Przez dwie kadencje prawa i sprawiedliwości znacząca część Polaków doszła do wniosku, że samo podporządkowanie zaleceniom Brukseli nie daje gwarancji nastania w kraju upragnionej normalności.

Opuszczając Wormację we wrześniu 1495 r., Maksymilian I Habsburg miał powody, by z optymizmem spoglądać w przyszłość. Wielka reforma instytucji Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego nabierała realnych kształtów. Reichstag, po półrocznych rokowaniach, wyraził zgodę na jednolity, pobierany we wszystkich krajach Rzeszy podatek. Centralny rząd, Reichsregiment, miał zawiadywać wspólną dla wszystkich polityką zagraniczną, obroną i finansami. Ogłoszenie wieczystego pokoju krajowego kładło wreszcie kres prywatnym wojnom książąt i rycerstwa. Wydawało się, że proces dezintegracji Cesarstwa zostanie powstrzymany przez mądry kompromis, zawarty pomiędzy rozumiejącym konieczność samoograniczenia władcą a jego niesfornymi wasalami, którzy uświadomili sobie wreszcie, że tylko scedowanie części wydartych uprzednio cesarzowi uprawnień na rzecz wspólnych instytucji umożliwi im stworzenie silnego organizmu politycznego. Reformę odrzucał wprawdzie Związek Helwecki, ale alpejskich dzikusów mieli przywołać do porządku szwabscy landsknechci, wsparci oddziałami Habsburgów z Tyrolu, usuwając ostatnią przeszkodę na drodze do utworzenia wielkiego europejskiego państwa federalnego.
Jednak uparci Szwajcarzy rozbili armię cesarską pod Dornbach, 22 lata po sejmie wormackim zaś pewien augustiański mnich przybił do drzwi katedry w Wittenberdze 95 tez. Wkrótce cała Rzesza pogrążyła się w chaosie wojen religijnych i buntów chłopskich. Instytucje ustanowione w 1495 r., zamiast dać początek nowoczesnej wspólnocie politycznej, stały się kością niezgody pomiędzy Habsburgami a książętami Rzeszy, doprowadzając ostatecznie do uznania całkowitej suwerenności tych ostatnich w 1648 r. Wielkie europejskie państwo federalne nie powstało. Nie dlatego, że nie chcieli go Szwajcarzy, i nie dlatego, że Marcin Luter nie mógł ścierpieć cynizmu i deprawacji Kościoła. Nie powstało dlatego, że kraje, nad którymi objął władzę Maksymilian Habsburg, zbyt różniły się od siebie pod względem gospodarczym, społecznym i kulturowym, a ich elity rywalizowały ze sobą na zbyt wielu płaszczyznach. Pragnienie osiągnięcia większej sprawczości i stworzenia minimum wspólnych instytucji politycznych okazało się zbyt słabym – i może nazbyt nowoczesnym jak na owe czasy – spoiwem.

