W latach pandemii po raz pierwszy od trzech dekad statystyki kryminalne w całej Ameryce poszybowały w górę. Nie ma zgody ani co do przyczyn, ani co do sposobów walki z rosnącą przestępczością.

Przez dwie ostatnie dekady Nowy Jork szczycił się tytułem najbezpieczniejszego wielkiego miasta w Ameryce. Od przełomu lat 80. i 90., który zapadł w pamięci mieszkańców jako okres szalejących wojen ulicznych, wskaźniki przestępczości rok po roku spadały. Było coraz mniej zabójstw, rozbojów, napaści i aktów wandalizmu. Nawet w dzielnicach przyzwyczajonych do odgłosów nocnych strzelanin zatargi rzadziej rozstrzygano z użyciem broni. Młodociani sprzedawcy narkotyków poznikali ze swoich stałych miejscówek na Manhattanie. Z parków i tuneli na stacjach metra wyparowały gdzieś koczowiska bezdomnych i ofiar epidemii uzależnienia od cracku. Mieszkańcy i turyści znowu przechadzali się po Times Square czy Harlemie bez strachu, że w każdej chwili mogą zostać osaczeni i obrabowani.
Gdy w 2013 r. burmistrz Michael Bloomberg po 12 latach żegnał się z urzędem, przestępczość w mieście była o prawie jedną trzecią niższa niż na początku jego pierwszej kadencji. Tendencja spadkowa utrzymywała się, gdy do ratusza wprowadził się Bill de Blasio, progresywny demokrata, który obrał kurs łagodniejszy od poprzednika. Aż przyszła pandemia. 2020 r. był pierwszym od trzech dekad, kiedy statystyki kryminalne poszybowały w górę. W mieście odnotowano dwukrotnie więcej strzelanin niż w ostatnim roku przed covidem. Liczba zabójstw skoczyła do 488 (wzrost o prawie 47 proc.). W górę poszły też statystyki napaści z bronią (o 41 proc.) i kradzieży samochodów (o 68 proc). Nowym zjawiskiem był wysyp aktów nienawiści wobec Amerykanów o azjatyckich korzeniach.
W 2021 r. fala przestępczości była dalej na wznoszącej i wszystko wskazuje na to, że w tym będzie podobnie. Powracających do biur mieszkańców szczególnie niepokoiła agresja szerząca się w metrze: ataki nożowników, szajki kradnące karty kredytowe, pobicia. Uliczna przemoc, która znikła z życia codziennego większości nowojorczyków, nagle znowu stała się powszechnym źródłem lęku, tematem tabloidowych okładek, a także przedmiotem politycznego wzmożenia. Według czerwcowego badania Siena College trzy czwarte mieszkańców metropolii obawia się, że może paść ofiarą poważnego przestępstwa. Siedmiu na dziesięciu ankietowanych czuje się mniej bezpiecznie niż przed covidem.

