Władimir Putin i jego otoczenie popełnili już praktycznie wszystkie błędy, które w przeszłości były udziałem carów i genseków, a które skutkowały przegraniem pozornie łatwych wojen i mniejszymi czy większymi turbulencjami wewnętrznymi.
Władimir Putin i jego otoczenie popełnili już praktycznie wszystkie błędy, które w przeszłości były udziałem carów i genseków, a które skutkowały przegraniem pozornie łatwych wojen i mniejszymi czy większymi turbulencjami wewnętrznymi.
Jednym z ważnych elementów kremlowskiej propagandy jest próba wmawiania światu, a także własnemu społeczeństwu, że Rosja to mocarstwo niepokonane, a więc każdy, kto z nią zadziera, jest z góry skazany na porażkę – prędzej czy później. W tę narrację wpisuje się staranne celebrowanie 4 listopada jako ważnego święta narodowego przypominającego odbicie z rąk polskich Kremla w roku 1612. Wpisuje się w ten nurt również niedawny, absurdalny (przynajmniej z polskiego punktu widzenia) pomysł ministra Siergieja Szojgu, żeby na cerkiewne ołtarze wynieść generalissimusa Aleksandra Suworowa – faktycznie jednego z najwybitniejszych dowódców w dziejach sztuki wojennej, ale z dokonań religijnych i przewag duchowych jakoś nieszczególnie sławnego (i w dodatku, o zgrozo, wolnomularza). A przede wszystkim czule pielęgnowany mit wielkiej wojny ojczyźnianej. Biada temu, kto spróbuje Rosjanom przypomnieć, że nazistowskie Niemcy długo były cennym sojusznikiem ZSRR, albo podważać militarny geniusz sowieckich marszałków.
Mniej chętnie wspominane są wojny przegrane i pyrrusowe zwycięstwa – nie pasują do założeń rosyjskiej polityki historycznej. A było ich w najnowszej historii wcale niemało. W dodatku imperialna Rosja w swych różnych wcieleniach często musiała uznawać wyższość teoretycznie słabszego przeciwnika. I praktycznie każdy z takich przypadków powodował istotne zmiany w rosyjskiej polityce wewnętrznej. Dlatego warto je dzisiaj przypominać i analizować, poszukując wskazówek co do możliwych dalszych losów Federacji w obliczu ewidentnych problemów z rzuceniem na kolana Ukrainy.
W połowie XIX w. rosyjskie imperium zdawało się płynąć na fali. Postanowiło więc dokończyć swe wielkie dzieło z poprzedniego stulecia – „dobić” osmańską Turcję, zapanować ostatecznie nad Morzem Czarnym, uzyskać dostęp do Śródziemnego, wyjść na Bałkany i zdobyć wpływy na Bliskim Wschodzie. Car Mikołaj I, zwany „żandarmem Europy”, popełnił jednak kardynalne błędy w ocenie sytuacji. Po pierwsze, nie docenił skali zacofania Rosji, powszechnej korupcji i nieudolności oraz ogólnej słabości państwa na tle potęg zachodnich. W praktyce okazało się, że armia carska ustępuje przeciwnikom pod każdym względem: od jakości broni poprzez dowodzenie aż po łączność i logistykę, podobnie zresztą jak flota. Po drugie, nie docenił zdolności stolic zachodnich do przynajmniej chwilowego wzniesienia się ponad konflikty i solidarnego wystąpienia w obronie swojego strategicznego interesu, czyli przeciwko nadmiernym ambicjom Rosji grożącym zachwianiem korzystnego dla wszystkich status quo. Niebagatelną rolę odegrały tu rodzące się mass media i antyrosyjska mobilizacja opinii publicznej Zachodu. Car nie docenił też Turcji, która po paru porażkach na początku wojny wzięła się w garść, a po włączeniu się do walki Anglików i Francuzów przeszła nawet do lokalnych kontrofensyw. Brzmi znajomo, prawda?
