Nikt w 1914 r. nie spodziewał się długiego konfliktu zbrojnego. Podobnie jak tego, że całkowicie odmieni on nowoczesne państwa.

Wojna w Ukrainie skończyłaby się, gdyby zechciała tego Rosja. Jednak działania Kremla wskazują na to, iż dla Władimira Putina liczy się zwycięstwo za wszelką cenę. A skoro rosyjskiej armii nie udaje się przełamać frontu, droga do wygranej może wieść jedynie przez całkowite wyniszczenie przeciwnika, bez oglądania się na ponoszone koszty. To oznacza, że długa wojna została przesądzona.

Iluzja zwycięstwa błyskawicznego

„Clausewitz, nieżyjący Prusak, i żyjący, choć fałszywie rozumiany prof. Norman Angell, zjednoczyli się, aby wszczepić w umysły europejskie koncepcję wojny krótkotrwałej” – pisze w książce „Sierpniowe salwy” Barbara W. Tuchman.
Stratedzy skupiali się więc na planowaniu miażdżącego uderzenia, bo zgadzali się z twierdzeniami, że zapewnienie wyżywienia, umundurowania, uzbrojenia dla wielomilionowych armii w dłuższym okresie przerośnie możliwości i zasoby każdego państwa.
Francuski sztab generalny opracował plan offensive foudroyante (ofensywy piorunującej) – zakładał on uderzenie dwoma grupami armii na północ od Metzu i na południe od Nancy w głąb terytorium Niemiec, by rozgromić główne siły wroga w ciągu najdalej dwóch miesięcy. Z kolei Berlin liczył na to, że rzucenie Francji na kolana zajmie sześć tygodni. Według planu opracowanego przez feldmarszałka Alfreda von Schlieffena niemieckie armie miały przebić się przez terytorium neutralnej Belgii oraz Holandii i dzięki oskrzydlającemu manewrowi szybko znaleźć się pod Paryżem, a jednocześnie na tyłach armii francuskiej. Tak rozstrzygając wynik wojny, nim na wschodzie sprzymierzona z Francją Rosja rozpoczęłaby ofensywę. Nota bene identycznym optymizmem wykazywali się poddani cara. „Rosyjscy oficerowie spodziewali się być mniej więcej w tym samym czasie w Berlinie, najczęściej liczono się z okresem sześciu tygodni” – podkreśla Tuchman.
Pewnik krótkiej wojny sprawił, iż pomimo trwającego od końca XIX w. wyścigu zbrojeń żadne z mocarstw nie zadbało o gromadzenie zasobów, by prowadzić działania zbrojne choćby przez rok. Nawet szykujące się do walki na dwóch frontach Niemcy„nie planowały na potrzeby wojny długotrwałej i w chwili jej rozpoczęcia posiadały zasoby azotanów dla produkcji prochu wystarczające na najwyżej sześć miesięcy” – zauważa Tuchman. Rzecz dotyczyła państwa okrążonego przez Francję, Wielką Brytanię i Rosję, które posiadało wprawdzie potężną flotę, ale i tak słabszą od brytyjskiej. To zaś oznaczało niemal pewne odcięcie od surowców. Trudno się więc dziwić, że szczególnie Niemcom tak bardzo zależało na krótkiej wojnie.

Krwawy rachunek

„«Będziecie w domu zanim liście opadną z drzew» – powiedział kajzer do odjeżdżających wojsk w pierwszym tygodniu sierpnia” – pisze Tuchman. Jego obietnica, rzecz jasna, się nie ziściła. Bo jeszcze przed latem 1914 r. następca zmarłego von Schlieffena, gen. Helmuth von Moltke, postanowił udoskonalić plan poprzednika: zdecydował, że uderzenie na Francję zostanie poprowadzone jedynie przez terytorium Belgii. Kolejny błąd von Moltke popełnił, gdy Rosja rozpoczęła w Prusach Wschodnich ofensywę – rozkazał przerzucić z frontu zachodniego na wschód części sił, zanim zdobyto Paryż. Tak dając Francuzom okazję do zatrzymania niemieckiej ofensywy w bitwie nad Marną.
Gdy 12 września 1914 r. starcie dobiegło końca, nikt jeszcze nie dostrzegł, iż przekonanie, że wojna potrwa krótko, to fantasmagoria. Niemcy przez kolejne dwa miesiące desperacko próbowali przełamać front pod Ypres, rzucając do walki odznaczające się wysokim morale oddziały ochotników. Służyli w nich głównie studenci, który w romantycznym uniesieniu sami zgłosili się do wojska. Większość z nich rozstrzelali z karabinów maszynowych Brytyjczycy. Zagładę ochotników nazwano „rzezią niewiniątek”.
Ta i następne rzezie wzmagały determinację dowództw po obu stronach frontu, żeby wreszcie skutecznie go przełamać oraz w walce manewrowej rozstrzygnąć wojnę. Dlatego wciąż rozpoczynano ofensywy i ponawiano kontrataki, kończące się za każdym razem masakrami. Nim nadszedł 1915 r., Niemcy i Francuzi stracili po ok. 300 tys. żołnierzy, ponad dwa razy tyle odniosło rany. Spośród 160 tys. żołnierzy Brytyjskiego Korpusu Ekspedycyjnego zginęła połowa.
Jak się przekonywano – za sprawą karabinów maszynowych, artylerii, okopów i zasieków wojna błyskawiczna była niemożliwa. Za sprawą nowoczesnej techniki armiom dużo łatwiej jest się bronić, zaś każde natarcie przynosi gigantyczne straty w ludziach i niewiele więcej.