Zbrojenia na potęgę

Nowy Jork nie jest wyjątkiem. Przemoc w czasie pandemii rozlała się w całym kraju. W pierwszym roku liczba zabójstw poszła w górę o prawie 30 proc. (popełniono ich niemal 20 tys.), w kolejnym o 6 proc. Z raportu Centers for Disease Control and Prevention (CDC) wynika, że średnio osiem na dziesięć ofiar morderstwa ginęło od broni palnej. Przybywało masowych strzelanin, brutalnych napaści, kradzieży i zgłoszeń w sprawie przemocy domowej. Dotyczy to tak samo stanów niebieskich i czerwonych, metropolii z kilkoma tysiącami funkcjonariuszy i gmin, w których biuro szeryfa liczy kilka osób (policja jest w USA mocno zdecentralizowana). Statystyki kryminalne śrubowały przede wszystkim wielkie miasta (poza Nowym Jorkiem m.in. Chicago, Filadelfia, Houston, Los Angeles), ale wskaźniki znacząco pogorszyły się także w małych ośrodkach. Według CDC w 2020 r. popełniono tam o 25 proc. więcej zabójstw niż rok wcześniej.
Eksperci liczyli, że gdy życie powróci do względnej normalności, słupki przestępczości cofną się do poziomów sprzed pandemii. Tak się najprawdopodobniej nie stanie – dane za pierwsze półrocze 2022 r. wskazują, że skala przemocy jest wciąż dużo większa niż przed koronawirusem. W sierpniu prezydent Joe Biden ogłosił, że rząd federalny przeznaczy 13 mld dol. na zatrudnienie i wyszkolenie 100 tys. dodatkowych policjantów w całym kraju. – Gdy chodzi o bezpieczeństwo publiczne naszego społeczeństwa, rozwiązaniem nie jest cięcie budżetów policji. Rozwiązaniem jest jej dofinansowanie – podkreślał Biden, dystansując się od progresywnego skrzydła Partii Demokratycznej, które lansowało hasło „Defund the Police” (Odebrać fundusze policji).
Nie ma dotąd spójnego wyjaśnienia nowej fali przestępczości, w którym nie byłoby mielizn i dziur. Panuje zgoda, że sytuacja pandemiczna wywołała lub nasiliła wiele czynników ryzyka, lecz zrozumienie ich wzajemnych powiązań i interakcji wymaga pogłębionych badań. Jednym z oczywistych elementów tej skomplikowanej układanki jest wzrost liczby broni w rękach Amerykanów. Analiza statystyk FBI, którą przeprowadził dziennik „The Washington Post”, pokazuje, że w 2020 i 2021 r. sprzedano jej łącznie 43 mln sztuk – to o 40 proc. więcej niż przed covidem. Dane te i tak są niepełne, bo nie obejmują transakcji zawieranych prywatnie i zakupów na pokazach. Szacuje się, że dziś w amerykańskich domach jest łącznie ok. 400 mln sztuk broni.
Na wykresach wyraźnie widać, że mieszkańcy USA zbroją się na potęgę w okresach, w których następuje zakłócenie społecznej rutyny: w następstwie narodowych tragedii, w dobie kryzysu politycznego czy silnego niepokoju ekonomicznego. Tak było np. po zamachach z 11 września, w następstwie masowej strzelaniny w podstawówce Sandy Hook w 2012 r., w czasie protestów przeciwko rasizmowi czy po ataku prawicowych ekstremistów na Kapitol 6 stycznia 2021 r. Kryminolodzy podkreślają też, że u wielu ludzi reakcją na sytuację wzmożonej niepewności jest zakładanie najgorszego, co miałoby tłumaczyć, dlaczego tak wielu mieszkańców USA kupiło broń. Zwłaszcza że spora część osób, które się na to zdecydowały, nigdy wcześniej jej nie posiadała.
Istnieje już sporo badań potwierdzających, że im więcej broni w obiegu, tym wyższe ryzyko brutalnej przemocy. Konflikty, które wcześniej rozładowywano w pyskówkach albo na pięści, częściej kończą się oddaniem strzału. Jednym z przykładów są choćby awantury na drogach (road rage). W ostatnim czasie amerykańskie media wiele pisały o pladze incydentów z udziałem wściekłych kierowców, którzy dają upust agresji przy użyciu broni. Zawsze zaczyna się od błahego spięcia: o wyprzedzanie na trzeciego, wpychanie się do korka. „W przeszłości ludzie wyzywali się, pokazywali sobie środkowy palec i jechali dalej. Teraz wyciągają broń i strzelają” – opowiadał „New York Timesowi” Sylvester Turner, mer Houston w Teksasie. Według szacunków organizacji Everytown for Gun Safety, która działa na rzecz ograniczenia dostępu do broni, w zeszłym roku co najmniej 522 osoby zginęły lub zostały ranne w strzelaninach na drogach (dane oparte na policyjnych statystykach i doniesieniach medialnych).