W efekcie – po kilkunastomiesięcznych walkach – wojska rosyjskie zostały wyparte z Krymu, musiały też poddać kluczową twierdzę w Sewastopolu. Wiele miast i portów na wybrzeżach Bałtyku i Morza Białego zostało dotkliwie zbombardowanych przez okręty zachodnich aliantów, blokada morska dała się we znaki gospodarce, a Turcja nie tylko nie straciła zaatakowanych ziem, lecz nawet co nieco zyskała w stosunku do stanu sprzed agresji. Na pokonanej Rosji wymuszono m.in. zrzeczenie się aspiracji do ochrony chrześcijan na Bliskim Wschodzie i rezygnację z rozbudowy potencjału militarnego na Morzu Czarnym. W międzyczasie car Mikołaj pod wpływem zgryzot i frustracji (ku uldze co bystrzejszych poddanych) pożegnał się ze światem, zaś jego następca, by ratować pogrążony w kryzysie kraj, musiał podpisać upokarzające warunki pokoju, a potem szybko zdobyć się na dość daleko idące ustępstwa i reformy wewnętrzne.
Bolesna nauczka, by nie leźć zanadto w szkodę potęgom Zachodu, wystarczyła Petersburgowi na pół wieku. Kolejnej lekcji (znów przy cichym wsparciu m.in. Brytyjczyków) udzielił Rosji kraj jeszcze bardziej egzotyczny (i lekceważony) niż osmańska Turcja. Japonia – ledwie parę dekad wcześniej wyrwana z mroków feudalizmu i całkowitej izolacji, ale już śmiało rozbudowująca swe imperium w Azji – hardo rzuciła wyzwanie carskiemu imperium i ku zaskoczeniu dużej części świata wygrała wojnę na lądzie, a na morzu (gdzie nowoczesna technika i jakość dowodzenia miały kluczowe znaczenie) odniosła wręcz druzgocące zwycięstwo, bodaj bezprecedensowe w historii zmagań wielkich flot. Jeszcze zanim padły pierwsze strzały, Rosja przegrała też z Japończykami wojnę wywiadów – była na Dalekim Wschodzie „ślepa i głucha”, jej decydenci mieli błędne informacje o realnym potencjale i planach operacyjnych przeciwnika. Ten zaś zdołał bardzo dokładnie rozpoznać rosyjskie możliwości wojskowe i logistyczne i, opierając się na tej wiedzy, precyzyjnie zaplanować swoje działania.
Rosja liczyła w tej wojnie na łatwy sukces, który miał nie tylko otworzyć jej nowe perspektywy ekspansji nad Pacyfikiem, lecz także rozładować napięcia wewnętrzne. Wyszło odwrotnie: z polityki dalekowschodniej została brutalnie wyrzucona, a krajem wstrząsnęły burzliwe zamieszki. I znowu: co prawda car Mikołaj II w odróżnieniu od swego imiennika sprzed półwiecza przeżył tę klęskę, ale podobnie jak po wojnie krymskiej grupa „oświeconych” (generalnie prozachodnich) polityków i wyższych wojskowych uruchomiła w imperium ważne procesy modernizacyjne. Notabene lepsze efekty dały one na niwie militarnej niż cywilnej – zmiana zmurszałego, przeżartego nepotyzmem i korupcją systemu władzy okazała się o niebo trudniejsza niż udrożnienie ścieżek awansu zdolnych oficerów z niższych warstw społecznych czy wdrożenie nowinek technicznych i taktycznych w artylerii.
Na więcej zabrakło Rosji woli, ale przede wszystkim czasu. „Kolos na glinianych nogach”, jak coraz powszechniej mawiano wówczas o imperium Romanowów, maszerował już ku ostatecznej zgubie. Ta nastąpiła wraz z I wojną światową: o ile w starciu z równie anachroniczną i słabą monarchią austro-węgierską Rosja zdołała odnieść przejściowe sukcesy, o tyle cesarskie Niemcy biły ją praktycznie od początku, konsekwentnie spychając front coraz dalej na wschód. Pod wpływem wojennych klęsk i pogłębiającej się nędzy wybuchła rewolucja lutowa skutkująca detronizacją cara, a także narastaniem chaosu wojskowego i politycznego. Po kilku miesiącach decydujący cios zadał zaś niemiecki wywiad, przerzucając za front pewnego rewolucjonistę o pseudonimie Lenin i prowokując bolszewicki zamach stanu.
