Putin nie jest już najwyższym autorytetem rosyjskich mas, ale to nie znaczy, że obali go ulica. Od tego, kto ostatecznie to zrobi (i czy w ogóle do tego dojdzie), zależy przyszłość.

Witold Sokała, wykładowca Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, ekspert fundacji Po.Int oraz Nowej Konfederacji
Parowóz dziejów przyspieszył – przynajmniej w Rosji. Jeszcze kilka miesięcy temu światowa opinia publiczna, a nawet znakomita większość ekspertów za pewnik przyjmowały twierdzenia o systematycznie rosnącej potędze moskiewskiego imperium i o dalekowzrocznej, skutecznej polityce kreowanego na cynicznego geniusza prezydenta Władimira Putina. Gdy wbrew chłodnej analizie faktów wskazującej, że otwarta agresja zbrojna przeciwko Ukrainie po prostu się Rosji nie opłaca, ów domniemany geniusz jednak wysłał do boju swoich sołdatów, ten sam chór wieszczył rychły sukces Kremla przy biernej postawie reszty świata. Nieliczni dowodzili, że tak być nie musi, bo Zachód, choć politycznie podzielony, ma jednak dość bezczelności Putina, Ukraina wcale nie jest taka słaba, jak się wydaje rosyjskim elitom i ich sojusznikom, zaś rosyjska potęga opiera się na bardzo słabych fundamentach. W związku z tym – prognozowali – brak szybkiego rozstrzygnięcia militarnego i przekształcenie się wojny w długotrwały konflikt na wyczerpanie może spowodować poważne turbulencje wewnętrzne, prowadzące w pewnych scenariuszach nawet do zmiany reżimu lub rozpadu Federacji. Ponad pół roku po rosyjskim ataku tego rodzaju prognozy, początkowo wyśmiewane przez „realistów”, zaczynają wyglądać na całkiem bliskie spełnienia.
Gołym okiem widać już narastający sprzeciw rosyjskiego społeczeństwa wobec polityki władz. Początkowo ograniczał się do bardzo wąskich grup związanych już wcześniej z liberalną opozycją, a raczej jej marnymi resztkami, które przetrwały lata budowy rozwiniętego putinizmu. System ten opierał się na milcząco akceptowanym przez obie strony pakcie władzy ze społeczeństwem. Kreml dawał masom poczucie dumy z odbudowy międzynarodowej pozycji Rosji, co tradycyjnie jest w tym państwie (i nie tylko w nim) wysoko cenione, a także coś na kształt małej stabilizacji. Oczywiście dobrobyt rozkładał się bardzo nierównomiernie, ale po latach zapaści ekonomicznej i politycznego chaosu lat 90. XX w. i tak cieszył. W zamian lud (bo trudno w kontekście Rosji używać pojęcia „obywatele”) posłusznie uczestniczył w spektaklu reżyserowanym przez kremlowskich polittechnologów: pracował, zarabiał, korzystał z owoców i nie wtrącał się do polityki. Przynajmniej nie tak, by wywołać choćby zmarszczenie brwi cara i jego bojarów. Co innego głośne wychwalanie przywódców i okresowy udział w czymś, co mogło nawet przypominać wybory – to jak najbardziej wchodziło w grę. Częścią paktu była też milcząca akceptacja systemowych patologii na czele z korupcją i nepotyzmem. Utrwaliła się przy tym zasada – ministrowi lub popierającemu Kreml oligarsze wolno było ukraść znacznie więcej niż jakiemuś drobnemu czynownikowi na prowincji.

Lud w opałach

Pod koniec lutego ten system otrzymał pierwszy cios. Autorytet władzy ucierpiał, bo po raz pierwszy od dawna jej sprawczość okazała się wątpliwa. Zamiast kolejnego błyskotliwego sukcesu, czyli rozbicia Ukrainy i osadzenia w Kijowie pokornych wykonawców woli Moskwy, przyszły niepowodzenia wojskowe i coraz poważniejsze straty w ludziach. Do tego nałożono na Rosję sankcje ekonomiczne. Najpierw wszyscy pocieszali się, że to tylko chwilowe. Gdy chwila przedłużała się do kolejnych tygodni i miesięcy, lud zrozumiał, że wódz może jednak nie być genialny, a potęga, o której mówiła oficjalna propaganda, może się okazać iluzoryczna.