Amerykańska wyjątkowość

Kryminolodzy zwracają też uwagę, że gwałtowne zaburzenia w życiu zbiorowości mogą działać jako katalizatory przemocy. A pandemia była niewątpliwie wstrząsem, który nadszarpnął normy i rozstroił mechanizmy społecznej kontroli. Izolacja i trudności ekonomiczne spowodowane przez lockdowny wyzwoliły niespotykany splot emocji, które trudniej było trzymać w ryzach osłabionym instytucjom. Lęk, stres, frustracja, poczucie utraty – wszystko to mogło zwiększać ryzyko agresywnych zachowań w sytuacji, gdy policja, pomoc społeczna czy szkoły nie były w stanie wypełniać swoich funkcji jak dotychczas.
To wyjaśnienie nie do końca przekonuje. COVID-19 wywołał wszędzie podobne procesy, a eskalacja przemocy jest zjawiskiem głównie amerykańskim – przynajmniej w świecie zachodnim. Ani sąsiednia Kanada, ani państwa Unii Europejskiej nie odnotowały skoku w statystykach zabójstw i innych brutalnych przestępstw, mimo że też nałożyły na swoich obywateli kosztowne ekonomicznie i psychicznie restrykcje. Argument, że im więcej broni w społeczeństwie, tym więcej strzelanin, też nie jest odporny na krytykę. Niektórzy badacze wskazują, że sprzedaż broni szła w górę również w latach przed pandemią (choć jej dynamika była nieporównywalnie mniejsza), a mimo to wskaźniki przestępczości utrzymywały się na podobnym poziomie lub drgały tylko nieznacznie.
W próbach interpretacji przyczyn narastającej przemocy przewija się jeszcze jeden wątek, chętnie przywoływany przez konserwatystów: załamanie zaufania do policji w następstwie protestów, które wybuchły latem 2020 r. po zabójstwie George’a Floyda przez funkcjonariusza z Minneapolis. Zwolennicy tego poglądu uważają, że fala społecznego gniewu wyrażonego w haśle „Defund the Police” zadziałała mrożąco na pracę służb. Już przed pandemią ich relacje z mieszkańcami – zwłaszcza w rejonach, gdzie dominują mniejszości – były pełne napięć, ale kolejne policyjne morderstwo Afroamerykanina wywołało nowe urazy i podgrzało stare. Pod naporem oskarżeń o brutalność i rasizm morale funkcjonariuszy znalazło się w dołku. Wielu z nich zaczęło się obawiać, że nawet jeśli użyją siły zgodnie z prawem, to narażą się na wewnętrze dochodzenia albo pewnego dnia zostaną antybohaterami viralowego wideo. Woleli więc wycofać się na oportunistyczne pozycje i zamiast aktywnie przeciwdziałać przestępczości, robili tylko to, co konieczne. Latem 2020 r. w wielu miastach faktycznie aresztowano mniej podejrzanych, spadła liczba samochodów zatrzymywanych do kontroli i częściej dochodziło do zabójstw. Paul Cassell profesor prawa karnego z Uniwersytetu Utah, nazwał to zjawisko „efektem Minneapolis”. Jego zdaniem nie jest przypadkiem, że wiele ofiar pandemicznych strzelanin to czarni i latynoscy mężczyźni z biedniejszych dzielnic – tam odwrót policjantów był najmocniej odczuwalny.
Również ta teoria jest jednak dziurawa. Po pierwsze, efekt, o którym pisze Cassell, mógł być jedynie krótkoterminowy (tu też potrzebne są dalsze badania). Po drugie, przestępczość wzrosła nie tylko w miastach, w których toczyły się protesty przeciwko niesprawiedliwościom rasowym, lecz także tam, gdzie ruch Black Lives Matter spotykał się z rachitycznym poparciem. Co więcej, mimo nośności sloganu „Defund the Police” w rzeczywistości tylko kilka ośrodków (Minneapolis, Seattle, Portland) obcięło lokalnym komisariatom budżety.

