Mamy dzisiaj więcej powodów, by w Unii Europejskiej być, i mniej powodów, by się z nią kłócić. A PiS, który pod spór z Brukselą układał swoją strategię przedwyborczą, ma kłopot.

Odkąd w 2005 r. Donald Tusk i Jarosław Kaczyński uświadomili sobie, że powstanie rządu PO-PiS nie leży w interesie ich formacji, spin doktorzy obu ugrupowań nieustannie pracują nad tym, by jak najbardziej je od siebie odróżnić. Takie podejście przyczyniło się nie tylko do przeobrażenia naszej sceny politycznej w system niemal dwupartyjny, lecz także do ogromnej polaryzacji społeczeństwa. Czy ten wzorzec uprawiania polityki przetrwa zmiany, które niesie ze sobą wojna rosyjsko-ukraińska?

Trzy epoki

W ewolucji krajowej polityki w minionym trzydziestoleciu da się wyodrębnić trzy okresy odpowiadające zmianom w otoczeniu międzynarodowym Polski.
Pomiędzy 1991 a 1993 r. rozpoczyna się etap systemowej dominacji partii postkomunistycznych. Jeśli ugrupowania postsolidarnościowe – rozproszone i mające wyraźne problemy z przywództwem – wygrywały wybory, to tylko w luźno sfederowanych koalicjach. Postkomuniści (SLD i PSL) dysponowali zasobami zapewniającymi im stałą przewagę (okrzepłe struktury odziedziczone po czasach reżimu, stabilne finansowanie). Kilkakrotnie dochodziło w tym okresie do przedefiniowania reguł rywalizacji i sprawowania władzy (zmiany ordynacji wyborczej, uchwalenie konstytucji), ale podstawową osią podziału pozostawał zdefiniowany przez prof. Mirosławę Grabowską podział postkomunistyczny oparty na sentymencie i resentymencie wobec PRL-owskiej przeszłości. Na arenie międzynarodowej Polska była krajem aspirującym do Unii Europejskiej i wśród elit partyjnych panował co do tego celu konsensus. Nasza polityka międzynarodowa – poza równoległym dążeniem do NATO i symbolicznym wspieraniem ambicji Ukrainy i Białorusi do niezależności – w zasadzie nie istniała.
Ta pierwsza epoka krajowej polityki kończy się głębokim kryzysem formacji postkomunistycznej. Okres przejściowy trwa od 2003 r. (początek afery Rywina) do ok. 2006 r., kiedy to powstaje wyraźny wzorzec rywalizacji PiS-PO. Kolejne 11 lat – epoka druga – to czas wyrównanej walki PiS i PO w stabilnych ramach systemowych. Scenę partyjną zdominowały dwa ugrupowania postsolidarnościowe, których wyniki w trzech kolejnych cyklach wyborczych różniły się nie więcej niż 6 proc. głosów (1,5–2 mln). Obie formacje stały się silnie zinstytucjonalizowanymi organizmami. Społeczną podstawą polityki stał się w tym okresie podział na beneficjentów i malkontentów transformacji: jedni byli zwolennikami kontynuacji liberalnego modelu, drudzy domagali się jego korekty – zarówno ekonomicznej, jak i symbolicznej. W relacjach z zagranicą trwała zaś „miodowa dekada” w UE. Sytuacja gospodarcza poprawiła się gwałtownie w stosunku do poprzedniego dziesięciolecia, a członkostwo w Unii przynosiło nam wyłącznie korzyści (po 2007 r. partie eurosceptyczne już nie odgrywają więc znaczącej roli). Podejście rządzącej Platformy w dużej mierze zasadzało się na idei „rozpuszczenia się” Polaków w europejskości.