Czary goryczy dopełniła mobilizacja – od razu przekornie ochrzczona „mogilizacją” – i jej przebieg. Słabość struktur państwa, chaos, niekompetencja. „Niby każdy wiedział, że tak to wygląda w jego bezpośrednim otoczeniu, ale łudził się, że nieco dalej jest lepiej, a już najlepiej na szczytach władzy” – napisał mi niedawno jeden z nielicznych przyjaciół, którzy pozostali mi jeszcze w Rosji.
Putin i spółka ewidentnie nie dotrzymali więc pierwszego punktu paktu. Zamiast bać się Rosji i ją szanować, świat się jej przeciwstawia, a co gorsza, śmieje się z niej, a to boli. Memy o czeskim Kaliningradzie co prawda nie są jeszcze powszechnie znane w przestrzeni tzw. rusnetu, ale to kwestia czasu. Prawdopodobnie niedługiego.
Także mała stabilizacja należy już do przeszłości. Obniżenie poziomu życia jest zauważalne na różnych poziomach. Z komentarzy Rosjan w mediach społecznościowych wynika też, że spora ich część zdaje sobie sprawę z tego, że kryzys gospodarczy spowodowany sankcjami będzie się nadal pogłębiał. W związku z masowym poborem rezerwistów do zagrożenia bezpieczeństwa socjalnego doszło też bezpośrednie ryzyko śmierci lub obrażeń na froncie, a w najlepszym razie wyrwania z uporządkowanego życia cywilnego i wrzucenia w absurdalny świat wojskowego bałaganu. Warto przypomnieć, że będący zbiorową traumą narodów byłego ZSRR konflikt w Afganistanie spowodował straty bojowe na poziomie 9,5 tys. ludzi. Szacunkowe straty rosyjskie w Ukrainie przekraczają już 50 tys., a mogą być o wiele większe. I nie jest dla nikogo tajemnicą, że będą rosły w postępie geometrycznym, gdy zamiast względnie dobrze wyszkolonych i wyposażonych jednostek zawodowych na front trafi drugi i trzeci rzut mający swą masą – by nie powiedzieć „mięsem armatnim” – równoważyć ukraińską przewagę jakościową. Szok sam w sobie, bo Ukraińcami wciąż się w Rosji raczej pogardza jako „mniej udaną wersją Rosjan”.
Tymczasem, wbrew tradycyjnemu rosyjskiemu podejściu „liudiej u nas mnogo” warto przypomnieć, że demografia jest nieubłagana. Rosja się kurczy i starzeje. Coraz więcej rodzin ma tylko jedno dziecko. Ludzie zaczęli zdawać sobie sprawę, że może ono stracić życie. Politycznej siły zrozpaczonych matek nie należy lekceważyć.
Podobnie jak masowego exodusu potencjalnych poborowych za granicę. Owszem, z jednej strony rozładowuje to potencjał buntu wewnętrznego – i zapewne dlatego reżim patrzy na ten proces względnie spokojnie i nie domyka granic zbyt stanowczo. Ale uciekają przede wszystkim specjaliści, których brak już niebawem da się boleśnie odczuć w newralgicznych punktach gospodarki i administracji, potęgując negatywne efekty sankcji i przyspieszając narastanie chaosu oraz biedy. Przy czym wielu z nich – udających się nie do Europy, lecz na Kaukaz lub do Azji Centralnej – w mediach społecznościowych opisuje wrogość, z jaką spotkali się ze strony mieszkańców prowincji. Mogłoby się wydawać, że propaganda wżarła się w ich umysły mocniej niż w przypadku klasy średniej Moskwy i Petersburga, ale prędzej czy później i tam lodówka wygra z telewizorem. Zwłaszcza gdy do zapadłych miasteczek i wsi dotrą wreszcie spodziewane transporty trumien, czyli osławiony „gruz 200”.