Środki doraźne

Długa seria doniesień o brutalnych zabójstwach i bezbronnych ofiarach odcisnęła się w głosowaniu na burmistrza Nowego Jorku w listopadzie 2021 r. Po Billu de Blasio, pierwszym włodarzu miasta, który obciął fundusze NYPD (choć dużo mniej, niż to zapowiadał, gdy po ulicach maszerowali sympatycy Black Lives Matter), wróciła polityczna koniunktura na twardego obrońcę praworządności. Zwycięzca wyborów Eric Adams, umiarkowany demokrata i były policjant z 22-letnim stażem, podporządkował walce z przestępczością całą swoją kampanię. Regularnie pojawiał się w miejscach zbrodni, by w świetle kamer opłakiwać ofiary z ich rodzinami i obiecywać surowe karanie sprawców. Mieszkańcom przypominał przy każdej okazji, jak wiele nielegalnej broni krąży po mieście. Krytycy wytykali Adamsowi, że obraz Nowego Jorku wyłaniający się z jego wypowiedzi i gestów przywodzi na myśl sceny chaosu i bezprawia lat 90. Tymczasem nawet dziś miasto jest nieporównywalnie bezpieczniejsze niż wtedy. W 1990 r., rekordowym pod względem skali przestępstw, dokonano tam prawie 2,3 tys. zabójstw – w 2021 r. odnotowano 488 (mniej więcej tyle, ile dekadę temu). Rozboje, włamania i kradzieże zdarzają się teraz niemal 10 razy rzadziej.
Od dawna wiadomo, że nadmierne skupianie się przez polityków i media na zagrożeniach przyczynia się do zniekształcenia społecznej percepcji bezpieczeństwa. Jak wynika z prowadzonych od prawie 30 lat badań Instytutu Gallupa, większość Amerykanów konsekwentnie uważa, że w danym roku przestępczość jest większa, niż była w ubiegłym. W rzeczywistości w ciągu ostatnich trzech dekad poważna przestępczość w całym kraju spadła o prawie połowę.
W styczniu 2022 r., pierwszym miesiącu urzędowania nowego burmistrza, nagłówki nowojorskich tabloidów i portali newsowych alarmowały o kolejnej tragicznej serii: nastoletnia kasjerka Burger Kinga zabita podczas nocnego napadu, niespełna roczna dziewczynka przypadkowo ranna od kuli wystrzelonej w ulicznych porachunkach, 40-letnia kobieta azjatyckiego pochodzenia wepchnięta pod nadjeżdżający pociąg metra przez bezdomnego mężczyznę. Adams natychmiast wysyła więcej funkcjonariuszy do patrolowania wagonów i peronów, a także zapowiada wyeksmitowanie do schronisk koczowników, których w okresie pandemii przybyło na stacjach.
Środki te są jednak doraźne i niewystarczające. Wysyp poważnych incydentów w metrze to symptom pogłębiającego się od lat kryzysu miejskiego systemu opieki. Duża część bezdomnych to osoby z zaburzeniami psychicznymi (zdiagnozowanymi bądź nie), z którymi chronicznie niedofinansowane instytucje pomocowe nie dają sobie rady. Brakuje psychiatrów i pracowników socjalnych, a przede wszystkim mieszkań i ośrodków przejściowych. Problem ten dotyka zresztą wielu miast. W ciągu kilku ostatnich dekad w całej Ameryce hurtowo likwidowano zakłady i łóżka psychiatryczne (dziś są głównie w szpitalach ogólnych). Wielu chorych, którzy dawniej trafiliby do placówek, dzisiaj ląduje na ulicach, skąd z dużym prawdopodobieństwem zgarnie ich w końcu policja – zwykle za drobne wykroczenia, jak zakłócanie porządku. Od tego momentu wpadają w zaklęty krąg: wychodzą z aresztu, po czym znowu wchodzą w konflikt z prawem, aż w końcu dostają wyrok skazujący. System penitencjarny w USA jest dziś wielką przechowalnią osób z zaburzeniami psychicznymi. Z federalnych statystyk wynika, że w aresztach i zakładach karnych przebywa trzy razy więcej chorych na schizofrenię, chorobę dwubiegunową lub ostrą depresję niż w szpitalach.

