Jeśli z wojny w Ukrainie polskie władze wyciągną wniosek, że jesteśmy bezpieczni, bo zawsze możemy liczyć na pomoc USA, zgrzeszą naiwnością.

Politycy obozu władzy w Polsce długo nie mogli zaakceptować zwycięstwa prezydenta Joego Bidena w 2020 r. Szerokim echem odbiły się u nas spóźnione gratulacje Andrzeja Dudy dla nowego amerykańskiego przywódcy. Ale jeszcze bardziej zaskakujący był brak potępienia sprawców ataku na Kapitol z 6 stycznia 2021 r., kiedy to siłą spróbowano powstrzymać proces zatwierdzania wyniku wyborów. „Wydarzenia w Waszyngtonie to wewnętrzna sprawa Stanów Zjednoczonych, które są państwem demokratycznym i praworządnym. Władza zależy od woli wyborców, a nad bezpieczeństwem państwa i obywateli czuwają powołane do tego służby. Polska wierzy w siłę amerykańskiej demokracji” – napisał wówczas na Twitterze Duda. Nawet najważniejsi członkowie Partii Republikańskiej odcinali się wtedy od Donalda Trumpa i obwiniali go za sprowokowanie brutalnych zamieszek.
Neomarksista ignorant
Potem nie było lepiej. Były minister spraw zagranicznych Witold Waszczykowski narzekał, że do Białego Domu wprowadzili się „neomarksiści”, a obecny szef dyplomacji w połowie zeszłego roku skarżył się, że „sojusznicy amerykańscy nie znaleźli czasu na konsultacje” z Polską w sprawie zniesienia sankcji na Nord Stream 2. Z kolei nominowany na stanowisko ambasadora w Warszawie Mark Brzeziński miał kłopot z uzyskaniem zgody rządu w Warszawie na objęcie funkcji.
Nie inaczej wyglądała sytuacja w rządowych mediach. TVP konsekwentnie zapraszała do komentowania sytuacji w USA lokalnych lub amerykańskich zwolenników Donalda Trumpa – ze słynnym doradcą Steve’em Bannonem na czele. W biuletynie Zjednoczonej Prawicy, czyli tygodniku „Sieci”, mogliśmy we wrześniu przeczytać, że „dziś, gdy Waszyngton zajmuje się uznawaniem transseksualnych mężczyzn za pełnoprawne kobiety, a w poważnych sprawach, jak afgańska, ponosi spektakularną klęskę, jakiej świat nie widział od czasów wojny w Wietnamie, przekonania o powrocie USA do dawnej roli brzmią groteskowo i makabrycznie zarazem”.
Jeszcze na miesiąc przed rosyjską agresją autor internetowego Tygodnika TVP obwiniał za narastające napięcia administrację Obamy i Bidena (ale już nie Trumpa). O obecnym prezydencie Stanów Zjednoczonych pisał, że to „niewiedzący, co się wokół dzieje, pogrążający się w demencji starzec”, który „jest bezradny wobec władcy Rosji”. Tego rodzaju opinii wśród przedstawicieli polskiej prawicy można znaleźć o wiele więcej.
Sam Biden także nie przejawiał specjalnej sympatii do władz w Warszawie. Dość powiedzieć, że w kampanii wyborczej porównał Polskę i Węgry do Białorusi, ostrzegając jednocześnie przed rozwojem „totalitarnych reżimów na świecie”. Wszystko to sprawiło, że – jak twierdził choćby Andrzej Stankiewicz z Onetu – Jarosław Kaczyński wybrał w relacjach ze Stanami Zjednoczonymi strategię na przeczekanie. Wicepremier ds. bezpieczeństwa miał nadzieję na odzyskanie władzy w Kongresie przez republikanów, a potem być może powrót Trumpa do Białego Domu.
Pułapka dla polskiego rządu
Wojna w Ukrainie zmieniła dynamikę relacji, a nad Wisłę ruszyli najważniejsi członkowie administracji Bidena – sekretarz obrony, sekretarz stanu, dyrektor CIA oraz wiceprezydentka. W piątek do Warszawy przyjeżdża również sam przywódca USA. Od dawna – także na łamach DGP – przekonuję, że Biały Dom zasłużył na uznanie za sposób reakcji na zagrożenie wojną, a następnie na rosyjską agresję. Amerykanie od listopada szczodrze dzielili się informacjami wywiadowczymi i z wyprzedzeniem ostrzegali przed prowokacjami Kremla. Ale co najważniejsze, dzięki licznym spotkaniom z sojusznikami doprowadzili do zdecydowanej i solidarnej odpowiedzi państw szeroko rozumianego Zachodu na barbarzyństwo Moskwy.
