Przytłoczeni szybującymi kosztami życia wyborcy oczekują środków zaradczych, które sprawdzą się w krótkim terminie, a tylko jedna trzecia Amerykanów pozytywnie ocenia politykę gospodarczą Bidena. To źle wróży demokratom we wtorkowych wyborach do Kongresu

Jedna z żelaznych zasad amerykańskiej polityki mówi, że partia, z której wywodzi się urzędujący prezydent, zwykle zbiera baty w wyborach do Kongresu. Tak było w 2006 r., w środku drugiej kadencji George’a W. Busha, gdy demokraci po raz pierwszy od 1994 r. zdobyli większość zarówno w Senacie, jak i w Izbie Reprezentantów. Cztery lata później to oni zapłacili za pierwsze symptomy rozczarowania prezydenturą Baracka Obamy, tracąc przewagę w izbie niższej i ledwo utrzymując ją w wyższej. Z kolei w 2018 r. mieszkańcy pasa rdzy, którzy wynieśli Donalda Trumpa do Białego Domu, oprotestowali przy urnach jego retorykę i styl przywództwa, pomagając politykom Partii Demokratycznej odzyskać kontrolę nad Izbą Reprezentantów. Każdy z tych przypadków był raczej testem popularności prezydenta na półmetku kadencji niż oceną legislacyjnych osiągnięć Kongresu.
Jest niemal pewne, że ta sama reguła zadziała w najbliższy wtorek przeciwko administracji prezydenta Bidena. Amerykanie wyłonią nowy skład 435-osobowej Izby Reprezentantów i zadecydują o podziale 35 mandatów w Senacie (senatorowie sprawują sześcioletnią kadencję i co dwa lata wybiera się jedną trzecią). Prognozy wyborcze zgodnie wskazują, że obóz prezydenta nie utrzyma władzy w izbie niższej i walczy tam już jedynie o ograniczenie strat. Do uzyskania większości Partia Republikańska (GOP) potrzebuje pięciu dodatkowych mandatów, a dzięki sprzyjającym warunkom ich przejęcie nie będzie trudne. Na początku roku kilku demokratycznych kongresmenów z okręgów, w których kandydaci obu partii toczą zwykle zaciętą batalię, ogłosiło przejście na emeryturę. Republikanie wykorzystali to jako okazję, by zmobilizować tam konserwatywnych wyborców i wyrwać rywalom mandaty. Co więcej, tegoroczne głosowanie odbywa się w okręgach o nowo wytyczonych granicach. Co 10 lat stany przerysowują bowiem swoje mapy wyborcze, by uwzględnić dane demograficzne ze spisu powszechnego. Zdaniem ekspertów na tych korektach w skali kraju więcej zyskają republikanie, zwłaszcza na Florydzie, w Tennessee, Kansas czy Arizonie. Jak wynika z symulacji bezpartyjnego ośrodka analitycznego Cook Political Report, samo przesunięcie granic pozwala im łatwo przechwycić trzy miejsca w Izbie Reprezentantów.
Do ostatniej chwili ważyć się będą natomiast losy Senatu, w którym obie partie mają dziś po połowie mandatów, ale głos rozstrzygający należy do wiceprezydent Kamali Harris. O tym, kto wyjdzie zwycięsko z tej rywalizacji, w praktyce zadecydują wyniki głosowania w kilku kluczowych „wahających się” stanach – Georgii, Arizonie, Pensylwanii i Nevadzie. Według najnowszych sondaży kandydaci demokratów i republikanów idą tam łeb w łeb.

