Europie – w tym Polsce – najprawdopodobniej uda się uniknąć katastrofy gospodarczej, głębokiej zapaści i trwałej degradacji standardu życia.

Gdy późną zimą 2020 r. COVID-19 dotarł do Europy, niewielu przypuszczało, że to dopiero wstęp do całej serii fatalnych wydarzeń. Setki tysięcy dodatkowych zgonów, lockdowny uniemożliwiające aktywność części gospodarki, edukacja i studia w trybie zdalnym, postpandemiczne problemy z dostawami towarów… Do tego dołączyły się kryzys energetyczny i wzrost kosztów życia, wojna w Ukrainie i wywołane nią fale uchodźców znad Dniepru. Każde z tych zdarzeń nawet w pojedynkę byłoby co najmniej kłopotliwe, tymczasem skumulowały się w ciągu niecałych 36 miesięcy. A przecież świat dotykają jeszcze skutki zmian klimatycznych – ogromne powodzie, rozległe pożary. Ludzie mają prawo być zmęczeni. W zalewie złych wiadomości trudno wyłowić te dobre, jednak nie wszystko układa się nie po naszej myśli.
Możemy znaleźć co najmniej kilka światełek w tym tunelu. Skonsolidowany Zachód, chociaż wielu wieszczyło jego schyłek, wciąż gospodarczo się trzyma.

Optymizm na rynku pracy - ofert nie brakuje

Jednym ze źródełek optymizmu może być m.in. rynek pracy. Poprzednie wielkie kryzysy gospodarcze upływały pod znakiem wysokiego bezrobocia. Tym razem jest inaczej. Oczywiście płace realne spadają, w niektórych państwach bardzo wyraźnie, co odbija się na jakości życia, lecz lepiej jest przecież zarabiać mniej niż wcale.
Doświadczenie długotrwałego bezrobocia wpędza w marazm i obniża pewność siebie, co może skutkować redukcją dochodów właściwie do końca kariery zawodowej. Dlatego też bezwzględnie należy unikać fali zwolnień i masowej likwidacji miejsc pracy. Jak na razie Europie to się udaje. To mało powiedziane – w październiku stopa bezrobocia w strefie euro była rekordowo niska (6,5 proc.). Na początku roku sięgała prawie 7 proc. W całej UE wyniosła ona wtedy 6 proc. i była najniższa od wielkiego rozszerzenia Wspólnoty w 2004 r. (dla porównania: na początku kryzysu w 2008 r. wynosiła niecałe 8 proc.).
Nie w każdym państwie sytuacja jest tak dobra jak w Czechach, Niemczech i Polsce, gdzie bez pracy pozostaje tylko 2–3 proc. aktywnych zawodowo. W dwóch krajach południa UE – Grecji i Hiszpanii – stopa bezrobocia jest wciąż dwucyfrowa, jednak nawet tam znalazła się w trendzie spadkowym (w Grecji od początku roku spadła z 13,1 proc. do 11,6 proc., a w Hiszpanii z 13,3 proc. do 12,5 proc.; po kryzysie strefy euro dochodziła tam do 20 proc.). Delikatnie spada również liczba bezrobotnych wśród uchodźców z Ukrainy. We wrześniu w całej UE zarejestrowało się ich w urzędach pracy 287 tys., a w październiku 275 tys. Terrorystyczne działania Rosji, niszczącej infrastrukturę energetyczną Ukrainy, mogą oczywiście skłonić kolejne setki tysięcy ludzi do ucieczki. O ile nie miliony. Dzięki niezłej sytuacji na europejskim rynku pracy przynajmniej części z nich uda się jednak znaleźć zatrudnienie.
Także w Polsce wciąż nie zanosi się na znaczący wzrost bezrobocia. Według raportu Grant Thornton pracodawcy w październiku wystawili na największych portalach 307 tys. ogłoszeń, czyli co prawda mniej niż rok wcześniej, ale więcej niż w latach 2019 i 2020. Obecna sytuacja na rynku skłania firmy raczej do zatrzymywania pracowników, gdyż w przyszłości może być trudno ich odzyskać. W związku ze zmianami demograficznymi nadal mamy wiele wakatów, szczególnie w transporcie i logistyce (deficyt kierowców) czy budowlance (odpływ Ukraińców). Według badania Grant Thornton w scenariuszu głębokiego kryzysu co czwarta firma deklaruje, że zwalniać pracowników będzie w ostateczności. Dla co trzeciej ostatnim wyborem będzie redukcja płac. W pierwszej kolejności firmy zamierzają oszczędzać na marketingu, wstrzymywać ekspansję na inne rynki oraz ograniczać pozapłacowe benefity zatrudnionych. Zaznaczmy jeszcze raz: mowa tu o hipotetycznym scenariuszu mocnej recesji.