Przełom za wszelką cenę

Z olbrzymich strat i nikłych sukcesów pierwsi wnioski zaczęli wyciągać Niemcy. Cesarz Wilhelm II zdymisjonował von Moltkego, zastępując go na stanowisku szefa sztabu generalnego gen. Erichem von Falkenhaynem. Armia niemiecka od tej pory ograniczała się na froncie zachodnim do obrony, czekając, aż wojska francusko-angielskie przejdą do ofensywy, by zadać im jak największe straty. Ta jednak nie następowała. Na lądzie sytuacja stała się więc patowa.
Zupełnie inaczej rzecz się miała z wojną na morzu. Royal Navy odcięła Niemcy i Austro-Węgry od światowego handlu, czym początkowo niespecjalnie się w Berlinie przejęto z racji wiary w rychłe zwycięstwo. Jednak z każdym miesiącem skutki blokady morskiej stawały się coraz bardziej odczuwalne w państwach centralnych. Najbardziej znaczące okazywało się odcięcie od kapitału, ropy, surowców i wyrobów przemysłowych sprowadzanych wcześniej z USA. „Obroty handlowe z mocarstwami centralnymi zmniejszyły się ze 169 mln dol. w roku 1914 do 1 mln w 1916 r. Jednocześnie wartość handlu z aliantami wzrosła z 824 mln dol. do trzech miliardów” – opisujeTuchman.
Dostęp do morskich szlaków komunikacyjnych, kiedy wojna się przedłużała, okazał się mieć olbrzymie znaczenie. „Dla sprostania rosnącemu popytowi przemysł amerykański wyprodukował, a handel dostarczył te towary, których potrzebowali alianci. (…) Koniec końców Stany Zjednoczone stały się spiżarnią, arsenałem i bankiem aliantów” – podkreśla Tuchman. Problem sfinansowania wymiany rozwiązano w bardzo prosty sposób. Amerykański rząd i banki udzielały kredytów Wielkiej Brytanii i Francji, a te jako zabezpieczenie zobowiązań słały za ocean rezerwy złota. W zaledwie cztery lata zadłużenie dwóch europejskich mocarstw wzrosło kilkukrotnie, do prawie 2 mld ówczesnych dolarów. Jednak tą drogą utrzymywały stały dostęp do dysponującego wręcz nieograniczonymi zasobami zaplecza przemysłowo-rolniczego, jakim stała się Ameryka Północna.
Dzięki temu alianccy żołnierze mieli pod dostatkiem wszelkiego rodzaju broni, amunicji, mundurów, butów, żywności, medykamentów. Wbrew prognozom długa i wyczerpująca wojna okazywała się jednak możliwa. Wystarczyło jeszcze tylko przestawić aliancki przemysł na produkcję zbrojeniową, a idących na front mężczyzn zastąpić w fabrykach, usługach i urzędach kobietami. Tak Francja i Wielka Brytania wypracowywały przewagę w starciu, które z powodu niemożności przełamania frontu zamieniło się w wojnę na wyczerpanie. Ale choć Niemcy znalazły się w dużo gorszym położeniu, w Berlinie zupełnie nie brano pod uwagę możliwości kapitulacji.