Horror, który nastąpił później, trudno porównywać z czymkolwiek, nawet z latami wielkiej smuty z początków XVII w. Przypomina może pod pewnymi względami mroczny czas mongolskiej dominacji nad pradawnymi ruskimi księstwami. Wojna domowa i kolejne fale komunistycznego terroru kosztowały miliony ludzi życie, a ceną niewymierną było m.in. zniszczenie tkanki cywilizacyjnej łączącej przynajmniej część elit starej Rosji z Zachodem. Elity nowe, z nadania triumfującej partii bolszewickiej, nierzadko naprędce uczyły się obsługi widelca i – na własnych błędach – trudnej sztuki polityki, dyplomacji i wojny. Krwawy rachunek płacił zaś – jakżeby inaczej – prosty lud.
Tak było m.in. z wojną zimową, czyli z agresją „ojczyzny światowego proletariatu” na Finlandię. Rozpoczęta pod koniec 1939 r. też miała być – w założeniu ówczesnych władców Kremla – relatywnie łatwym wzięciem pod but tego, co w ramach porozumień z Hitlerem zaklepał sobie Stalin. Po okresie wielkich czystek wewnętrznych, zabezpieczających jego władzę, radziecki dyktator zamierzał przejść do fazy aktywnej polityki zagranicznej, czyli podbojów terytorialnych.
Finowie jednak ani myśleli biernie się na te plany godzić. Zdeterminowani, dobrze przygotowani i dowodzeni (notabene przez ekscarskiego generała, a teraz marszałka Carla Mannerheima), świetnie wykorzystujący przewagę w znajomości terenu i przystosowaniu do warunków klimatycznych, stawili niespodziewanie poważny opór i zadali armii radzieckiej znaczące straty. Ponad 300 tys. zabitych, zaginionych i rannych, zniszczonych ponad 2 tys. czołgów i niemal 1 tys. samolotów – to oficjalny, niewątpliwie bolesny dla Moskwy bilans 104 dni walk. W rzeczywistości straty były o wiele wyższe, mogły sięgnąć nawet 1 mln ludzi. Znów dały o sobie znać demony przeszłości: zawiodło rozpoznanie sił i morale przeciwnika (partyjni decydenci zbyt chętnie uwierzyli w raporty o sile fińskich komunistów i ich zdolności do skutecznego puczu, natomiast w miarę realistyczne meldunki wywiadowcze chowano w szufladach, by nie podpaść przełożonym). Przeceniono też zdolności bojowe własnych oddziałów, a na to wszystko nałożyły się zwykły rosyjski bałagan i niekompetencja na różnych szczeblach dowodzenia. Niepowodzenia w regularnej walce przeciw małemu krajowi eurazjatyckie imperium chętnie powetowało sobie terrorystycznymi atakami lotniczymi na cele cywilne prowadzonymi od pierwszych godzin agresji (acz po jakimś czasie, gdy przywódcy Kraju Rad zdali sobie sprawę z negatywnego wydźwięku propagandowego takich działań, naloty wstrzymano – Stalin, jak widać, był w tym względzie jednak nieco rozsądniejszy od Putina).
Ciekawostka: władze ZSRR ze wszystkich sił zaprzeczały, jakoby prowadziły przeciw Finlandii wojnę. Ich zdaniem trwała tylko operacja „braterskiej pomocy” dla „demokratycznego” rządu niejakiego Otto Kuusinena (powołanego rzecz jasna przez Moskwę i złożonego z faktycznych agentów radzieckich, który jakoby walczył przeciw „reakcyjnemu reżimowi” Mannerheima). Mało kto w to wtedy wierzył poza granicami ZSRR. Też brzmi dosyć znajomo.
Ostatecznie obie strony, wyczerpane wojną i pesymistycznie oceniające możliwe skutki polityczne jej przedłużania, zasiadły do rozmów i zawarły tymczasowy pokój. Dawał on co prawda Moskwie pewne zdobycze terytorialne (jak pokazała przyszłość, bez znaczenia strategicznego i operacyjnego), ale dla Finów najważniejsze było obronienie swej niepodległości, dla ZSRR zaś – bolesny sygnał o realnej słabości „niezwyciężonej” armii i floty. Na wyciąganie poważnych wniosków znów zabrakło jednak czasu – sojusz z Hitlerem został zerwany kilkanaście miesięcy później, a niezbędne reformy wojskowe wdrażano dopiero po serii krwawych ciosów zadanych przez Wehrmacht w pierwszej fazie „wojny ojczyźnianej”.