Pierwsze oznaki systemowego kryzysu PO pojawiają się w 2014 r., kiedy „miodowa dekada” dobiega końca: w krótkim czasie dochodzi do wybuchu wojny w Donbasie, a następnie do kryzysu migracyjnego. Komfortowy system bezpieczeństwa europejskiego, roztaczający dotąd parasol nad Polską, załamuje się – choć początkowo dostrzegają to tylko mieszkańcy naszego regionu oraz – stopniowo – USA. Krajowa polityka zaczyna wchodzić w kolizję z trendami dominującymi w Unii i ponownie mocniej orientuje się na Amerykanów. Polacy czują się zagrożeni przez Rosję (a postawę Europy traktują jako dalece niewystarczającą) oraz – w dużej części – nie chcą przyjmować migrantów z krajów muzułmańskich.
Wybory w 2015 r. odbyły się jeszcze według tych schematów, które obowiązywały w latach 2007 i 2011. PiS zdobyło samodzielny mandat do rządzenia wyłącznie dzięki temu, że liście Zjednoczonej Lewicy zabrakło niespełna 70 tys. głosów, aby wejść do Sejmu. Gdyby Magdalena Ogórek nie okazała się tak fatalną kandydatką na prezydenta (co straszliwie skompromitowało SLD), gdyby Adrian Zandberg nie wypadł tak dobrze w przedwyborczej debacie (przez co startujące osobno Razem pozbawiło Zjednoczoną Lewicę pewnej liczby głosów), to losy Sejmu VIII kadencji potoczyłyby się inaczej. W każdym razie była to jeszcze normalna, wyrównana rywalizacja.
Przestała taką być pomiędzy 2015 a 2017 r. – wtedy rozpoczyna się epoka trzecia. Cechują ją silne ingerencje partii rządzącej w system polityczny, a przede wszystkim w rolę, jaką odgrywały w nim Trybunał Konstytucyjny i sądy powszechne (dlatego jako cezurę przyjąłem 2017 r., kiedy to PiS uchwalił tzw. reformę Ziobry, a zarazem zakończyła się kadencja starego prezesa TK Andrzeja Rzeplińskiego). Jednocześnie dochodzi do głębokiej korekty liberalnego modelu transformacji przy gwałtownym wzmocnieniu polaryzacji. Ośrodek kierujący Zjednoczoną Prawicą zajmuje pozycję nadrzędną już nie tylko wobec prezydenta, lecz także trybunału, którego prezes stał się posłusznym wykonawcą dyrektyw. Ośrodek ten panuje też niepodzielnie nad mediami publicznymi, zamieniając je w narzędzie propagandy, która nawet nie sili się na pozory obiektywizmu. Na linii z Brukselą pojawiają się zgrzyty nie do wyobrażenia w poprzedniej epoce: obok umyślnie podgrzewanego sporu o sądownictwo, część społeczeństwa stawia opór europejskiej transformacji energetycznej.
W ciągu minionych trzech dekad Polska w relacjach z UE przeszła od roli petenta, przez fazę zadowolonego i niewymagającego beneficjenta, do etapu państwa kontestującego ważne obszary polityk unijnych i coraz wyraźniej artykułującego interesy, które z nimi kolidują. Korelacja pomiędzy systemowymi przekształceniami polityki wewnętrznej a międzynarodowym położeniem naszego kraju wydaje się zbyt wyraźna, aby była przypadkowa. Jeżeli zaś przypadkowa nie jest, to można z dużym prawdopodobieństwem zakładać, że trzecia epoka – choć krótka, bo rozpoczęta zaledwie 5–7 lat temu – właśnie się skończyła.