Wszystko da się zastąpić

„Niemcy, a szerzej mówiąc – Państwa Centralne – miały w tej rozgrywce dwa słabe punkty. Pierwszym z nich były problemy aprowizacyjne. Pamiętajmy, że podczas I wojny światowej mobilizacji podlegali mężczyźni i konie. W rolnictwie oznaczało to tyle, że z gospodarstwa zniknął nie tylko gospodarz, ale również siła pociągowa” – wyjaśnia w opracowaniu „Akt 5 listopada w kontekście wojny na wyczerpanie” Wojciech Morawski. „Dlatego typowy obrazek wsi niemieckiej w drugiej fazie wojny, (…) to dwie kobiety orzące pole. Jedna z nich prowadzi pług, zastępując chłopa, druga go ciągnie, zastępując konia” – dodaje.
Masowa śmierć koni na froncie z czasem miała większe znaczenie dla niemieckiej gospodarki od rzezi mężczyzn. Na dokładkę blokada morska odcięła II Rzeszę od dostaw nawozów naturalnych z Ameryki Południowej. Choć opracowano technologię syntezy amoniaku z powietrza – tak uzyskane nawozy sztuczne mogły zastąpić sprowadzane guano, jednak każdą ilość syntetycznego amoniaku zagarniało wojsko, gdyż był on niezbędny do produkcji prochu oraz materiałów wybuchowych. Niemieckie rolnictwo pozostało więc nie tylko bez koni, lecz także bez nawozów.
Te deficyty spowodowały mniejsze plony. Z początkiem 1917 r. Niemcom zajrzał w oczy głód. Już wcześniej wprowadzono w II Rzeszy racjonowanie żywności, lecz trudna sytuacja wymuszała radykalne cięcia. Dorosły cywil otrzymywał kartki uprawniające do nabycia w ciągu tygodnia 250 g mięsa, 2,5 kg ziemniaków oraz 1,6 kg chleba. Ale pod koniec zimy mięsa zabrakło, a przydział ziemniaków zmniejszono do 875 g. W spisie dostępnych potraw pozostała jedynie brukiew. Nim nadeszła wiosna, fatalny dla Niemców czas zyskał nazwę „zimy brukwiowej”. Roślina ta nie ocaliła jednak w II Rzeszy przed śmiercią z głodu ok. 800 tys. ludzi, głównie starców i dzieci.
Do tego momentu państwa centralne starały się przeciągnąć na swoją stronę Polaków, proklamując 5 listopada 1916 r. powstanie Królestwa Polskiego. Kilka miesięcy później ważniejsza okazała się Ukraina z racji swoich żyznych ziem. Dzięki pokonaniu armii rosyjskiej pod patronatem Berlina powstała Ukraińska Republika Ludowa, a podpisany 9 lutego 1918 r. traktat gwarantował jej niepodległość w zamian za dostawę 1 mln ton zboża oraz 50 tys. ton mięsa. W tym pakiecie jako bonus Niemcy podarowali Ukraińcom Chełmszczyznę i część Podlasia wykrojoną z Królestwa Polskiego. Natomiast Austriacy podzielili Galicję na wschodnią – przekazaną pod zarząd Ukraińcom, i zachodnią, gdzie lokalne urzędy nadal pozostawały w polskich rękach. Tym sposobem na jakiś czas oddalono widmo głodu w Niemczech. Potem sukcesywne łupienie Ukrainy pozwoliło zapewnić niemieckiemu przemysłowi także nowe źródła węgla, rud metali oraz innych surowców.
A jak wspominał Wojciech Morawski – drugim ze słabych punktów państw centralnych był właśnie dostęp do nich. Armia potrzebowała milionów pocisków, karabinów, dział. Bez stali i metali kolorowych przemysł nie mógł ich wyprodukować. Równie istotne okazywały się smary uzyskiwane z ropy naftowej. Gdy ich brakowało, szybko przestawały działać silniki okrętów i samolotów. Również wszystko, co przemieszczało się na kołach, stawało w miejscu, gdy nie smarowano regularnie osi pojazdów. „Mając dobrze rozwinięty przemysł chemiczny, Niemcy stworzyli cały szereg dóbr zastępczych, tak zwanych ersatzów, ale stanowiły one jedynie namiastkę dóbr oryginalnych” – podsumowuje Morawski. Dlatego wojnę na wyczerpanie, pomimo ogromnej determinacji oraz pomysłowości, II Rzesza musiała w końcu zacząć przegrywać.

