W poniedziałek 9 maja, chwilę po godz. 8, wiceminister edukacji Tomasz Rzymkowski chwalił się w Polskim Radio 24, że trwająca właśnie maturalna sesja egzaminacyjna jest najspokojniejsza od lat. Godzinę później jego słowa nabrały groteskowego charakteru.

Dziwny ruch
Urzędnicy Centralnej Komisji Egzaminacyjnej odebrali dziwacznego e-maila. Jak informowała TVN24, zawierał on zrzuty ekranu z zamkniętej grupy na Facebooku, w której ktoś opublikował arkusze matury z języka angielskiego na poziomie rozszerzonym. Te, które uczniowie w całej Polsce właśnie zaczęli rozwiązywać. Egzaminu nie przerwano, ale sprawą zapewne zajmie się prokuratura. Podobnie jak tą z ubiegłego piątku, kiedy do sieci miał trafić temat najważniejszego zadania z części podstawowej.
Podobnie było w ubiegłym roku. Tuż przed godz. 8 w Google Trends widać było wzrost zainteresowania frazami „ambicja” i „ambicja lalka”. Tak się złożyło, że były to kluczowe słowa w jednym z tematów wypracowania z języka polskiego. Szczyt wyszukiwań odnotowano 60 min przed momentem, gdy jakikolwiek maturzysta mógł otworzyć swój arkusz. Taki sam mechanizm zadziałał także w 2020 r. Google Trends pokazało wtedy poranny wzrost zainteresowania elementami fantastycznymi w „Weselu” w dniu, w którym taki temat pojawił się na egzaminie. W obu przypadkach CKE złożyła zawiadomienie do prokuratury.
Od kilku dni na grupach dotyczących edukacji powtarzają się oskarżenia o nieudolność i żądania głowy szefa CKE Marcina Smolika – nie umie sprawić, by arkusze nie wyciekały, więc powinien odejść. Sęk w tym, że po pierwsze wcale nie wiadomo, czy do wycieków naprawdę doszło – efektów pracy śledczych z poprzednich lat do dziś jeszcze nie ma. Po drugie – za ujawnienie zadań egzaminacyjnych odpowiada nie tylko szef CKE. Są jeszcze dyrektorzy szkół, nauczyciele i… rodzice – to wśród nich upatruje się prawdziwie odpowiedzialnych za wycieki.
Zdobycie arkuszy maturalnych przez grupę samych uczniów to misja prawie niemożliwa. Gdyby to się udało, cała akcja nadawałaby się na scenariusz szpiegowskiego filmu. Choć duża część scenariusza średnio nadaje się na ekrany: to żmudny proces pozyskiwania informacji o dystrybucji testów. Szczegółów logistyki Centralna Komisja Egzaminacyjna nie zdradza z uwagi na bezpieczeństwo. Aby otrzymać wcześniej polecenia, uczniowie musieliby mieć solidne wsparcie dorosłych.
Wiadomo, że przygotowanie egzaminów to trwający kilka miesięcy, jeśli nie lat, proces. Ktoś musi napisać polecenia, ktoś inny je sprawdzić. Potem trzeba ułożyć z nich arkusze i wysłać do drukarni, wydrukować, rozwieźć do poszczególnych województw, a stamtąd do szkół. Gdyby ktokolwiek z tego łańcuszka przekazał polecenia maturzystom, faktycznie można by winić za to szefa CKE, bo byłby to problem nadzoru nad przygotowaniem egzaminów. Sęk w tym, że jeśli do przecieków faktycznie dochodzi, to raczej na kolejnym etapie, kiedy przekraczają one próg szkoły.
Tam ktoś musi arkusze odebrać, czasem przechować przez kilka dni, policzyć, rozdzielić do sal, w których uczniowie piszą testy, przenieść, rozłożyć na stołach. Odpowiadają za to przedstawiciele systemu edukacji, którzy podobnie jak Smolik powinni zadbać, by matura była równa dla wszystkich i dzięki temu zapewniała porównywalne kryteria rekrutacji na studia. Zamiast jednak grać do wspólnej bramki, ktoś decyduje się oszukać system i faworyzować jakąś zamkniętą grupkę uczniów.