Koniec pobłażliwości

Wiosną nowojorczyków zmroziły kolejne surrealistyczne relacje z metra. W kwietniu 62-letni mężczyzna otworzył w pociągu ogień i postrzelił 10 osób (oskarżono go o zamach terrorystyczny w systemie transportu masowego, za co grozi dożywocie). Miesiąc później 25-latek wbiegł do ostatniego wagonu i zastrzelił przypadkowego pasażera. Na miejskim monitoringu widać, jak napastnik wyślizguje się z pociągu na najbliżej stacji i oddaje broń bezdomnemu koczującemu przy wejściu do metra. Lokalne stacje telewizyjne prawie codziennie donoszą o ulicznych aktach przemocy: giną dzieci, nastolatki, policjanci.
W odpowiedzi burmistrz Adams ogłasza, że policja mocniej skupi się na ściganiu wykroczeń godzących w jakość życia mieszkańców (quality-of-life offenses): picia alkoholu w miejscach publicznych, oddawania moczu na ulicy, jeżdżenia rowerem po chodniku, śmiecenia, posiadania marihuany czy przesiadywania w parku po zmroku. Od tej pory sprawcy tego rodzaju przewinień usłyszą formalne zarzuty, a nawet trafią za kratki, jeśli sprawią kłopoty funkcjonariuszom NYPD.
Nowe podejście do walki z przestępczością nie spodobało się wielu demokratycznym wyborcom, zwłaszcza społecznościom czarnej i latynoskiej. Pojawiły się głosy, że to nic innego niż powrót do kontrowersyjnej polityki „zero tolerancji” panującej w Nowym Jorku w latach 90. i na początku lat dwutysięcznych. Jej teoretycznym fundamentem była „koncepcja wybitej szyby”, która opiera się na przekonaniu, że pobłażliwość wobec drobnych wybryków zachęca do popełniania poważniejszych przestępstw. Płynie z tego prosty wniosek: aby przeciwdziałać aktom brutalnej przemocy, trzeba wyciągać konsekwencje wobec każdego przejawu patologii w społeczeństwie. – Oczywiście morderstwo i malowanie graffiti to dwa zupełnie różne przestępstwa. Są jednak elementami tego samego kontinuum i w klimacie, w którym tolerowane jest jedno, prawdopodobnie toleruje się też drugie – tak w 1998 r. tłumaczył swoją filozofię ówczesny burmistrz Rudy Giuliani, który obok szefa NYPD Williama Brattona był pionierem we wdrażaniu strategii „wybitej szyby”. Wkrótce stała się ona standardem dla włodarzy i komendantów policji w wielu amerykańskich metropoliach. Wyniki statystyczne mówiły bowiem same za siebie: do końca dekady przestępczość z użyciem przemocy spadła w Nowym Jorku o 56 proc. (w skali kraju o 28 proc.), a przeciwko mieniu o 65 proc. (w skali kraju o 26 proc.).
Mimo to kryminolodzy nadal się spierają, który czynnik miał na to decydujący wpływ. Większość uważa, że strategia „zero tolerancji” nie działała na przestępców tak odstraszająco, jak twierdzili jej zwolennicy. Po latach wykazano, że badania dowodzące skuteczności tego podejścia zawierały błędy i znacząco przeszacowywały jego wpływ. Obecnie przeważa raczej pogląd, że poprawa bezpieczeństwa to głównie zasługa boomu gospodarczego lat 90. Zmalało bezrobocie i wskaźniki ubóstwa, wzrosły płace i jakość życia. Gdy osłabły czynniki, które sprzyjają demoralizacji, życie zgodnie z prawem stało się po prostu łatwiejsze.
Drugi ważny element to przemiany demograficzne. W latach 1990–1998 populacja nowojorczyków w wieku 20–29 lat (z tej grupy najczęściej rekrutują się kryminaliści) zmalała o 30 proc.
Krytycy zwracają też uwagę, że w praktyce strategia „zero tolerancji” była niewspółmiernie dolegliwa dla mniejszości, co tylko wzmogło ich wrogość wobec policji. Według danych NYPD 46 proc. aresztowanych w latach 2006–2019 to czarni, a 34 proc. Latynosi (stanowią oni odpowiednio 24 proc. i 29 proc. mieszkańców Nowego Jorku). Jeszcze większe dysproporcje rasowe widać w stosowaniu taktyki „stop and frisk” (zatrzymaj i przeszukaj): średnio dziewięć na dziesięć osób poddawanych kontroli to członkowie grup mniejszościowych.
Pod wpływem głośnych zabójstw czarnych Amerykanów przez policjantów burmistrzowie zaczęli w ostatnich latach odchodzić od strategii „wybitej szyby”. W 2013 r. sąd federalny w Nowym Jorku orzekł, że taktyka „stop and frisk” stanowi formę profilowania rasowego i jest niezgodna z konstytucją. W efekcie policja znacząco ograniczyła uliczne zatrzymania (wbrew obawom NYPD przestępczość nie wzrosła, lecz wciąż spadała). Za rządów Billa de Blasio funkcjonariusze dostali też większą swobodę decydowania, jakie delikty wymagają wniosku o ukaranie, a na jakie można przymknąć oko. W statystykach widać już pierwsze sygnały odwrotu burmistrza Adamsa od łagodniejszej polityki: w pierwszym półroczu 2022 r. liczba aresztów za wykroczenia skoczyła o jedną czwartą. ©℗