Kolejne akty desperacji

W niemieckim sztabie generalnym zdawano sobie sprawę ze zwiastujących klęskę słabości gospodarczych – i za wszelką cenę próbowano odwrócić bieg zdarzeń. Von Falkenhayn uznał, że najistotniejsza jest w tej sytuacji demografia. Ówczesna Francja liczyła 41 mln mieszkańców, a II Rzesza aż 65 mln. Założono więc, że przy podobnych stratach III Republika musi skapitulować pierwsza. Należało jedynie sprowokować wyniszczającą bitwę.
„W tyle za francuskim odcinkiem frontu zachodniego znajdują się w dosięgalnej odległości cele, dla których utrzymania dowództwo francuskie zmuszone jest poświęcić ostatniego nawet żołnierza. Jeśli to uczyni, wówczas siły francuskie skrwawią się, gdyż nie ma innego wyjścia, bez względu na to, czy cel ten osiągniemy, czy nie” – wyjaśniał założenia operacyjne we wspomnieniach gen. Erich von Falkenhayn. „Cele, o których tu mowa, to Belfort i Verdun” – uściślał.
Piekło Verdun zaczęło się w lutym 1916 r. Po trzech miesiącach Niemcom udało się przełamać pierwszą linię francuskiej obrony. Potem, do grudnia, Francuzi odbijali utracone tereny. W tym czasie ponad 2 tys. dział niemieckich oraz niewiele mniej francuskich wystrzeliło łącznie 36 mln pocisków artyleryjskich. Mielenie ludzkiego mięsa dokańczano podczas ataków oraz kontrataków, niemających żadnych szans powodzenia. Tak jak zakładał von Falkenhayn, straty były podobne – zginęło ok. 362 tys. żołnierzy francuskich oraz ok. 337 tys. niemieckich. Generał nie przewidział tylko tego, że III Republika zacznie ściągać odziały złożone z rekrutów zwerbowanych w afrykańskich koloniach. Choć ginęli szybko, to równie szybko ubytki uzupełniano kolejnym kolonialnym zaciągiem, co w Paryżu uznano za zwycięstwo.
Inaczej rzecz się miała w Berlinie. Cesarz uznał zorganizowanie masakry niemieckim żołnierzom, jedynie po to, by to samo spotkało Francuzów, za kompromitację von Falkenhayna. Decyzją kajzera w sierpniu 1916 r. nowym szefem sztabu został Paul von Hindenburg, a jego współpracownikowi Erichowi Ludendorffowi powierzono stanowisko generalnego kwatermistrza kraju. Wkrótce ten tandem zaczął decydować w II Rzeszy o wszystkim, co miało związek z prowadzeniem wojny, nadając jej coraz bardziej totalny charakter.
Olbrzymim wysiłkiem powoływano pod broń kolejne roczniki i do 1918 r. Niemcy mogli pochwalić się tym, że do służby wojskowej zmobilizowano ponad 14 mln mężczyzn, co stanowiło ok. 20 proc. ludności. Na produkcję zbrojeniową przestawiono także przemysł, i jak zapisał w „Wojnie totalnej” gen. Ludendorff, „siły wojny spoczywały w kraju, ich zaś wyładowanie następowało na froncie bojowym”. Ale sukces nie nadchodził, bo zabrakło „blokady głodowej krajów nieprzyjacielskich”, której doświadczali Niemcy. „Na załamanie państw ententy liczyć nie mogliśmy. Przy przeciąganiu się wojny nasza klęska wydawała się nieunikniona” – zanotował Ludendorff.
Widząc to, obaj z Hindenburgiem postanowili narzucić przeciwnikom własne zasady gry. Wstępem do wyrwania się z osaczenia miało być rozgromienie osłabionej Rosji, by móc jej narzucić separatystyczny pokój. Z kolei na zachodzie zamierzano odciąć Francję i Wielką Brytanię od USA, posyłając na Atlantyk okręty podwodne, by zatapiały wszystkie statki bez oglądania się na międzynarodowe konwencje. Szansa „zagłodzenia” państw ententy wydawała się warta ryzyka, że Berlin sprowokuje swoimi działaniami Waszyngton do włączenia się do wojny.