Powszechny niedostatek, a co dopiero głód, może być zaczynem rewolty. I działa silniej niż jakikolwiek zamach na wolność osobistą czy szerzej – prawa człowieka. Tym bardziej, jeśli równocześnie słabnie lęk przed władzą. Mimo znanych i często bezrefleksyjnie powtarzanych opowieści o tym, jakie to wyrzeczenia są w stanie znieść mieszkańcy tego kraju w imię swych imperialnych mrzonek, Rosja nie jest pod tym względem wyjątkiem. Po upadku ZSRR wyrosły tam nowe pokolenia – nastawione znacznie bardziej konsumpcyjnie niż ich rodzice i dziadkowie. W dodatku dzięki podróżom (przynajmniej wirtualnym) znają świat, mają porównanie, jak żyje się gdzie indziej, a w efekcie i o wiele wyższe aspiracje materialne. Tego aspektu również nie należy lekceważyć, tym bardziej że imperialne marzenie i tak wali się w gruzy mimo kolejnych zaklęć propagandy.
Nie oznacza to raczej, że Putina obali ulica. Nie w Rosji – ludzi skłonnych publicznie protestować czy strajkować wciąż jest tam za mało, a tych gotowych strzelać do rodaków lub traktować ich pałką, gazem i kajdanami za dużo. Nie zanosi się też na prostą powtórkę z przewrotu bolszewickiego, gdy nieliczna, lecz świetnie zorganizowana grupka zawodowych rewolucjonistów (przy dyskretnym wsparciu niemieckiego wywiadu wojskowego oraz szybko rosnącym entuzjazmie mas) zdobyła władzę w stolicy przemocą, a potem zbrojnie poszerzyła ją na niemal cały kraj.

Głębokie państwo

Kluczowym elementem będzie to, co na Zachodzie nazywa się „deep state”, czyli „głębokie państwo”. Jego rosyjskim (mocno niedoskonałym) odpowiednikiem jest dynamiczny układ sitw i koterii łączących kręgi polityków i wysokich urzędników, wojskowych i oficerów służb specjalnych, wielkiego biznesu i wreszcie machiny propagandowej. Putin zaczynał jako stabilizator tego układu i uznany przez wszystkich – z uwagi na początkową zręczność i walory medialne – arbiter. Potem jednak stopniowo stawał się dyktatorem narzucającym frakcjom swą wolę przemocą, względnie dokonującym arbitralnego transferu dóbr deficytowych w celu zaspokajania najsilniejszych lobby. Zdobył sobie nad innymi aktorami bardzo dużą przewagę – i, rzecz jasna, nie da się jej łatwo ani szybko zdemontować. Wydarzenia ostatnich dni sygnalizują jednak, że proces się rozpoczął – ba!, że jest nawet na tyle zaawansowany, że niektórzy rosyjscy agenci wpływu w krajach zachodnich zaczęli zmieniać narrację i z wychwalania cara Władimira przeszli na przekaz: „Rosja jest dobra, to tylko Putin się zagalopował i przesadził”. Nie robią tego sami z siebie. Realizują raczej instrukcje swoich mocodawców ze służb wywiadowczych, które zazwyczaj w każdym państwie wiedzą nieco szybciej niż inni, co się święci. A czasami święcą same.
Oczywisty rozdźwięk między światem służb specjalnych a wojskiem był już widoczny po pierwszych klęskach na froncie. Kolejne, coraz bardziej spektakularne, zapewne przyspieszą proces szukania winnych – i zrzucania ich z sań. Na razie robią to Putin i jego ludzie, ale gdy przekroczą pewną masę krytyczną, nie można wykluczyć, że grupa ofiar carskiego gniewu, czyli dworaków w pagonach, nie tylko zapragnie rehabilitacji i zemsty, lecz także zdoła się dogadać między sobą i złożyć konkretną ofertę wciąż pozostającym w służbie kolegom z rosnącym przerażeniem czekającym na swoją kolej do odstrzału. Jeśli dogadają się także z właścicielami dużych pieniędzy, których majątki (i możliwości korzystania z nich) gwałtownie się kurczą wskutek nieodpowiedzialnych działań Putina i spółki, to los aktualnych lokatorów Kremla będzie przesądzony. Pytanie nie będzie wówczas brzmieć „czy”, ale „jak i kiedy” utracą oni władzę. Swoją rolę do odegrania będzie miał wtedy także lud. Czy będzie ona polegać na masowych demonstracjach, czy tylko na entuzjastycznym powitaniu pałacowego puczu, ma tak naprawdę niewielkie znaczenie.