W innych dekoracjach i uwarunkowaniach „rosyjski gen klęski” dał o sobie znać po latach w Afganistanie. Znów: to, co miało być precyzyjną i chirurgiczną operacją osadzenia w Kabulu podporządkowanej Moskwie ekipy agentów, głównie przy pomocy potencjału wywiadowczego i ograniczonego kontyngentu wojskowego, rychło przerodziło się w długotrwały, wyczerpujący konflikt angażujący coraz istotniejszą część sił imperium. Przez dekadę ZSRR ponosił kolejne klęski na płaszczyźnie czysto wojskowej, ale przede wszystkim ekonomicznej i politycznej. Afgańskich mudżahedinów wsparły bowiem nie tylko Stany Zjednoczone, ich natowscy sojusznicy oraz niektóre państwa muzułmańskie, lecz także zazdrosne o swe wpływy w Azji Środkowej Chiny Ludowe. Dziś mało kto chce o tym pamiętać, zwłaszcza w Rosji, ale prawda jest taka, że pod Hindukuszem kształtował się wtedy nowy świat, o wiele bardziej skomplikowany niż prosty model bipolarny. A tymczasem Rosjanie i inne narody ZSRR płaciły okrutną daninę krwi, w społeczeństwie narastał cichy sprzeciw wobec absurdalnej wojny, a armia – oficjalnie duma kremlowskich liderów – coraz bardziej kompromitowała się niekompetencją i korupcją. Oczywiście nie to doprowadziło Związek Radziecki do krachu, ale prawdopodobnie mocno przyspieszyło implozję. Gdy gen. Borys Gromow, ostatni dowódca radzieckiego kontyngentu w Afganistanie, przekraczał wreszcie most na granicznej Amu-darii w drodze powrotnej do domu, było już stanowczo za późno na ratowanie nadpękniętego imperium.
Niektórzy twierdzą przewrotnie, że historia uczy nas tylko jednego – że nigdy nikogo niczego nie nauczyła. To gruba przesada, ale patrząc na casus rosyjski, trudno oprzeć się wrażeniu, że elity polityczne tego kraju są niezłe w wyciąganiu lekcji na poziomie taktycznym, niekiedy nawet operacyjnym, natomiast na poziomie wielkiej strategii konsekwentnie brną w wielokrotnie ćwiczone błędy.
W rosyjskim myśleniu o polityce i bezpieczeństwie – tak w czasach carskich, jak i radzieckich, a także współcześnie – czynnikami dominującymi są siła i strach. To swoiste sprzężenie zwrotne. Głęboko zakorzeniony w rosyjskiej duszy (i celowo podsycany przez kolejnych władców) lęk przed światem zewnętrznym, kompleksy wobec Zachodu i przekonanie o tym, że nieustannie dybie on na rosyjską duszę i rosyjskie bogactwa, napędza dążenie do maksymalizacji własnej siły. Jej subiektywne poczucie i zdolność wzbudzania strachu u innych daje Rosjanom komfort. Dążą więc do jednego i drugiego, lekceważąc inne elementy relacji zewnętrznych, zwłaszcza te oparte na (z natury bardziej stabilnej) kooperacji win-win.
Kiedy jednak państwu rosyjskiemu braknie realnych atutów, a w dodatku w elicie władzy zaczyna dominować myślenie życzeniowe (zarówno o własnej sile, jak i o słabości przeciwników), następuje ochoczy wjazd na równię pochyłą. Gdy zewnętrzny kontrpartner mówi „sprawdzam” i stawia opór, a domniemana potęga rosyjska ulega kompromitacji, maleje strach przed nią. Także wewnątrz imperium, gdzie w obliczu niepowodzeń wojennych zazwyczaj prędzej czy później zaczynają się ruchy odśrodkowe, stopniowo narasta nielojalność części aparatu administracyjnego i wojskowo-policyjnego. Gdy proces ten przekroczy punkt krytyczny, otwiera się droga do puczu lub nawet rewolucji. Puste żołądki zwykłych ludzi i chudnące kiesy aparatczyków oczywiście są tego cyklu ważnymi katalizatorami, ale bodaj istotniejsze jest co innego: właśnie owo powszechne uznanie, że „car” osłabł i nie budzi już takiego lęku jak dotychczas.