Za słaba emocja

Jeszcze latem przed obozem prezydenta rysowała się perspektywa dość komfortowej wygranej w Senacie. Po tym jak 24 czerwca Sąd Najwyższy zakwestionował konstytucyjne prawo do aborcji, demokraci znaleźli się w ofensywie. W całym kraju wybuchały protesty, a kobiety masowo rejestrowały się na listach wyborców – również w stanach, gdzie republikańskie władze od razu wprowadziły przepisy zakazujące przerywania ciąży (zwykle z nielicznymi wyjątkami). Z badań, które zlecali demokraci, płynął jasny wniosek: wyrok SN przeciągnął na ich stronę Amerykanów bez jednoznacznych sympatii politycznych, trzeba tylko zadbać, by zagłosowali 8 listopada. Sygnałem, że sprawa może przekonać do pójścia do urn wielu wyborców niezdecydowanych i niezależnych, był też rezultat sierpniowego referendum w silnie konserwatywnym Kansas (w 2020 r. Donald Trump zwyciężył tam z przewagą 15 pkt proc.). Prawie 60 proc. głosujących opowiedziało się przeciwko wykreśleniu ze stanowej konstytucji zapisu gwarantującego dostępność aborcji. Partyjni decydenci postanowili więc zawiesić na temacie aborcji resztę kampanii, licząc, że przesłoni ona wysoką inflację, za którą republikanie bez przerwy atakowali prezydenta i jego ekipę. Optymiści wróżyli nawet przełamanie historycznego trendu i utrzymanie kontroli w obu izbach.
Kandydaci mieli nie tylko podtrzymywać społeczny gniew, jaki wyzwoliło odebranie kobietom przysługującego im przez prawie 50 lat prawa, lecz także podsycać obawy, że zdominowany przez republikanów Kongres przepchnie ustawę delegalizującą aborcję na terenie całego kraju. Nie są to obawy bezpodstawne – we wrześniu senator z Karoliny Południowej Lindsey Graham wniósł projekt zakazu dokonywania tej procedury po 15. tygodniu ciąży. Jak wynika z analizy AdImpact, firmy śledzącej wydatki wyborcze, do końca września sztaby kandydatów demokratycznych i powiązane z nimi organizacje przeznaczyły prawie 18 mln dol. na reklamy wyborcze mówiące o zagrożeniach i skutkach wyroku SN. Były wśród nich spoty pokazujące, jak policja zakuwa w kajdanki ginekologów i pacjentki.

Nie wybieramy ojca roku

Ponieważ wyrok SN w sprawie aborcji wzbudził też niezadowolenie części konserwatywnego elektoratu, republikanie starali się tego tematu unikać. W kampanii skupili się przede wszystkim na obwinianiu oponentów o wzrost cen. Obowiązywała narracja, że pandemiczne pakiety stymulacyjne i wzrost obciążeń fiskalnych ściągnęły nad amerykańską gospodarkę widmo recesji. Drugim tematem królującym u republikanów była rosnąca przestępczość. Obok tradycyjnych spotów, w których zarzucali rywalom pobłażliwość wobec sprawców, a sami stawiali się w roli obrońców prawa i porządku, pojawiła się masa reklam łączących lewicę z hasłem „Defund the Police” („zabrać fundusze policji”). Gros polityków demokratycznych odcina się wprawdzie od tego postulatu, ale w kwestii bezpieczeństwa zostali zepchnięci do defensywy – jak chyba w każdej kampanii.
Tam, gdzie kwestii aborcji nie dało się odsunąć, republikanie dostarczali przeciwnikom politycznej amunicji. Wiarygodność prawicy szczególnie nadszarpnął Herschel Walker, walczący o mandat senacki w Georgii, jednym ze stanów, który przesądzi o tym, kto będzie rządził w Senacie. Na początku października portal Daily Beast ujawnił, że Walker, niegdyś gwiazdor futbolu amerykańskiego, w 2009 r. dał swojej ówczesnej dziewczynie pieniądze na przerwanie ciąży (decyzja była wspólna). Na potwierdzenie kobieta pokazała dziennikarzom rachunek z kliniki, gdzie wykonano zabieg, oraz kopię czeku na 700 dol. i kartkę z życzeniami zdrowia