Suwerenność na użytek wyborczy

Do 24 lutego wydawało się, że karty są już właściwie rozdane, a obaj główni protagoniści naszej polityki odnaleźli Świętego Graala, za pomocą którego zamierzali zdefiniować pola rywalizacji w nadchodzącym cyklu wyborczym. Były nim suwerenność i spór o pozycję Polski w strukturach UE. Podział socjopolityczny, który dał dwukrotne zwycięstwo PiS – podział na beneficjentów i malkontentów transformacji – uległ bowiem wypaleniu na skutek transferów społecznych i ogólnego wzrostu dobrobytu w latach 2015–2020. Przyczyniło się do tego również konsekwentne poniżanie elit liberalnych, w czym pomogły partii rządzącej kontrola nad TVP, uderzenie w sądownictwo czy powołanie komisji reprywatyzacyjnej.
Obie główne partie gorączkowo poszukiwały więc oznak nowej emocji społecznej, na której mogłyby oprzeć swoją przyszłą rywalizację. PiS początkowo upatrywał jej w kwestiach kulturowych: konserwatywni, wiejscy i małomiasteczkowi Polacy kontra zgnilizna moralna spod znaku LGBT z wielkich miast. Mimo że próba rozegrania tego tematu podjęta podczas kampanii prezydenckiej latem 2020 r. nie przyniosła obiecujących rezultatów, kilka miesięcy później Jarosław Kaczyński dał zielone światło dla zerwania kompromisu aborcyjnego, na co długo czekali partyjni radykałowie (dodatkowo szachowani przez Solidarną Polskę). Jednak reakcje na wyrok TK mocno zaskoczyły partię rządzącą. Okazało się, że Polacy wcale nie są aż tak konserwatywni w tej sprawie. Co więcej, jak wynikało z badań przeprowadzonych przez IBRIS, im zamożniejsi się stają, tym bardziej liberalizuje się ich światopogląd.
Wtedy też w obozie rządzącym coraz większy posłuch zaczęła znajdować narracja, która zrównywała jakiekolwiek ustępstwa wobec Brukseli w sprawie reformy Ziobry z utratą suwerenności. I to pomimo wyrażonej przez premiera Morawieckiego zgody na mechanizm warunkowości pozwalający Komisji Europejskiej zawieszać wypłaty z nowego budżetu UE w razie naruszania przez państwo członkowskie standardów praworządności. Pozornie wyglądało na to, że formacja rządząca znalazła się w pułapce: przez cały 2021 r. spór z Unią się zaostrzał, a Jarosław Kaczyński nie mógł zmusić niesfornego koalicjanta do zaakceptowania warunków uruchomienia pieniędzy z Krajowego Planu Odbudowy, które stawiała Bruksela. Co więcej, w ostatnich miesiącach przed wybuchem wojny PiS poszukiwał wsparcia dla swojej polityki nie tylko u Viktora Orbána, ale także u prorosyjskich prawicowych radykałów w Europie Zachodniej.
Uważam, że – wbrew pozorom – w tym szaleństwie była metoda. Zrównanie ustępstw w sprawie sądów z utratą suwerenności służyło sondowaniu nastrojów społecznych. I spotykało się z całkiem pozytywnym odbiorem. Platforma z radością przyjęła piłeczkę wystawioną przez Kaczyńskiego: jej narracja coraz silniej koncentrowała się na przekonywaniu, że toczenie konfliktu z UE to postawa prorosyjska. Obie partie najwyraźniej uważały, że w przyszłych wyborach decydujące znaczenie będzie miał podział nie między światopoglądowym konserwatyzmem a światopoglądowym liberalizmem, lecz pomiędzy zwolennikami federalizującej się Europy a „suwerennościowcami”.
Postcovidowa odbudowa i transformacja energetyczna skierowały Unię na drogę uwspólnotowienia długu, co musi pociągnąć za sobą wzmocnienie struktur ponadnarodowych kosztem kompetencji państw członkowskich. Zielona rewolucja będzie kosztowna dla wszystkich, ale szczególnie bolesna dla Polski, obciążonej wieloletnimi zaniedbaniami w obszarze energetyki. Kaczyński mógł więc założyć, że asertywna postawa wobec UE będzie spajać elektorat jego partii. Bezrefleksyjna prounijność charakteryzująca Platformę gwarantowałaby jej zachowanie dotychczasowego poziomu poparcia, ale z tylko niewielką szansą na jego zwiększenie. Czynnikiem rozstrzygającym byłyby przyszłe koszty transformacji energetycznej.
W przekonaniu, że PiS postanowił uczynić spór o suwerenność nową osią podziału socjopolitycznego w Polsce, utwierdza mnie fakt, że w 2021 r. Trybunał Konstytucyjny – kontrolowany wszak przez Jarosława Kaczyńskiego, a nie przez Solidarną Polskę – został całkowicie pozostawiony do dyspozycji Zbigniewa Ziobry. Orzeczenia TK zapadłe w kontrze do orzecznictwa Trybunału Sprawiedliwości UE i Europejskiego Trybunału Praw Człowieka musiały zostać zaakceptowane przez prezesa partii rządzącej i służyły zaostrzeniu sporu z UE. Odrzucenie zasady nadrzędności orzecznictwa TSUE było wręcz wypowiedzeniem posłuszeństwa organom unijnym. Gdyby celem Kaczyńskiego było wyhamowanie zapędów ministra sprawiedliwości i wygaszenie konfliktu, to TK był idealnym – i ostatnim – narzędziem, które mogło w tym pomóc.