Siłę możliwego przewrotu wzmocni zapewne to, że jego autorzy będą walczyć nie tylko o własne interesy, lecz także o obiektywnie pojmowaną rację stanu. I będzie im łatwo to uzasadnić, skoro pod rządami Putina Rosja wypada z kolejnych organizacji międzynarodowych, zamiast oddalać się od jej granic NATO opasuje je coraz szczelniej, zagraniczna agentura wpływu Moskwy jest coraz skuteczniej kontrolowana, a od słabnącego niedźwiedzia odwracają się dotychczasowi wierni sojusznicy i wasale, tacy jak Kazachstan czy Armenia. Wzrasta uzależnienie od Chin, sypią się intratne i ważne strategicznie kontrakty energetyczne i zbrojeniowe, a przynależność Kuryli, Królewca czy Dagestanu – do niedawna oczywista – jest coraz głośniej kontestowana, i to bynajmniej nie tylko w żartach. Żeby te fakty dotarły do wszystkich, potrzeba wbrew pozorom niewiele – tylko przejścia na stronę puczystów wąskiej grupy kierowników państwowej machiny propagandowej.
Oczywiście ważne też będzie „kto” i „w jakim celu” – i nie chodzi tu nawet o personalia. Bardziej o cele, które postawi sobie (i krajowi) grupa inicjatywna. Wariant najbardziej ograniczony – zastąpienie Putina kimś mniej skompromitowanym, zdolnym do zawarcia jakiegoś kompromisowego pokoju z Ukrainą i powrotu do modelu „business as usual” z Zachodem – wydawał się jeszcze do niedawna najbardziej prawdopodobny. Czas gra jednak na jego niekorzyść, bo wzrasta wewnętrzne rozczarowanie starym modelem i jednocześnie maleje skłonność Zachodu do akceptacji takiej de facto pozornej zmiany. Wariant drugi to zastąpienie Putina kimś mającym realny plan prawdziwej normalizacji stosunków z Zachodem (co oczywiście nie oznacza automatycznej akceptacji jego wszelkich życzeń). Na stole musiałoby się jednak znaleźć całkowite wycofanie wojsk rosyjskich z Ukrainy (także z terenów zagarniętych w 2014 r.) i prawdopodobnie z Naddniestrza. Zapewne także skonstruowanie nowej, wielostronnej architektury bezpieczeństwa dla rejonu czarnomorskiego z udziałem Turcji, Unii Europejskiej oraz USA jako patrona i gwaranta. I oczywiście daleko idące reformy wewnętrzne. Nic nie wskazuje na to, by w rosyjskiej elicie politycznej była gotowość do tak daleko idącego przewartościowania nawet nie samej praktycznej polityki, lecz przede wszystkim sposobu myślenia o relacjach międzynarodowych, bezpieczeństwie i miejscu Rosji w świecie. A bez tego to nie wypali.
Jest jeszcze wariant trzeci, niestety eskalacyjny. Z grubsza polegałby on na zastąpieniu Putina kimś, kto też będzie dążył do tych samych celów co poprzednik (czyli m.in. zhołdowania Ukrainy, destabilizacji państw wschodniej flanki NATO, rozbijania UE oraz wypychania USA z bezpośredniego sąsiedztwa Rosji), ale czyniłby to po prostu lepiej i skuteczniej. Rosyjska elita polityczna ma już bowiem, wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi, pełną świadomość, że Putin po prostu zawiódł, natomiast nadal tkwi w przekonaniu, że modernizacja kraju na modłę liberalną i demokratyczną jest niepożądana lub niemożliwa. Podobnie jak normalne, pokojowe relacje z Zachodem. I znów, paradoksalnie, prawdopodobieństwo zaistnienia takiego wariantu, dziś względnie wysokie, będzie maleć wraz z kolejnymi znaczącymi stratami armii rosyjskiej na froncie ukraińskim. Z prostego powodu: będą one osłabiać jej morale oraz zmniejszać poziom społecznego poparcia dla rozwiązań opartych na nagiej przemocy. A to może zawczasu ostudzić zapędy co bardziej realistycznie kalkujących siłowików.