Nowa obietnica zbawienia

Kolejna próba zbudowania porównywalnie ambitnego projektu politycznego na Starym Kontynencie została podjęta dopiero w 1992 r. w mieście Maastricht. Czy Unię Europejską czeka los Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego? 30 lat po traktacie z Maastricht pytanie to nie wydaje się bezzasadne. Podobnie jak u schyłku XV stulecia znajdujemy się na granicy epok. Świecka religia Zachodu – liberalna demokracja, zbudowana na ideach praw człowieka i sprawiedliwości proceduralnej – oparta była wszak na obietnicy zbawienia tu i teraz: w konsumpcji, realizowanej dzięki nieustającemu rozwojowi gospodarczemu. Osiągnęliśmy jednak tempo wzrostu, przy którym zużycie zasobów planety w ciągu jednego pokolenia staje się realną wizją. Zmiana paradygmatu w drodze transformacji energetycznej wymaga wyrzeczeń, a kryzys globalizacji sprawia, że ich koszty rozkładają się nierówno. Ubożejąca klasa średnia coraz częściej spogląda na rządzące nią technokratyczne elity niczym Luter na Rzym handlujący odpustami.
Nierówności wyznaczają nowe linie podziałów nie tylko w społeczeństwach poszczególnych krajów członkowskich, lecz także między krajami. Państwa Południa straciły na rozszerzeniu UE, a Północy – zyskały. Wspólna waluta zbudowała potęgę Niemiec i narzuciła Grekom oszczędności w ramach polityki austerity. Subiektywne poczucie krzywdy Brytyjczyków okazało się tak duże, że postanowili zamienić Unię na chaos prawny i handlowy. A dla nas, wschodnich Europejczyków, 18 lat członkostwa oznaczało przyspieszony kurs politycznej dojrzałości.
Perspektywa, w jakiej Polacy postrzegają integrację europejską, ma przede wszystkim związek z tym, że w dużej mierze ominęło nas doświadczenie konstytutywne dla krajów Zachodu: proces kształtowania się nowoczesnego państwa narodowego. W jego toku porządek feudalny ustąpił najpierw strukturom opartym na obywatelstwie i rządach prawa, a następnie – pod wpływem rewolucji przemysłowej – uformował się demokratyczny porządek instytucjonalizujący rywalizację polityczną pomiędzy proletariatem a mieszczaństwem. Poszczególne elementy tego procesu były obecne w naszej historii, ale zawsze w sposób fragmentaryczny i zaburzony: zręby rządów prawa powstawały pod władzą zaborców, zaś przekształcenie klasy chłopskiej w proletariat przemysłowy dokonało się (a i to w niepełnym wymiarze) w toku industrializacji wymuszonej przez komunizm, który zlikwidował zarazem słabe polskie mieszczaństwo i zastąpił je klasą partyjnych dysponentów środków produkcji, czyli nomenklaturą. 21 lat niepodległości w okresie międzywojennym nie wystarczyło, by znaleźć powszechnie akceptowalny sposób rozwiązania problemów targających młodym państwem. W przeciwieństwie do społeczeństw Zachodu nie staliśmy się narodem politycznym – wspólnotą posiadającą własne, wykształcone w toku długiej ewolucji instytucje oraz własne, stworzone przez elity intelektualne narracje porażek i sukcesów, które układają się w spójny łańcuch przyczynowo-skutkowy, wyjaśniający, kim jesteśmy i jakie jest nasze miejsce we współczesności.