Oprócz wprowadzenia skoordynowanych sankcji gospodarczych na Rosję Waszyngton hojnie zaopatruje Ukrainę w sprzęt wojskowy i bieżące informacje wywiadowcze. Amerykanie zwiększyli także swoją obecność na wschodniej flance NATO i zapewne nie jest to ich ostatnie słowo. Możliwe, że wojska Sojuszu już oficjalnie pojawią się w naszym regionie na stałe, nie w ramach „rotacyjnej obecności”. W profesjonalnych i zdecydowanych działaniach administracji Bidena kryje się jednak pułapka, w którą może wpaść polski rząd.
Aktywność Amerykanów w NATO i naszym regionie stwarza bowiem wrażenie, że oto Europa znów stała się dla Waszyngtonu najważniejsza, a Kongres i Biały Dom gotowe są na ogromne poświęcenia, by zapewnić nam bezpieczeństwo. Nic z tych rzeczy. W swoim zeszłorocznym wystąpieniu, prezentującym wizję polityki zagranicznej, sekretarz stanu Antony Blinken mówił, że to relacje z Chinami są dla Stanów Zjednoczonych „największym geopolitycznym testem XXI wieku”. Jego zdaniem to jedyny kraj, który może podważyć porządek międzynarodowy zbudowany przez Amerykanów po II wojnie światowej.
Jak informował niedawno dziennik „Wall Street Journal”, „od 2018 r. strategia Pentagonu definiuje Chiny i Rosję jako główne problemy, a Koreę Północną, Iran i brutalny ekstremizm jako zagrożenia drugiego rzędu”. Jednak w najbliższym czasie „to podejście «dwa plus trzy» – dwóch głównych przeciwników z trzema drugorzędnymi – planowano zastąpić strategią «jeden plus cztery», która stawia Chiny na pierwszym miejscu, a Rosję wśród mniejszych zagrożeń”. Cytowany przez gazetę wysoko postawiony urzędnik Pentagonu podkreślał, że agresja Kremla nic w tej sprawie nie zmieniła.
Amerykańską odpowiedź na wojnę w Ukrainie także można postrzegać przez pryzmat rywalizacji z Pekinem. Ma ona pokazać, że zachodnie liberalne demokracje są zdolne do zdecydowanych działań, bolesnych dla agresora. Przy pomocy Putina Bidenowi udało się też w ciągu kilku tygodni odnieść sukces, na który jego poprzednicy bezskutecznie pracowali przez lata: oto syte kraje europejskie na czele z Niemcami uznały, że muszą podwyższyć wydatki na obronność. Teraz Biały Dom, pomagając Ukrainie, musi jednocześnie przekonać UE, by naprawdę wzięła większą odpowiedzialność za swoje bezpieczeństwo.Dobrze by było, gdyby Europejczycy, w tym polski rząd, dostrzegli ten przekaz.
Wywołana przez rosyjskiego prezydenta wojna – zamiast rozbić NATO – może doprowadzić do jego odrodzenia. A zamiast skompromitować Stany Zjednoczone – na razie pomaga Bidenowi w odbudowaniu reputacji kraju. Ale to nie oznacza, że Amerykanie zawsze ruszą nam z pomocą.
Ze skrajności w skrajność
Moje uznanie dla dotychczasowej postawy Waszyngtonu wynika właśnie z tego, że wcale nie była ona oczywista. Wielu Amerykanów chciałoby bowiem ograniczenia roli USA w NATO lub całkowitego wycofania się z Sojuszu (sondaże mówią, że nawet połowa wyborców Partii Republikańskiej popiera takie pomysły). Gdyby do Białego Domu wrócił polityk o instynktach izolacjonistycznych pokroju Trumpa lub doszło w najbliższym czasie do poważnego kryzysu we wschodniej Azji, USA nie będą w stanie utrzymać swojego wsparcia dla Europy na obecnym poziomie.
Jeśli z wojny w Ukrainie polskie władze wyciągną wniosek, że jesteśmy bezpieczni, bo zawsze możemy liczyć na pomoc USA, zgrzeszą naiwnością. Klucz do naszego szeroko rozumianego bezpieczeństwa leży w zacieśnieniu współpracy w Europie. Dlatego wizyty Bidena i ocieplenia relacji z Waszyngtonem nie należy traktować jako zielonego światła dla dalszego dystansowania Polski od instytucji unijnych. W naszym interesie leży bliższa współpraca w ramach UE – m.in. w dziedzinie polityki energetycznej i bezpieczeństwa.
Politycy obozu rządzącego wiele razy niesprawiedliwie krytykowali Bidena, zarzucając mu słabość i niezborność w relacjach międzynarodowych, w tym z naszym regionem. Należy mieć nadzieję, że obecnie nie popadną ze skrajności w skrajność i nie uznają, że staliśmy się dla Stanów Zjednoczonych najważniejszym punktem na mapie.
*Autor jest doktorem socjologii, doradcą politycznym i współautorem „Podkastu amerykańskiego”