsumpcji, by ustalić pewne poziomy, ale nie dotyczą kwestii podaży, czyli produkcji. Jeśli nie chcemy mieć głodnych, musimy zapytać, jakimi środkami.
Jest na to przecież pomysł: podatki i redystrybucja.
No tak. Świat bogaty dzisiaj ma problemy, żeby przekazać biednym 0,7 proc. swojego dochodu, więc jak można oczekiwać, że nagle zacznie efektywnie przekazywać 8-10 proc., a tyle jest niezbędne, żeby cele SDG realizować. Nie ma takiej możliwości. Są kraje biedne, które musiałyby rocznie otrzymywać z zewnątrz ok. 40-70 proc. swojego PKB, by osiągnąć cele SDG. Ale nawet jakby się dało, to tsunami pieniędzy spadające na takie państwo, np. żeby naprawić oświatę i ochronę zdrowia, nic nie da. Bo tam nie ma szpitali, lekarzy, szkół, nauczycieli. Budowanie tego zajmuje dekady. Same pieniądze tego nie rozwiążą.
Ale obecnie nic nie wskazuje, by trend wymuszania pewnego idealizmu wygasł. Co czeka gospodarkę, jeśli rzeczywiście nie wygaśnie?
Eksperci Programu Narodów Zjednoczonych ds. Rozwoju piszą, że globalne aktywa to ok. 400 bln dol. i że nieszczęściem jest, iż większość pieniędzy inwestuje się w celu osiągania zysku. Ubolewają, że gdybyśmy kilka procent z tego przeznaczyli na zrównoważony rozwój, to zamknęlibyśmy globalną lukę bogactwa. Chyba nie zadają sobie pytania, czy można cokolwiek wybudować, finansując to zobowiązaniami z tytułu wydatków poniesionych w latach ubiegłych. Te 400 bln to wartość zobowiązań, obligacji i akcji wypuszczonych w celu finansowania deficytów w przeszłości lub, w przypadku akcji, zdyskontowana wartość przyszłych zysków firm. Na konsumpcję i inwestycje w skali globalnej można wydawać tylko obecny dochód, a to jest ok. 100 bln dol. rocznie. Z tego zdecydowana większość idzie na pokrycie prawdziwych, nie urojonych, potrzeb. I te potrzeby pokrywają się z SDG. Tyle że kołdra jest za krótka, aby wszystkim było ciepło. Trzeba ją szybko i sprawnie powiększyć, a to można zrobić tylko przez podniesienie wydajności pracy. Ale odpowiadając na pana pytanie: myślę, że eksperci sobie, a świat sobie. Proszę zapytać tego pana na ulicy, czy słyszał o SDG albo ESG. Pewnie nie, bo jest zajęty swoim życiem, a ekonomia interesuje go, gdy rosną stopy procentowe lub nadchodzi recesja. I te kwestie zainteresują go, gdy poczuje, że obniżyły jego poziom życia.
A obniżą?
Tak, bo podniosą koszty produkcji. Ale nie będzie jakiegoś gospodarczego armagedonu. Jak powiedziałem, osiągnięcie tych wszystkich celów jest niemożliwe do 2030 r., ale jakieś sukcesy trzeba będzie wykazać. Więc ok. 2030 r. zacznie się „torturowanie danych”: z jednej strony będą pokazywać postępy, z drugiej to, jak wiele jest jeszcze do zrobienia. Problem w tym, że realnie osiągniemy mniej, niż osiągnęlibyśmy, gdybyśmy nie wprowadzali żadnych programów, bo te mają swoje koszty dla tzw. przedsiębiorczości. SDG przekierowują - nawet jeśli marginalnie - przedsiębiorczość produktową na przedsiębiorczość nieproduktywną albo nawet destrukcyjną. Bo przedsiębiorczość nie jest zawsze dobra. Ta nastawiona na czerpanie renty politycznej czy grabież jest zła. Ta nastawiona na produkcję, na którą jest popyt finansowany prywatnymi pieniędzmi, jest dobra - oczywiście z kilkoma wyjątkami. Klasa, która będzie żyć z wyznaczania i raportowania celów zrównoważonego rozwoju, na pewno nie będzie nastawiona na produkcję i zaspokajanie potrzeb.
Autor jest wiceprezesem Warsaw Enterprise Institute