Złudzenie bezpiecznego portu

Polacy, zmęczeni własną historią, chcieli przede wszystkim przybić do bezpiecznego portu. W latach 2007–2014 wydawało się, że cel ten został osiągnięty. Był to jeden z głównych powodów popularności Platformy Obywatelskiej – partii nieobiecującej niczego poza budową mostów, ciepłą wodą w kranie i bezpiecznym grillowaniem. Nurt antyeuropejski w polskiej polityce, bazujący na obecnym w części społeczeństwa lęku przed nieznanym, po referendum akcesyjnym stopniowo zanikł, tracąc reprezentację parlamentarną. Prawo i Sprawiedliwość gromadziło pod swoimi skrzydłami rozczarowanych transformacją, ale nie Unią. Unia zachwycała wszystkich.
Historia powróciła jednak w 2014 r., kiedy to Polacy zostali zmuszeni do skonfrontowania się z faktem, że UE może od nich również wymagać. Niekiedy rzeczy nieprzyjemnych, bo za takie większość uważała obowiązek przyjmowania przybyszów z krajów muzułmańskich, którzy masowo zaczęli właśnie docierać do Europy, powodując poważny kryzys migracyjny. Napaść Rosji na Ukrainę – bo tym w istocie było oderwanie od niej Krymu i terytoriów tzw. republik ludowych w 2014 r. – uświadomiła nam zaś, że marzenie o bezpiecznym porcie jest złudzeniem. I że Unia nie jest w stanie zagwarantować nam najważniejszego: przetrwania w obliczu agresywnego sąsiada, którego zawsze podejrzewaliśmy o skłonność do najgorszego. Jedną z rzeczy, które spajały naszą wspólnotę, były przecież lęk i wstręt odczuwane wobec Rosji, poparte przekonaniem, że absolutnie nie wolno jej ufać.
Ale doświadczenie Europy Zachodniej, a zwłaszcza Niemiec, było inne. Dla nich Rosja była partnerem i nie przestała nim być nawet po zgarnięciu Krymu. I myślę, że to właśnie ten rozdźwięk – a nie spór o praworządność – przyszli historycy wskazywać będą jako źródło pęknięcia, jakie pojawiło się w latach 2015–2022 pomiędzy Polską a Brukselą. W tym okresie nabrały kształtu założenia transformacji energetycznej, której podstawowym mechanizmem miała być zależność od rosyjskiego gazu – sprzedawanego Europie, a zwłaszcza Europie Środkowej – przez firmy niemieckie. Projekt ten nie musiałby zagrażać Polsce – pod jednym warunkiem: że gaz dostarczany byłby, tak jak dotąd, przez terytorium Ukrainy. Niemcy zdecydowali jednak, że nie poprzestaną na Nord Stream 1, ale – z uporem, który z dzisiejszej perspektywy wydaje się samobójczy – parli do budowy drugiej nitki gazociągu na dnie Bałtyku. Jej powstanie oznaczać musiało – w świetle wielokrotnie deklarowanych zamiarów Putina – wyrok na niepodległość Ukrainy i bezpośrednie zagrożenie dla nas. Państwo polskie starało siętemu przeciwdziałać, budując własne połączenie gazowe z Norwegią. Było jednak zbyt słabe instytucjonalnie, zaś elity PiS zbyt zależne od lobby górniczego, aby równolegle uruchomić nowe źródła energii.
Kwestię polityki PiS wobec sądownictwa, uznawanej za główną przyczynę naszego sporu z UE, należy rozpatrywać na tle szerszego rozdźwięku pomiędzy interesami Polski i Niemiec. Powody, dla których polityka ta była taka, a nie inna, dają się zrozumieć (choć niekoniecznie usprawiedliwić): sędziowie w Polsce stanowili siłę polityczną, która przyczyniła się do zablokowania prób rozliczenia z totalitarną przeszłością – od ukarania sprawców komunistycznych zbrodni i ujawnienia współpracowników tajnej policji po ograniczenie wpływów politycznych i biznesowych ludzi dawnego aparatu władzy. Ukształtowane w PRL struktury sądownictwa cechowały się biurokratycznym przerostem formy nad treścią, co sprawiało, że swoją funkcję – skuteczną ochronę praw jednostki – wypełniały nader niedoskonale, będąc dla większości osób, które się z nimi zetknęły, raczej źródłem rozczarowania niż poczucia, że prawo stoi po ich stronie. Z punktu widzenia Jarosława Kaczyńskiego sędziowie byli więc celem uzasadnionym i wygodnym. Jego elektorat domagał się naprawienia błędów transformacji, których emanacją stał się zarówno sposób funkcjonowania sądownictwa, jak i utrudnianie przez nie rozliczeń komunistycznej przeszłości. Jednak PiS, ugrupowanie o bardzo ograniczonym zapleczu eksperckim i intelektualnym, znało tylko jeden sposób, aby to osiągnąć: obsadzenie wszystkich stanowisk ludźmi lojalnymi wobec partii. „Reforma” wymiaru sprawiedliwości rozpoczęta w 2017 r. przez ministra Ziobrę od początku była karykaturą; chodziło w niej tylko o to, aby zapewnić sobie polityczną większość w organie nominującym sędziów. Same w sobie zmiany nie musiały jednak prowadzić do rażących naruszeń praworządności. Istota niezawisłości sędziowskiej nie leży w tym, kto sędziego powołuje, lecz w tym, kto – i z jakich powodów – może go odwołać. Ale PiS demonstracyjnie dążył również do tego, aby nowo powołana Izba Dyscyplinarna Sądu Najwyższego stała się instrumentem politycznego oddziaływania na sędziów: ci, którzy sprzeciwiali się działaniom partii, byli szykanowani i odsuwani od orzekania. Stworzono w ten sposób polityczne perpetuum mobile: sędziowie, broniąc się przed ograniczeniem ich niezawisłości, angażowali w rozstrzyganie sporu z władzą Trybunał Sprawiedliwości UE, ten stwierdzał naruszenia praworządności i nakazywał ich usunięcie, podporządkowany PiS Trybunał Konstytucyjny zaś orzekał, że TSUE nie jest władny wypowiadać się w tych sprawach.