Wywrócony stolik

Wybuch wojny unieważnił ten hipotetyczny scenariusz. Podjęcie przez Władimira Putina decyzji o inwazji na Ukrainę, obejmującej również – co widać coraz wyraźniej – gospodarcze wyniszczenie tego kraju oraz wywołanie globalnego kryzysu głodu, radykalnie zmieniło zewnętrzne otoczenie polskiego systemu politycznego. Stany Zjednoczone, już od jakiegoś czasu odchodzące od koncepcji resetu z Rosją, zdecydowanie przeszły na wrogie jej pozycje. W dodatku postanowiły rękoma Ukraińców jak najbardziej wykrwawić państwo Putina. Unia Europejska, a przede wszystkim Niemcy, które najsilniej kształtują jej politykę wschodnią, musiały porzucić marzenie o budowie normalnych relacji z Kremlem. Co zarazem oznacza potężne problemy dla wdrażanej przez nich Energiewende i zapewne wymusi korektę Zielonego Ładu. A Polska właściwie z dnia na dzień stała się kluczowym dla przetrwania i ewentualnego zwycięstwa Ukrainy hubem logistycznym, europejskim czempionem militarnego wsparcia dla Kijowa, a do tego liderem państw niosących pomoc uchodźcom. Jak to wpłynie na nasz pejzaż polityczny?
Po pierwsze zakotwiczenie w strukturach europejskich ponownie staje się częścią gwarancji bezpieczeństwa Polski. Oczywiście jego fundamentem nadal pozostaje NATO. Ale sytuacja, w której Ukraińcy dosłownie umierają za możliwość akcesji do UE, przynosi otrzeźwienie rodzimym eurosceptykom. W coraz groźniejszym otoczeniu międzynarodowym uczestnictwo w strukturach ponadnarodowych ewidentnie niesie więcej korzyści niż strat. Silny eurosceptycyzm będzie w najbliższych latach receptą na porażkę w polityce wewnętrznej, co pokazują już wyniki sondażowe Konfederacji.
Po drugie te struktury będą wyglądały inaczej, niż się tego do niedawna spodziewaliśmy. Nieodwołalnie przepadł projekt osi gazowej Berlin–Moskwa, a wraz z nim cała niemiecka Ostpolitik (przy okazji również mandat starej UE do pouczania nowych państw członkowskich). Uzyskaliśmy więc nowy zakres podmiotowości, który można umiejętnie wykorzystać.
Po trzecie istnieje (na razie tylko w wymiarze emocjonalnym) polsko-ukraiński projekt polityczny wspierany przez blok anglosaski. Nie wiadomo jeszcze, jaki przybierze kształt. Wciąż – niestety – możliwe jest najgorsze: że będzie to kadłubowa, zrujnowana Ukraina u boku Polski, partnera silniejszego, ale zarazem obciążonego kosztami opieki. Dążenie do tego, by ten projekt przybrał jak najkorzystniejszy kształt (w wariancie maksimum: z silną, odbudowaną w przedwojennych granicach Ukrainą wstępującą do UE), staje się teraz priorytetem polskiej polityki zagranicznej. Co też oznacza, że po raz pierwszy od powstania III RP wchodzi ona w fazę podmiotową.