podpisane przez futbolistę. Krótko potem wyznała też „New York Timesowi”, że w 2011 r. Walker namawiał ją do usunięcia drugiej ciąży, a gdy odmówiła, postanowili zakończyć relację. Opowiadała, że jej były partner nie interesuje się swoim 10-letnim już synem, jeśli nie liczyć alimentów i prezentów urodzinowych. Do ujawnienia całej historii skłoniła ją hipokryzja Walkera oraz frustracja, którą odczuwała, widząc, jak republikanie zawzięcie bronią swojego nominata, a informacje o jego osobistych transgresjach dyskredytują jako ataki motywowane politycznie. Emerytowany sportowiec określa się jako zwolennik zakazu aborcji bez żadnych wyjątków, a także często krytykuje w swoich wystąpieniach nieobecnych ojców. Zarzutom stawianym przez byłą partnerkę zdecydowanie zaprzeczył i zapowiedział pozew o zniesławienie. Naturalnie nie wyciszyło to tematu, zwłaszcza że tydzień temu kolejna kobieta wypomniała, że przekonywał ją do usunięcia ciąży oraz pokrył koszty zabiegu (miało się to wydarzyć 30 lat temu).
Wizerunek, którym Walker usiłował się przypodobać społecznym konserwatystom – silnego mężczyzny hołdującego tradycyjnym wartościom – zaczął się sypać już wcześniej. W połowie czerwca media ujawniły, że kandydat ma jeszcze trójkę dzieci z dwóch związków pozamałżeńskich i nie utrzymuje z nimi kontaktów. Udowodniono mu też, że niejednokrotnie kłamał, kreśląc wyborcom swoją życiową ścieżkę. Na biograficzne półprawdy, zafałszowania i przemilczane fakty, które wypłynęły w czasie kampanii, Walker mógłby się ścigać jedynie ze swoim politycznym idolem, byłym prezydentem Donaldem Trumpem. Twierdził, że znalazł się w gronie najlepszych absolwentów Uniwersytetu Georgii w swoim roczniku, a tak naprawdę nie ukończył studiów. Chwalił się, że „pracował w organach ścigania”, choć w rzeczywistości zawodowo nie miał ze służbami nic wspólnego. Nie przeszkadzało mu to wymachiwać przed wyborcami honorową odznaką policyjną, którą dostał od jakiegoś funkcjonariusza, jako rzekomym świadectwem zasług dla walki z przestępczością. Snuł historie o swoich świetnie prosperujących biznesach, których skala działalności po prześwietleniu okazywała się grubo przesadzona (np. w firmie spożywczej, która miała zatrudniać 600 osób, według dokumentów pracowało osiem osób). Cieniem na przeszłości republikańskiego nominata kładą się też zeznania jego pierwszej żony, która cztery lata po rozwodzie zwróciła się do sądu, by wydał mu zakaz zbliżania się do niej. Kobieta opowiadała, że w trakcie małżeństwa Walker był domowym tyranem, a po rozstaniu nadal usiłował ją kontrolować. Gdy znalazła nowego partnera, nękał ich i groził śmiercią. Ekssportowiec przyznał w swojej autobiografii, że w przeszłości zdarzało mu się zachowywać agresywnie (choć nie odnosił się do traktowania byłej żony), a także ujawnił, że zdiagnozowano u niego zaburzenie dysocjacyjne tożsamości. Jak przekonywał, przy pomocy terapii i wiary chrześcijańskiej przeszedł głęboką przemianę wewnętrzną.
Mimo ujawnienia licznych skaz na życiorysie Walkera większość republikańskich wyborców i tak zamierza poprzeć kandydata swojej partii. Zagadywani przez dziennikarzy o jego hipokryzję i kłamstwa najczęściej powątpiewali w prawdziwość doniesień medialnych lub odpowiadali, że nie biorą udziału w wyborach męża i syna roku. „Wierzę, że Herschel będzie głosował we właściwy sposób” – podsumowała cytowana przez „New York Timesa” Debbie Dooley, konserwatywna aktywistka z Atlanty. Według ostatnich sondaży rywal Walkera, demokratyczny senator i pastor Raphael Warnock, prowadzi z przewagą zaledwie 3 pkt proc.