Pięć razy dlaczego
Dlaczego ktoś ze szkolnej społeczności decyduje się na przecięcie zabezpieczających arkusze banderolek? Czego oczekuje? Co myśli o swoich maturzystach? Chciałabym, żeby prokurator prowadzący śledztwa w sprawie przecieków zbadał to i ujawnił. Nie chodzi już nawet o poczucie sprawiedliwości, bo ludzie, którzy zdawali maturę rok i dwa lata temu, dawno przecież studiują i trudno sobie wyobrazić nagłe unieważnienie ich świadectwa dojrzałości. Niezbędne jednak wydaje się usprawnienie systemu szkolnego tak, by podobne wypadki już się nie zdarzały.
Można by – wzorem Japończyków – skorzystać z prościutkiej metody „5 Why”. Polega ona na tym, że próbując dojść do przyczyny problemu, zadajemy sobie serię pytań „dlaczego”. Na przykład:
– Dlaczego pan wykradł arkusze i przekazał je uczniom?
– Żeby mieli lepsze wyniki.
– Ale dlaczego mają zdać lepiej, jeśli zobaczą pytania?
– Bo nie są najlepiej przygotowani.
– A dlaczego nie są?
– Bo od pół roku nie mamy w szkole anglisty.
– A dlaczego nie macie?
– Bo żaden absolwent nie chciał pracować za stawkę oferowaną przez publiczną szkołę.
Albo tak:
– Dlaczego wykradł pan arkusze?
– Bo nasi uczniowie muszą mieć najlepsze wyniki.
– A dlaczego muszą?
– Bo inaczej spadnie prestiż naszego liceum i uczniowie nie będą chcieli do nas przychodzić.
– Ale dlaczego prestiż miałby ucierpieć?
– Bo szkoła wypadnie z rankingu firmy XYZ.
– A dlaczego wypadnie?
– Ponieważ ten ranking opiera się głównie na wynikach matur, a nie na innych zaletach naszej szkoły.
Albo jeszcze inaczej:
– Dlaczego pan wykradł?
– Bo uczniowie muszą dobrze zdać.
– Ale dlaczego?
– Bo rodzice tego oczekują.
– Dlaczego tego oczekują?
I tu może pojawić się prawdziwa macierz odpowiedzi. Przyglądając się presji, jakiej są poddawani młodzi ludzie przed maturą, można pomyśleć, że to nie oni zdają egzamin dojrzałości, lecz wszyscy dookoła – nauczyciele, dyrektorzy i właśnie rodzice. Matura ich uczniów i potomków znaczy dla nich o wiele więcej niż „przepustka na studia”. To ocena ich samych.
Ci, którzy boją się rewizji swojej pracy, potrafią uciekać się do naprawdę podłych metod. Co roku wielu uczniów mówi choćby o „szantażu maturalnym”. To ultimatum, które mieli słyszeć w ostatniej klasie szkoły średniej ci, co do których zachodzi obawa, że matury nie zdadzą. Alternatywa przedstawiana przez nauczyciela jest bardzo prosta: jeśli odpuścisz maturę, zaliczysz przedmiot. Jeśli zdecydujesz się zdawać i zagrozisz statystykom – skończysz z jedynką na koniec i po prostu cię nie dopuścimy. „Najważniejsza jest stuprocentowa zdawalność, a nie człowiek, dlatego większość uczniów jest zmuszana do nieprzystępowania do egzaminu maturalnego” – takie smętne wyznanie uczennicy można przeczytać w kuratoryjnych dokumentach pokontrolnych jednego z mazowieckich ogólniaków. Taki chwyt jest oczywiście zabroniony, ale w szkołach mimo to się go stosuje. Wszystko w imię renomy placówek, które przyciągają absolwentów szkół podstawowych wizją wysokiej zdawalności matur. Szantaż to ostateczne postawienie źle rozumianego dobra placówki ponad dobro poszczególnych uczniów. Ktoś, kto się mu poddaje, być może już nigdy nie uwierzy we własne siły, ale dla niektórych pedagogów nie ma to widocznie wielkiego znaczenia. Ważne są zestawienia.