W poszukiwaniu nowej opowieści

W tych warunkach postulat obrony suwerenności przed zakusami ekspansywnej Unii jako czynnik spajający elektorat traci sens. Polacy ponownie zaczną teraz utożsamiać UE nie tylko z dobrobytem, lecz także z bezpieczeństwem. Co więcej, Niemcy będą musiały znaleźć nowy sposób na transformację energetyczną – najprawdopodobniej rozciągnąć ją w czasie. W efekcie główny czynnik ekonomiczny napędzający polski eurosceptycyzm osłabnie. Krótko mówiąc, mamy więcej powodów, by w UE być, i mniej powodów, by się z nią kłócić. PiS ma zatem kłopot, bo pod spór z Brukselą formatował swoją narrację przedwyborczą.
Ale nie oznacza to, że bezrefleksyjna prounijność PO i akceptacja przez nią projektu federalizacyjnego zwiększą jej szanse wyborcze. Dotychczasowy kształt Unii, który kontestował PiS, a który PO popierała, został bowiem skompromitowany. Nie da się już ukrywać, że ogromne korzyści z transformacji energetycznej miały przypadać Niemcom i Rosji. Zaufanie, jakim UE darzyli dotąd umiarkowani euroentuzjaści, zostało nadszarpnięte. Kunktatorskie zachowanie kanclerza Olafa Scholza tylko potęguje ten efekt. Tak, wiem, że Niemcy i Unia to nie to samo, a Ursula von der Leyen zachowuje się inaczej. Ale w społecznym odbiorze te niuanse nie będą miały zbyt dużego znaczenia.
Linie podziału socjopolitycznego, który miał się wykrystalizować w nadchodzącym cyklu wyborczym i pod który PiS i PO zajmowały pozycje, ponownie się zamazały. Część wyborców Zjednoczonej Prawicy stanie się mniej sceptyczna wobec UE (gdy pojawi się perspektywa zmniejszenia kosztów transformacji energetycznej), a część wyborców opozycji – mniej entuzjastyczna (bo straciła do niej zaufanie po „zdemaskowaniu” niemiecko-rosyjskiego romansu).
Obaj główni gracze potrzebują więc nowej opowieści. Na razie jest jeszcze zbyt wcześnie, aby ją stworzyć. Narracja polityczna działa, gdy ma zakorzenienie w realnych emocjach i realnych interesach. Te zaś po wstrząsie wywołanym wybuchem wojny muszą poukładać się na nowo. A przede wszystkim musi się wykrystalizować sytuacja polityczna. Na razie Polska (i Europa) stoi przed dwiema wielkimi niewiadomymi: jak zakończy się wojna w Ukrainie i jak zostanie przeprowadzona transformacja energetyczna bez rosyjskiego gazu.
Z tej właśnie perspektywy trzeba patrzeć na ostatnie posunięcia PiS, który – w zamian za odblokowanie KPO – zgodził się na likwidację Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego według prezydenckiego projektu. Jest to pierwsze w całej historii sporu z Unią realne ustępstwo. Rząd się nie rozpadł, a i suwerenność wciąż mamy. Co sugeruje, że strategia konfliktu z UE jako paliwa wyborczego może zostać zarzucona przez formację rządzącą. Nie oznacza to, że PiS zrezygnuje z eurosceptycyzmu. Niewykluczone, że zacznie rozgrywać go inaczej. Silniejsza i bardziej podmiotowa Polska może podjąć grę o nowy kształt strategii energetycznej UE. Pozwalałoby to partii rządzącej pozycjonować się już nie jako radykalny obrońca suwerenności, lecz jako wiarygodny reprezentant narodowych interesów na forum unijnym.
Takie przesunięcie akcentów byłoby dużym kłopotem dla Platformy, która zawsze opowiadała się za płynięciem w głównym nurcie UE. Wiele wskazuje, że ten główny nurt może być trudny do uchwycenia w sytuacji, gdy osłabione utratą wiarygodności Niemcy same dopiero szukają pomysłu na przedefiniowanie swojej roli w Europie.
Tak czy owak, obaj główni protagoniści raczej nie zdążą stworzyć przed wyborami nowej opowieści, która zagospodaruje społeczne emocje i podzieli wyborców na dwa wyraziste obozy. A to oznacza, że na czoło wysuną się problemy gospodarcze z inflacją na czele. W takiej sytuacji wynik wyborów będzie w dużej mierze zależeć od wydarzeń, które bezpośrednio je poprzedzą, oraz od przypadku. Jak w 2015 r.
Autor jest doktorem nauk prawnych, politologiem i radcą prawnym. Pracuje w Instytucie Nauk Politycznych i Stosunków Międzynarodowych UJ. Współpracuje z Klubem Jagiellońskim