Mocni jak diabli

Nawet jeśli republikanie przegrają w Georgii, pozostają inne stany. Sprawa aborcji nie wywołała takiego odzewu wyborców, o jakim marzyli demokraci. Okazało się, że oburzenie na wyrok SN to za słaba emocja, aby zrównoważyć frustrację związaną z najwyższą od prawie 40 lat inflacją. Na kilka tygodni przed dniem głosowania zaczęły się mnożyć sondaże, z których wynikało, że Amerykanów najbardziej trapi dziś pogarszający się stan gospodarki. Aborcja to drugi problem na liście, ale daleko w tyle. Według październikowego badania „New York Timesa” i Siena College kwestie ekonomiczne jako swoje główne zmartwienie wymienia 44 proc. osób – w lipcu to samo deklarowało 36 proc. ankietowanych. W USA osoby, dla których kondycja gospodarki ma decydujące znaczenie przy wyborze kandydata, tradycyjnie skłaniają się ku Partii Republikańskiej, co na ostatniej prostej dało jej pozycję faworyta do wygranej w Senacie. Konserwatyści nadrobili staraty zwłaszcza wśród kobiet niezwiązanych z żadnym ugrupowaniem. Jeszcze we wrześniu przewaga demokratów w tej grupie sięgała 14 pkt proc. Miesiąc później tracili do republikanów 18 pkt proc. „Wielu konsultantów myśli sobie, że do wygranej wystarczą nam spoty aborcyjne. Ja tak nie uważam. Jeśli oni walą w ciebie za rosnącą przestępczość i koszty życia, to musisz być bardziej agresywny, niż tylko wykrzykiwać co drugie słowo «aborcja»” – mówił Associated Press James Carville, wyborczy weteran i strateg demokratyczny.
Demokratom trudno szło też tłumaczenie obywatelom, że wysoka inflacja to pokłosie inwazji Rosji na Ukrainę i pocovidowych zaburzeń w łańcuchach dostaw, a nie gigantycznych programów pomocowych. Prezydent Biden, który do tej pory pozostawał na uboczu kampanii, ostatnio ruszył w trasę, by bronić dorobku swojego obozu. – Martwię się o resztę świata. Nasza gospodarka jest mocna jak diabli – rzucił na przystanku wyborczym w Oregonie. Prawicowe media triumfalnie oskarżyły prezydenta o oderwanie od rzeczywistości. Ale faktem jest, że krajobraz gospodarczy w skali makro w wielu miejscach rozmija się z codziennymi doświadczeniami mieszkańców. Według szacunków Biura Analiz Ekonomicznych w III kw. 2022 r. PKB urosło o 2,6 proc., co przerwało spadkowy trend w dwóch pierwszych kwartałach. Ekonomiści ostrzegają jednak przed wysnuwaniem z tego optymistycznych wniosków, nie wykluczając nadejścia recesji w połowie 2023 r. Inflacja we wrześniu sięgnęła 8,2 proc., a indeksy cen żywności, energii i benzyny zanotowały dwucyfrowe skoki (rok do roku). Bezrobocie jest rekordowo niskie i wynosi zaledwie 3,5 proc., ale liczba wakatów spadła z 11,2 mln w lipcu do 10,1 mln w sierpniu; nieznacznie przybyło też zwolnień. Po serii ostrych podwyżek stóp oprocentowanie kredytów hipotecznych wzrosło w tym roku dwukrotnie (do 7 proc.), a liczba nowych wniosków jest najniższa od 25 lat. Sprzedaż domów maleje osiem miesięcy z rzędu – według analityków to najdłuższej trwające załamanie od krachu na rynku kredytów subprime (pożyczek wysokiego ryzyka) w 2007 r.
Administracja Bidena może zapisać na swoje konto kilka znaczących osiągnięć legislacyjnych, które mają stymulować inwestycje w nowe miejsca pracy i odbudowę przemysłu – od ustawy przewidującej 1,2 bln dol. na modernizację infrastruktury publicznej po wsparcie dla produkcji półprzewodników i rozwoju zielonych źródeł energii. Od sierpnia obowiązują też regulacje zmierzające do obniżenia cen leków na receptę (agencja federalna będzie mogła negocjować je bezpośrednio z firmami farmaceutycznymi). Eksperci są jednak zgodni, że jeśli te rozwiązania zadziałają, to na ich efekty trzeba poczekać lata. Przytłoczeni szybującymi kosztami życia wyborcy oczekują jednak środków zaradczych, które sprawdzą się w krótkim terminie. Większość uważa, że Biden nie ma tu nic do zaoferowania – tylko jedna trzecia Amerykanów pozytywnie ocenia dziś jego politykę gospodarczą. Obóz prezydenta w końcówce kampanii zaczął więc mocniej koncentrować się na zapowiadanych przez republikanów cięciach wydatków na ubezpieczenia społeczne (Social Security) i opiekę zdrowotną dla seniorów (Medicare) – programy federalne cieszące się dużym poparciem społecznym. Pytanie, czy nie zbyt późno. Sondaże pokazują wyraźnie, że zdaniem Amerykanów to republikanie lepiej poradzą sobie z problemami tu i teraz – inflacją, cenami paliw i przestępczością. Do demokratów mają większe zaufanie, jeśli chodzi o walkę z pandemią i zmianami klimatu czy uregulowanie aborcji.
Jeśli republikanie przejmą obie izby Kongresu, to prezydent może być pewien, że resztę kadencji spędzi na bronieniu dotychczasowych dokonań swojej administracji – z niewielkimi szansami na powiększenie dorobku legislacyjnego. Jego przeciwnicy w kampanii obiecywali m.in., że anulują niedawne podwyżki stawek podatkowych dla korporacji, zlikwidują program umorzenia kredytów studenckich i obetną wydatki na walkę ze zmianami klimatu. Ekipę Białego Domu czeka też lawina dochodzeń parlamentarnych, które dotąd blokowała demokratyczna większość. Liderzy GOP przymierzają się np. do prześwietlenia biznesowych poczynań syna prezydenta Huntera Bidena, operacji wycofania USA z Afganistanu i polityki ochrony granicy z Meksykiem.