Rzecz jasna, władza centralna w Rosji ma wypracowane procedury reakcji na takie sytuacje. Do pewnego momentu działa wzmożenie represji. Funkcjonalne jest też podsycanie poczucia zagrożenia zewnętrznego, surfowanie na fali kolejnego kryzysu – niekiedy połączone z przyspieszeniem modernizacji wewnętrznej, aby zwiększyć zdolności siłowego i/lub dyplomatycznego oddziaływania na otoczenie. Taka modernizacja może przy tym (acz, jak uczy doświadczenie, bynajmniej nie musi) na dłuższy czas wygasić agresywne zapędy Kremla lub zmienić ich kierunek. Ale zawsze jest to wyścig z czasem – przytoczone przykłady pokazują, jak często zdarzało się go rosyjskim władzom przegrywać.
Władimir Putin i jego otoczenie popełnili już praktycznie wszystkie błędy, które w przeszłości były udziałem carów i genseków, a które skutkowały przegraniem pozornie łatwych wojen i mniejszymi czy większymi turbulencjami wewnętrznymi. Wiele wskazuje na to, że analogiczny scenariusz czeka nas i tym razem. Zła ocena potencjału cudzego i własnego, wywołanie konfliktu nie na tym froncie, co trzeba, i nie przeciwko tym aktorom, którzy realnie zagrażają długofalowym interesom rosyjskiej racji stanu, a na dokładkę fatalne prowadzenie kampanii skutkujące podkopaniem wewnętrznego i zewnętrznego autorytetu armii, zmniejszeniem możliwości dyplomacji i osłabieniem potencjału technologicznego i ekonomicznego kraju, plus faktyczny regres jakości dowodzenia i zarządzania – oto krajobraz po niemal półrocznej „specjalnej operacji wojskowej” w Ukrainie. „Zbiorowy Putin” pokazał przy tym, że nie jest raczej zdolny do wyciągania wniosków i do autokorekty samobójczej polityki. Możliwe, że będzie je wyciągać jakaś nowa ekipa liderów politycznych i wojskowych. Jej członkowie pewnie już skrzykują się gdzieś potajemnie.
Kluczowe pytanie brzmi jednak obecnie: czy zdolność do wyciągania wniosków z historii dawniejszej i całkiem nowej wykaże również Zachód? A odpowiedź na nie zależy poniekąd od nas wszystkich. Od tego, czy „my, naród” – czyli zbiorowa opinia publiczna krajów demokratycznych i praworządnych – pozwolimy naszym politykom być oportunistycznymi biedasklepikarzami patrzącymi tylko na dzisiejszy utarg w kasie kosztem długoterminowych inwestycji, czy też wymusimy na nich zachowania mężów stanu. Albo przynajmniej dalekowzrocznych liderów biznesu.
Historia uczy, że pomimo politycznego ryzyka, znaczących strat i trudności, płacąc niekiedy nawet osobistą karierą, właściwe cele w polityce względem Rosji osiągali np. francuscy i brytyjscy politycy w połowie XIX w., a w XX w. choćby wspominany Mannerheim czy (w innej perspektywie i z innej pozycji) Ronald Reagan, który „pomógł” wyczerpać się radzieckiemu imperium zła w jego peryferyjnej wojnie oraz dobił je odpowiednio kosztownym programem zbrojeń kosmicznych. Tu nie będzie kropki nad i. Ale jest się od kogo uczyć, jak ją stawiać.
Bo Rosję, wbrew jej propagandzie, można pokonać i sprowadzić do właściwej jej potencjałowi pozycji. Trzeba tylko chcieć to zrobić i nie ulegać irracjonalnym lękom. A ponadto: umieć wykorzystać na swoją korzyść znane, historycznie powtarzalne słabości i błędy przeciwnika. ©℗
Autor jest wykładowcą Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, ekspertem fundacji Po.Int oraz Nowej Konfederacji
Reklama
Reklama