Pod ścianą na własne życzenie

Zabawa ta z punktu widzenia formacji rządzącej wydawała się bezpieczna, dopóki w grze nie pojawiła się kwestia zablokowania funduszy unijnych. Zmęczona dwuletnią grą w kotka i myszkę Bruksela przyjęła w grudniu 2020 r. mechanizm warunkowości uzależniający wypłatę środków budżetowych od przestrzegania standardów praworządności. Dodatkowo – właściwie uznaniowo – wstrzymała wypłatę pieniędzy z Krajowego Planu Odbudowy. Motywacja Unii nie ograniczała się jednak do powstrzymania PiS w jego działaniach wobec sądownictwa. Mechanizm warunkowości wymierzony był w pierwszym rzędzie nie przeciwko Polsce, lecz przeciwko krajom Południa. Miał przeciwdziałać marnotrawieniu przez nie funduszy unijnych. Polska i jej problemy z sądownictwem posłużyły tu jako dogodny pretekst. Po okresie niepewnego przeciągania liny coraz bardziej emancypujące się elity unijne zdecydowały się w końcu na otwartą konfrontację z Warszawą, która miała pokazać wszystkim krajom członkowskim, że z Brukselą nie ma żartów. Jeżeli odcięcie od funduszy europejskich doprowadzi do przegranej PiS w wyborach 2023 r., każdy kraj próbujący w przyszłości przeciwstawić się UE będzie musiał się zastanowić dwa razy. Sposób potraktowania przez Brukselę uzgodnionych z polskim rządem kamieni milowych wyraźnie wskazuje na to, że jej celem nie jest ochrona niezależności sądów jako takiej, lecz odsunięcie PiS od władzy – po to, by wzmocnić procesy federalizacyjne wewnątrz Unii.
To zarazem oznacza, że partia rządząca nie może się już cofnąć. To, że znalazła się w tej sytuacji na własne życzenie, upierając się przy karykaturalnej pseudoreformie, niczego nie zmienia. Jednak krótkowzroczność i nieudolność PiS to niejedyne przyczyny. Okres 2014–2022 zmienił zasadniczo całokształt relacji polsko-unijnych, pozbawiając je idylliczności pierwszych poakcesyjnych lat. Polacy przekonali się, że wstąpienie do UE nie oznacza końca historii, ale przede wszystkim, że Wspólnota może się mylić w kwestiach fundamentalnych – tak jak straszliwie pomyliły się Niemcy, budując swoją współpracę gazową z Putinem. Ryzyko takich pomyłek jest tym większe, że Unia nie jest zdolna do zagwarantowania nam bezpieczeństwa w cieniu rosyjskiego sąsiada. Tę zdolność posiadają tylko Stany Zjednoczone i od lutego 2022 r. udowadniają, że traktują to zadanie poważnie. Konstatacja ta wpływa na gotowość do ustępstw, których domaga się UE. Notowania formacji rządzącej, choć od dwóch lat słabsze o ok. 10 pkt proc. niż w szczytowym okresie, nie obniżyły się zauważalnie na skutek konfliktu z Brukselą.
Przez dwie kadencje Prawa i Sprawiedliwości znacząca część Polaków doszła do wniosku, że samo podporządkowanie zaleceniom Brukseli nie daje gwarancji nastania w kraju upragnionej normalności. Co więcej, Europa Zachodnia, a zwłaszcza dominujące w niej Niemcy, okazała się po 24 lutego 2022 r. po części wręcz zagrożeniem dla tej – niedoskonałej – normalności, którą udało się w międzyczasie zbudować. Ustawia to partię rządzącą w silnej opozycji do tendencji federalizacyjnych, które po pandemii COVID-19 i uwspólnotowieniu długu wyraźnie się nasiliły. Spór o praworządność, przedstawiany przez PiS jako obrona polskiej suwerenności, staje się zastępczą formą wyrażenia różnic interesów. Dla społeczeństw Zachodu zarzut naruszania rządów prawa poprzez ograniczanie niezawisłości sędziowskiej jest zrozumiały i legitymizuje działania UE wobec Polski – tak jak dla wyborców PiS zrozumiały jest przekaz, że pełna hipokryzji Unia, która nie widziała nic złego w robieniu interesów ze zbrodniczym reżimem Putina, dąży w istocie do pozbawienia Polski prawa do samodzielnego decydowania o sobie. Podobnie jak kiedyś, gdy opowiedzenie się po stronie protestantyzmu lub katolicyzmu było dogodną i angażującą emocjonalnie formą wyrażenia sprzeczności interesów, które rozsadzały Święte Cesarstwo Rzymskie.
Autor jest politologiem i prawnikiem, doktorem nauk prawnych, adiunktem w Instytucie Nauk Politycznych i Stosunków Międzynarodowych UJ, kierownikiem Centrum Badań Ilościowych nad Polityką UJ