Ukraina, państwo wolnych ludzi, obnażyło pustkę ideologii, którą od objęcia władzy promuje rosyjski prezydent.

Budynek administracji ukraińskiego prezydenta pełni teraz przede wszystkim funkcję papierka lakmusowego, którym można mierzyć brak postępów rosyjskiej ofensywy. Wołodymyr Zełenski przechadzający się przed Domem z Chimerami to sygnał, że jest spokojnie. Gdy go nie ma, to znak, że warto poszukać schronu. Zełenski na ulicy Bankowej jest nieogolony i ubrany po wojskowemu. Choć jest tu wszystko, co potrzebne do normalnego funkcjonowania, woli tryb wojenny. Gdyby chciał, mógłby założyć garnitur. Ale on, aktor, gra rolę życia. I doskonale się w niej odnajduje.
Mimo zmęczenia żartuje z dziennikarzami, nie ma w nim pretensjonalnej pozy Emmanuela Macrona, paradującego w bluzie jednostki spadochronowej. Ukrainiec przyjmuje nielicznych, zagranicznych gości. Skraca dystans. Nagrywa orędzia. Apeluje i szydzi. Jeśli Władimir Putin będzie tu szukał drugiego bunkra Hitlera, który trzeba będzie zdenazyfikować, zawiedzie się. Dziś na Bankowej jest wszystko to, czego boi się Rosja – dystans mimo powagi sytuacji, wolność, lekkość i wola walki do końca. Aż Kreml zrozumie, że nie było warto.
Na Bankowej spotykam Andrija Sybihę, wiceszefa administracji Zełenskiego, odpowiedzialnego za sprawy międzynarodowe. Przed wojną, zanim rozpoczął pracę z głową państwa, był ambasadorem w Ankarze. Doskonale orientuje się w sprawach międzynarodowych oraz w tym, jakie są możliwości w rozmowach o zawieszeniu broni i roli, którą mogłaby odegrać Turcja czy inne, zaangażowane w sprawy ukraińskie państwa. Zapytany o to, jak ocenia szanse na pokój, mówi, że widać postęp. Dodaje, że ze strony Kijowa jest wola poważnych rozmów, że Ukraina nie chce kupować czasu. To wszystko brzmi dziwnie, gdy słychać kolejny alarm lotniczy i wybuchy. Rosjanie nie byli w stanie powstrzymać się przed nękaniem miasta nawet na czas przyjazdu premierów Polski, Czech i Słowenii. Gdy pociąg wjeżdżał na kijowski dworzec, powitali polityków kanonadą w oddali. Gdy auta delegacji wracały z Bankowej, znów rozpoczęli swój show.
O ile na twarzach gości było widać pewną konsternację, o tyle i Zełenski, i Sybiha zachowali spokój. Ukraińcy, urzędujący w budynku administracji, już dawno przeszli w tryb koszarowy. Jest tu difak (miejsce, gdzie się je), kręcą się żołnierze i można rozmawiać nieoficjalnie. Mimo że okna pozasłaniane są workami z piaskiem – nie czuć tu ciśnienia. Jeśli już, to atmosfera podsumowań. Szacowanie bilansu zysków i strat. Próba spojrzenia na to wszystko z szerszej perspektywy.
To, co można powiedzieć już dziś, nie jest optymistyczne dla Rosjan. W żadnym razie nie jest jednak też grą o sumie dodatniej dla Ukraińców.
Upadek mitu
Od niedawna w Kijowie popularny jest wiral z nagraniem wypowiedzi Dżochara Dudajewa, przywódcy antyrosyjskiego powstania w Czeczenii z połowy lat 90. Dudajew opowiada, czym jest Rosja. Mówi o państwie, które jest pozbawione idei i duchowości. – Ze słowianizacji nic nie wyjdzie – przekonuje, nawiązując do koncepcji rosyjskiego świata (russkogo mira). Dodaje, że głównym warunkiem tego projektu musiałaby być Ukraina, która przecież nigdy nie podda się pomysłom Moskwy. Nagranie z Dudajewem to najkrótszy opis najważniejszej konkluzji w czwartym tygodniu wojny: Ukraina wybiła zęby koncepcji rosyjskiego świata. Upokorzyła ją, udowadniając jej pustkę i brak treści.