Atuty Putina

Władimir Władimirowicz wciąż jednak nie wypadł z gry. Jego autorytet – mimo dotkliwych ciosów – nadal ma szanse przetrwać. Jego nadzieją jest wygranie wyścigu z czasem. Przeciw niemu grają pogarszająca się sytuacja na froncie, narastające problemy gospodarcze i postępy w dogadywaniu się bliżej dziś niezidentyfikowanych członków elity władzy. Ma za to w ręku narzędzia, by te negatywne procesy przynajmniej spowalniać, a jednocześnie stymulować inne. Na przykład narastanie sprzeciwu wobec wojny i nastrojów sprzyjających kapitulacji w społeczeństwie ukraińskim. W obliczu morderczo trudnej zimy, na jaką się zanosi, ma to szanse powodzenia. Wołodymyr Zełenski ma do czynienia z wyjątkowo trudną materią, czasami popełnia błędy, a na ich efekty czyha w cieniu spora grupa jego przeciwników politycznych – nie tylko rosyjskich agentów.
Po drugie, nastroje pacyfistyczne wciąż są mocno obecne na Zachodzie, a spodziewane kłopoty energetyczne bez wątpienia w najbliższych miesiącach je wzmocnią. Tradycyjnie używana do ich podgrzewania rosyjska aparatura nadal działa mimo ciosów wymierzonych przez kontrwywiady niektórych państw NATO. Poza tym najbardziej zdeterminowani w popieraniu Ukrainy przywódcy Zachodu też popełniają błędy w polityce wewnętrznej i płacą za to spadkiem popularności. W korzystnym dla siebie wariancie Putin może więc doczekać zmian u steru – np. w Stanach Zjednoczonych – i ewentualnego nowego dealu ze swym przyjacielem Donaldem Trumpem oraz sporą grupą izolacjonistów lub pseudorealistów w jego zapleczu.
Po trzecie, choć to akurat najmniej prawdopodobne, Rosjanom może się wreszcie zacząć powodzić na froncie. Przy całym szacunku dla wojskowego wysiłku Ukrainy jest on jednak realizowany przy zatrważająco niskim poziomie rezerw, tak ludzkich, jak i materiałowo-sprzętowych. Z czysto militarnego punktu widzenia może się więc zdarzyć, że ilość jednak zatriumfuje nad jakością, nawet lokalnie lub przejściowo. Przy odpowiednim ograniu propagandowym takiego rosyjskiego sukcesu może on znacząco spowolnić narastanie rozczarowania wojną w samej Rosji i spowodować nowy wybuch entuzjazmu proimperialnego.
Na styku tych kwestii lokuje się perspektywa użycia przez Kreml broni nuklearnej. Bez wątpienia, jeśli Putin faktycznie jest gotów się na to poważyć i znajdzie w szeregach armii wykonawców rozkazu (co wcale nie jest oczywiste) – a Zachód nie zareaguje wystarczająco zdecydowanie i od razu – to taki rozwój akcji spowodowałby po wszystkich stronach konfliktu szok z trudnymi do oszacowania konsekwencjami. Jeden z możliwych kierunków to także skokowy wzrost poparcia wewnętrznego dla „znów zwycięskiego” cara, sparaliżowanie ewentualnych puczystów, a jednocześnie gwałtowny wzrost nastrojów kapitulanckich w kluczowych państwach Zachodu i samej Ukrainie. W sytuacji braku lepszej alternatywy reżim może takie ryzyko podjąć, my zaś musimy być na nie gotowi – strategicznie, operacyjnie i taktycznie, ale także mentalnie.
Na razie pozostaje nam kibicować, by Putin jednak przegrał swój wyścig z czasem. Zdaje się, że tak samo uważa coraz więcej ludzi w Rosji – i to tak wpływowych jak Jewgienij Prigożyn, do niedawna złośliwie nazywany „kucharzem Putina” współtwórca osławionej Grupy Wagnera, teraz coraz śmielej krytykujący publicznie ludzi z kremlowskiego ścisłego kręgu. W ślady lidera prywatnego imperium biznesowo-wojskowego idą na razie głównie jego podwładni i totumfaccy, ale to i tak niebagatelna siła. Pytanie, kto następny.