Podczas gdy nauczyciele przyciskają uczniów, rodzice robią wszystko, by usuwać dzieciom kłody spod nóg. Tak, by ich edukacja, a pewnie i całe życie, było pasmem nieustających sukcesów. Zaczyna się od przedszkolnego konkursu plastycznego. Kto ma dzieci, bez pudła rozpozna ramki wyklejone ręką dorosłego… Co ciekawe, często zdają się tego nie widzieć przedszkolanki i pierwszą nagrodę dostają mama z tatą zamiast małego Oskara. Zachęceni sukcesami, na kolejnych etapach już tylko podbijamy stawkę. Robimy za dzieci matmę, bo tak szybciej. Piszemy wypracowanie, żeby dostać dobrą ocenę na semestr.
Wysyp geniuszy
To oczywiście musi prowadzić do absurdów. Takich jak wyniki konkursu matematycznego dla uczniów szkół podstawowych Kangur. W 2020 r., z powodu pandemii, po raz pierwszy przeprowadzono go zdalnie. Co się okazało? Wśród ok. 250 tys. prac było 3152 bezbłędnych. Rok wcześniej było tylko ośmioro geniuszy, którym się to udało. Choć oczywiście nikogo za rękę nie złapano, można więc tylko przypuszczać, że około 3144 uczniów miało za plecami rodzica lub korepetytora... A wszystko dla paru punktów, które za dobry wynik Kangura można dostać w rekrutacji do szkoły ponadpodstawowej.
Rodzic, którego celem jest to, by maturzysta dostał się na uczelnię, będzie oczekiwał sukcesu od szkoły. Tak jak w rysunkowym dowcipie, który rozsyłają sobie nauczyciele. W pierwszym okienku („kiedyś”) ojciec pokazuje synowi kartkę z jedynką i z poważną miną pyta go: „Co to za ocena?”. W drugim („dziś”) sytuacja jest taka sama, z tym że pytanie pada nie w stronę dziecka, lecz nauczyciela. Placówka znajdująca się pod nieustannym ostrzałem rodziców może się uciec nawet do przestępstwa ujawnienia pytań egzaminacyjnych, jeśli jej dyrektor poczuje, że już naprawdę nie ma wyjścia i musi temu uczniowi pomóc.
To się będzie przez lata odbijać czkawką. Uczeń, za którego rodzic rozwiąże zadania z matematyki i dla którego nauczyciel wykradnie zadania maturalne, nie będzie się już jako student czy pracownik zachowywać etycznie. Jeśli od małego uczymy się, że ktoś nas zawsze wyręczy, to dokładnie tego będziemy poszukiwać w dorosłości. Wątpliwe, czy chcieliśmy, by do tego przygotowywał tak pieczołowicie rozwijany system edukacji.
Jeśli więc nie chcemy kiedyś obudzić się w państwie, gdzie np. prawo jazdy zdaje ten, kto ma krewnego w WORD, a nie ten, kto najlepiej poznał przepisy, musimy ostro sprzeciwiać się wykradaniu pytań z matur. A to może być niełatwe, bo każdy z nas powinien zacząć od siebie: rodzic musi skończyć z wiecznym wyręczaniem ucznia i wymaganiem, by nauczyciel dociągnął go za uszy do matury. Nauczyciele i dyrektorzy z kolei muszą otrząsnąć się z pędu do rankingów i zestawień, koncentrując się nie na wymaganiach rodziców, samorządów czy swoich własnych, lecz na dobru ucznia. Czas, by matura przestała robić oficerów z nas wszystkich, a była egzaminem dla nastolatków. ©℗
Zdobycie arkuszy maturalnych przez grupę samych uczniów to misja prawie niemożliwa. Aby otrzymać wcześniej polecenia, musieliby mieć solidne wsparcie dorosłych