– Czy zastanawiałeś się kiedyś, dlaczego Putin wywołał separatyzm na Donbasie, a potem przez wiele lat nie raczył odwiedzić tego miejsca? Oderwał od Ukrainy część zagłębia i próbował wmówić światu, że to Rosja, której trzeba bronić przed faszystami. Po czym dał do zrozumienia, że gardzi tym miejscem. Że to dla niego jeszcze bardziej wata (tak po 2014 r. Ukraińcy pogardliwie określali ludzi, którzy myślą schematami rosyjskiej propagandy – red.) niż dla Ukraińca ze Lwowa – przekonuje jeden z moich rozmówców. – Putin stara się tworzyć kolejne republiki separatystyczne, lecz nawet przez chwilę nie pomyśli o tym, żeby to wszystko jakoś mogło dalej żyć. Nie chodzi zatem o budowanie jakiegokolwiek świata, tylko o jego zniszczenie. Powołanie Ludowej Republiki Czarnej Dziury, która latami będzie marginesem świata zamęczającym Ukrainę – dodaje.
Jeszcze przed wojną jeden z posłów Sługi Narodu pytał mnie, czy wiem, co się dzieje z fabrykami zbrojeniowymi, które były w części obwodów ługańskiego i donieckiego zajętych przez Rosjan i separatystów. – Wszystko wywieźli. Łącznie z fabryką produkującą zestawy przeciwlotnicze Kolczuga – mówił deputowany Dmytro Natałucha. – Nie mieli pomysłu na republiki separatystyczne – dodaje. Tak w praktyce działa russkij mir. Czy też po prostu rosyjski mit. Nie ma w nim miejsca na rozwój. Nie ma w nim miejsca na inwestycje. Nie ma w nim miejsca na człowieka. Ludowa Republika Czarnej Dziury ma być quasi-państwem bez perspektyw. Strefą niczego, która oddzieli Rosję od świata Zachodu i jego wywrotowych idei. Zamiast pracy będzie godzina policyjna. Zamiast mieszkania, ruiny.
Doskonale zorientowany w regionach analityk ośrodka Ukraiński Pryzmat – Hennadij Maksak – przekonuje mnie, że właśnie z tego powodu mieszkańcy miast, które na Kremlu postrzegano jako prorosyjskie, wychodzą na ulicę, by wyrazić swoje zdanie na temat inwazji i Putina. Chersoń czy Mariupol jeszcze do niedawna nazywane były watą. Dziś siły agresora nie są w stanie zainstalować tam swojej władzy, bo ludzie wiedzą, jaką przyszłość – a raczej jej brak – może ona im zaoferować. Nikt tam nie chce być quasi-człowiekiem.
Armia na dobrą pogodę
Ihor Auszew zajmuje się formowaniem ukraińskiej cyberarmii. W tej chwili jest najważniejszym człowiekiem w wojnie przeciw rosyjskim hakerom. To on organizuje ofensywę propagandową, która ma wyostrzyć słabości wojsk Putina. – Wysyłamy SMS-y rodzinom rosyjskich żołnierzy. Chcemy ich poinformować, jak wyglądają sprawy. Jak ta wojna wygląda naprawdę – przekonuje.
Lider armii z sieci nie musi daleko szukać argumentów na potwierdzenie swoich tez. Rosjanie codziennie dostarczają setki ujęć do memów i wirali, które rujnują mit niepokonanej armii. Albo z tępym wyrazem twarzy dają zamknąć się w windzie, albo ostrzelają cywilów, albo gubią się na drogach. Ponad 60-kilometrowy konwój, który tkwi pod Kijowem, już przeszedł do legendy. Nietrudno sobie wyobrazić, jakie warunki panują na tych kilkudziesięciu kilometrach. Nie ma ani zwycięskiej ofensywy, ani kibli. Nie ma tu stołówek z amerykańskich filmów, są za to przeterminowane racje żywnościowe. Do tego w ramach atrakcji ten makrobiwak jest co noc nękany atakami Ukraińców. Po drugiej stronie jest mobilna siła wspierana przez pospolite ruszenie i zmilitaryzowaną policję wyłapującą dywersantów.