Ofensywy ostatniej szansy

„W odróżnieniu od floty, która rzeczywiście była potężna, amerykańskie wojska lądowe były bardzo skromne. Armię lądową Amerykanie musieli dopiero zbudować, a Niemcy szacowali, że zajmie im to około półtora roku. Kalkulacja niemiecka wyglądała zatem tak: jeśli teraz rozpoczniemy nieograniczoną wojnę podwodną, realna kara za to spotka nas za półtora roku. Przez ten czas spróbujemy zdusić żeglugę aliancką” – tłumaczy Wojciech Morawski.
Początki wojny podwodnej były obiecujące. Ponad 120 u-botów rzuconych na Atlantyk zadawało żegludze handlowej miażdżące straty. Brytyjczycy zaś nie dawali rady ich uzupełniać. „«Rozsypujące się parowce osiągały zawrotne ceny i nawet stare żaglowce porzucone lub używane jako portowe hulki zostały odbudowane i wyszły ponownie w morze» – napisał Ernest Fayle, oficjalny historyk brytyjskiej floty handlowej podczas I wojny światowej” – opisuje w monografii „Stalowe fortece. Tom 4” amerykański historyk Robert K. Massie.
Próbując tak wymęczyć zwycięstwo, Berlin uderzył Amerykanów w zbyt wiele ich czułych punktów. Statki z krajów neutralnych zaczęły odmawiać rejsów do USA, więc w portach na Wschodnim Wybrzeżu stanął załadunek. Przestawiona na produkcję dóbr niezbędnych do prowadzenia wojny gospodarka USA zaczęła się dusić. Mimo to politycy i obywatele nie palili się jeszcze do bezpośredniego udziału w europejskim konflikcie. Wówczas Berlin ostatecznie przedobrzył. Niemiecki minister spraw zagranicznych nakazywał ambasadorom II Rzeszy w Stanach Zjednoczonych i Meksyku sprowokować wybuch wojny między tymi krajami. Tak chcąc odciągnąć uwagę Waszyngtonu od Starego Kontynentu.
Dotyczącą tego depeszę przechwycił brytyjski wywiad, a następnie przekazał ją Białemu Domowi. Prezydent Woodrow Wilson, który od dawna uważał, że USA będą musiały pomóc zachodnim aliantom wygrać wojnę, dobrze wiedział, jak ten prezent wykorzystać. Po upublicznieniu depeszy Amerykanie zapałali gniewem i 6 kwietnia 1917 r. z upoważnienia Kongresu prezydent Wilson mógł ogłosić wypowiedzenie Niemcom wojny.
W Berlinie nie doceniono wówczas zdolności mobilizacyjnych Amerykanów ani potencjału gospodarczego ich państwa. Zwłaszcza że poczynania Hindenburga i Ludendorffa pod koniec 1917 r. zaczynały przynosić efekty. Pierwsza wojnę na wyczerpanie przegrała Rosja. Najpierw cara zmiotła rewolucja lutowa, a jesienią wyjątkowo udaną inwestycją okazało się dostarczenie przez niemiecki wywiad do Piotrogrodu Włodzimierza Lenina wraz z najbliższymi współpracownikami. Bolszewicki przewrót pogrążył upadające imperium Romanowów w wojnie domowej, co dało Niemcom możność zwinięcia frontu wschodniego. Szybko zaczęto przerzucać najwartościowsze dywizje na front zachodni i w marcu 1918 r. rozpoczęła się seria ofensyw zaplanowanych przez Ludendorffa. Po raz pierwszy od czterech lat wojska niemieckie przełamywały front i parły do przodu. Ale sukcesy taktyczne marnowano, bo z powodu strat i braków w zaopatrzeniu aliantom udawało się w końcu zatrzymywać przeciwnika. Aż wreszcie zza oceanu z odsieczą przybył amerykański kontyngent liczący 4 mln żołnierzy. To ostatecznie rozstrzygnęło o końcowym wyniku konfliktu.
Podczas spotkania z cesarzem 9 listopada 1918 r. Paul von Hindenburg poinformował go, że morale w wojsku upadło i że sytuacja grozi wybuchem rewolucji. Jednocześnie wyczerpały się wszystkie zasoby kraju. Brakowało już nie tylko żywności, lecz także paliwa dla samolotów i czołgów. Co gorsza kończył się nawet smar, a to groziło całkowitym paraliżem transportu kołowego oraz kolejowego. Bez zaopatrzenia front we Francji mógł pęknąć w każdej chwili. Jedyne, co Hindenburg potrafił poradzić Wilhelmowi II, to poproszenie aliantów o rozmowy na temat warunków kapitulacji. Wojna na wyczerpanie została przez II Rzeszę przegrana, czego też spodziewano się od samego jej początku. Jedyne, co zadziwiało, to fakt, iż Niemcom udawało się ją prowadzić aż tak długo. ©℗