Lokalizacji fabryk w państwach bliskich politycznie

Narastające napięcie między Zachodem a Chinami (z Rosją jako junior partnerem) może być szansą dla przemysłu zlokalizowanego w Europie i Ameryce Północnej. Od lat 90. XX w. trwał intensywny offshoring, czyli przenoszenie produkcji do państw z niskimi kosztami pracy. Zapewniło to Zachodowi tanie towary, jednak skutkowało pauperyzacją jego własnej klasy pracującej, w tym zapaścią całych regionów, chociażby amerykańskiego pasa rdzy (stany Michigan, Indiana, Ohio i Pensylwania).
Podczas pandemii Europa zorientowała się, że pozbycie się produkcji dóbr krytycznych – np. farmaceutycznych substancji czynnych – obniża nie tylko koszty, lecz także odporność gospodarek na nieprzewidziane zdarzenia. Już w 2020 r. wiele mówiło się więc o reshoringu, czyli powrocie na Stary Kontynent przynajmniej części utraconych miejsc pracy w przemyśle. Napięcia między narodowe sprawiły, że obecnie mówi się już o friendshoringu, czyli lokalizacji fabryk w państwach bliskich nie tylko geograficznie, lecz także politycznie.
Jeśli friendshoring się rozpędzi, może być on silnym impulsem dla produkcji przemysłowej w państwach naszego kręgu cywilizacyjnego. W raporcie Reutera i A.P. Moller-Maersk „A generational shift in sourcing strategy” Polska znalazła się na szczycie ewentualnych lokalizacji dla przenoszonych przez europejskie koncerny fabryk. Jako potencjalny cel wskazało ją 23 proc. respondentów. Na drugim miejscu znalazły się Niemcy (19 proc.). Turcję rozważa 12 proc., co akurat może być zaskakujące, gdyż Ankara politycznie wydaje się mocno niepewna.
Nasza dobra pozycja to efekt z jednej strony bliskości geograficznej, a z drugiej wciąż (niestety) niskich płac na tle zamożnych państw Zachodu. Szczególnie liczonych w euro, gdyż stosując parytet siły nabywczej wyglądają one już wyraźnie lepiej. Według raportu Polskiego Instytutu Ekonomicznego „Dekada bezpieczeństwa ekonomicznego. Od offshoringu do częściowego friendshoringu” Polska ma jedną z najlepszych relacji płac do produktywności. W 2021 r. godzinowa płaca w Polsce wyniosła 12 euro, ale podczas tej godziny wytwarzaliśmy wartość 35 euro. Dla porównania: we Włoszech podczas statystycznej godziny pracy wytwarzane jest 58 euro, jednak za cenę 34 euro. Niskie pensje nad Wisłą są na co dzień utrapieniem, ale w czasach intensywnego reshoringu mogą się stać naszą mocną stroną. Choć trzeba mieć nadzieję, że dorobimy się wreszcie innych motorów konkurencyjności.
Zapewne nieprzypadkowo w zeszłym roku zanotowaliśmy rekordowy napływ bezpośrednich inwestycji zagranicznych do Polski. Wyniosły 25 mld dol., czyli dwukrotnie więcej niż w 2019 r. Co ważne, według raportu Grant Thornton w 2021 r. firmy z zagranicy reinwestowały w Polsce 62 proc. osiągniętych tu dochodów (dokładnie 76 mld zł). W 2019 r. była to tylko jedna trzecia zysków (przeszło 40 mld zł).
W czasach globalnych zawirowań Polska stała się całkiem atrakcyjnym miejscem lokowania inwestycji w realnej gospodarce. Chociaż należy pamiętać, że wojna u granic tę atrakcyjność w jakimś stopniu niestety ograniczy.