– Nie ma możliwości, by Rosjanie spokojnie weszli do Kijowa. Miasto będzie się bronić. Choć mam poważne wątpliwości, czy oni w ogóle podejmą próbę szturmu – mówi DGP wiceszef ukraińskiej policji Ołeksij Biłoszycki. – Miesiącami pakowali do Kijowa dywersantów. Teraz ich wyłapujemy, aby nie zastraszali ludności – dodaje. Pytam, co robią z tymi, których schwytają? Po chwili milczenia tłumaczy, że przekazuje ich Służbie Bezpieczeństwa Ukrainy, która proceduje dalej.
Dywersant to w tej chwili najgorszy wróg. W założeniu miał przygotować grunt pod wejście regularnych wojsk: założyć ładunki wybuchowe w newralgicznych miejscach, lokalizować cele i podawać ich położenie rosyjskiej artylerii, zbierać informacje wywiadowcze, siać terror i zastraszać ludność cywilną. Dlatego nikt w SBU nie lituje się nad ich losem. Złapani najczęściej nie wracają. To jest właśnie „procedowanie”.
Gdy Rosjanie zorientowali się, że tacy jak Ołeksij nie mają zamiaru oddać miasta, zdali sobie sprawę, że wojsko czeka rzeź. W ekspresowym trybie zmieniono procedury naboru do grupy Wagnera, prywatnej armii Putina. Pojawiły się informacje, że nad Dniepr ściągani są proassadowscy Syryjczycy i najemnicy z Republiki Środkowoafrykańskiej, której władze wspiera Kreml. – Mają być mięsem armatnim. Aby nie było w Rosji buntów matek i pretensji do władzy, że w Kijowie giną rosyjscy chłopcy – opowiada Ołeksij.
Putin, podobnie jak Ariel Szaron, który podczas wojny libańskiej w latach 80. marzył o zdobyciu Bejrutu, śni o zatknięciu rosyjskiej flagi w ukraińskiej stolicy. Podobnie jak Szaron, chce to zrobić cudzymi rękoma. Izraelski minister obrony planował zdobyć Bejrut, ale walki mieli dla niego stoczyć chrześcijańscy maronici. Putin wysyła Arabów i najemników z RŚA. Szaron budował jednostki dywersyjne, które walczyły pod obcą flagą. Rosjanie zatem jakby czytali z tamtej wojny. Problem w tym, że zapomnieli o puencie. Szaron – jako minister obrony – przez lata okłamywał premiera Menachema Begina. Manipulował tym, jakie wyniki daje wojna, bo wiedział, że sprawy idą nie tak, jak trzeba. Ostatecznie przegrał politycznie. W 1985 r. wycofał się zhańbiony masakrą obozów dla uchodźców Sabra i Szatila, której dokonano trzy lata wcześniej. Maronici nie zdobyli Bejrutu. Szczytem ich możliwości było zmasakrowanie bezbronnych ludzi. Szaronowi została szeroka na 15 km strefa bezpieczeństwa, a Izraelowi wojenna trauma. Udało się osłabić Organizację Wyzwolenia Palestyny i zmusić ją do rozmów pokojowych. Ale próżnię po OWP wypełnił Hezbollah, z którym Izrael nie radzi sobie do dziś. Podobny może być finał wojny w Ukrainie.
Aleja instagramerek
Ulica, przy której mieszkam w Kijowie – Bulwarno-Kudriwśka – o tej porze roku zazwyczaj była pełna instagramerek. W słoneczne dni ludzie pili kawę. Pierwsze marcowe ciepło otwierało wielkomiejski sezon letni. Dziś nieliczni mieszkańcy próbują udawać, że da się normalnie żyć. Bo Kijów potrafi odnaleźć się zawsze. Podczas Majdanów życie także toczyło się równolegle do rewolucji. Teraz też tak będzie. Jak zapewnia mnie Ołeksij – aż do zwycięstwa. Przynajmniej na Bulwarno-Kudriwśkiej dalej wierzą, że będzie tu aleja instagramerek robiących dziwne miny do selfie, a nie aleja snajperów. ©℗