Gobalne ceny żywności powinny być niższe

Powodem do optymizmu może być też dotychczasowa reakcja Europy na kryzys energetyczny. Wcześniej wiele państw popełniło błędy, zbytnio uzależniając się od dostaw ze Wschodu, jednak po 24 lutego wydaje się, że przejrzały na oczy. Niemcy szybko przystąpiły do budowy pływających terminali do odbioru skroplonego gazu i 15 listopada – po zaledwie 200 dniach – ukończyły pierwszy z nich, w Wilhelmshaven. Kolejne są już w trakcie tworzenia. Łącznie będą mogły one odbierać 30 mld m sześc. paliwa, a więc ponad cztery razy tyle co polski Gazoport, który również jest rozbudowywany. Warto też docenić oddanie do użytku polsko-duńskiego gazociągu Baltic Pipe. Włosi natomiast dosyć szybko przeorientowali dostawy gazu i podpisali dużą umowę z Algierią. Unia Europejska jako całość sfinalizowała zaś umowę z Baku, dzięki czemu dostawy surowca z Azerbejdżanu do Europy wzrosną dwukrotnie – do 20 mld m sześc. rocznie.
Na początku grudnia zapełnienie magazynów gazu sięgało 92 proc. W Polsce i Niemczech nawet 97 proc. Europejskie rezerwy gazu z 4 grudnia wystarczyłyby na pokrycie ponad trzech miesięcy średniego zużycia surowca. W tym sezonie grzewczym Europa spełniła więc zadanie, które sama przed sobą postawiła, czyli zatłoczenie magazynów przynajmniej w 90 proc.
Mamy też inne dobre informacje. Według listopadowej prognozy Banku Światowego w przyszłym roku globalne ceny żywności powinny spaść o 5 proc. To oznacza, że nadal będą blisko historycznych maksimów, gdyż w tym roku ceny produktów rolno-spożywczych były jednym z głównych powodów światowej inflacji. Wygląda na to, że w 2023 r. ten motor będzie ją nawet… nieco hamował – o ile prognozy Banku Światowego się sprawdzą. Spadkowi cen żywności będą sprzyjać dobre tegoroczne zbiory. Pomimo wojny w Ukrainie dostawy pszenicy w bieżącym sezonie powinny nawet nieznacznie wzrosnąć, podobnie jak olejów jadalnych. Spadną natomiast dostawy kukurydzy i ryżu (odpowiednio o 4 proc. i 2 proc.).
W wielu krajach świata tegoroczne plony były znakomite. Według „przedwynikowego szacunku” GUS w Polsce zbiory zbóż ogółem wzrosły w tym roku o 4 proc. r./r. W przypadku najważniejszego – pszenicy – zanotowano wzrost o 11 proc. i zbiory wyniosły 13,5 mln t. W Kanadzie zebrano aż 35 mln t tego zboża, czyli ponad połowę więcej niż w 2021 r., gdy tamtejsi rolnicy zmagali się z suszą. Kanadyjczycy w tym roku zostaną trzecim największym eksporterem pszenicy – po Rosji i UE. Według NASA Harvest nawet w Ukrainie zebrano więcej, niż świat się spodziewał (niecałe 27 mln t pszenicy, rok wcześniej 33 mln t). To o kilka milionów więcej od prognoz. Niestety jedna piąta ziarna znajduje się poza kontrolą Ukrainy, na jej wschodnich terenach.

Rok 2023 bez wątpienia będzie trudny

Jest też szansa, że spowolni podwyższanie stóp procentowych w USA. Amerykańska inflacja w październiku niespodziewanie istotnie wyhamowała – ceny wzrosły o 7,7 proc., chociaż ekonomiści spodziewali się 8 proc. Inflacja bazowa, czyli z wyłączeniem żywności i energii, wyniosła „tylko” 6,3 proc. Szef Rezerwy Federalnej Jerome Powell napomknął, że istnieją przesłanki za złagodzeniem tempa podwyżek stóp, co wystarczyło, żeby dokonać sporych zawirowań na rynku. Indeksy giełdowe za oceanem wystrzeliły, za to dolar się osłabł. Zyskał na tym m.in. złoty. Na początku grudnia dolar kosztował już mniej niż 4,50 zł, chociaż jeszcze niedawno testował granicę 5 zł. Potencjalne osłabienie tempa podwyżek stóp FED to dobra informacja nie tylko dla naszej waluty, lecz także dla polskich kredytobiorców. Banki centralne rynków wschodzących – czyli m.in. Polski – będą odczuwały mniejszą presję na zaostrzanie polityki pieniężnej. Dzięki temu, być może, ustabilizują się także stopy procentowe w Polsce.
Istnieją więc powody do – umiarkowanego – optymizmu. Zachód okazał się nie tak słaby, jak Kreml sądził. Sprzyjają nam też szczęśliwe zbiegi okoliczności – ciepła jesień i niezłe tegoroczne zbiory. W globalnej rywalizacji trzeba mieć też trochę szczęścia. Nie oznacza to, że nie będzie ciężko. Rok 2023 bez wątpienia będzie trudny. No, ale do tego już chyba zdążyliśmy się przyzwyczaić – przecież to będzie czwarty taki rok z rzędu. ©℗
Sprzyjają nam zbiegi okoliczności – ciepła jesień i niezłe tegoroczne zbiory. W globalnej rywalizacji trzeba mieć trochę szczęścia