Kropkę nad i w budowie jednolitego narodu politycznego postawiła putinowska inwazja. Symbolem zjednoczenia są patriotyczne manifestacje w okupowanych miastach rosyjskojęzycznego wschodu i – w przeciwieństwie do sytuacji sprzed ośmiu lat – praktyczny brak kolaborantów

Wojny bezlitośnie weryfikują schematy myślowe. Nie inaczej jest w przypadku rosyjskiej inwazji na Ukrainę. Warto przeanalizować te mity, ponieważ wiara w niektóre z nich była powodem, dla którego Władimir Putin uznał, że wojna na Ukrainie będzie krótka i zwycięska niczym natarcie na Gruzję w 2008 r. Oparcie rosyjskiego procesu decyzyjnego na mitach zamiast stanie faktycznym stało się zaś oczywistą dziś przyczyną niedoszacowania przez wielu analityków i komentatorów – w tym mnie – ryzyka pełnowymiarowej inwazji.
Pomarańczowy i niebieski
Te mapki pamiętamy z czasów pomarańczowej rewolucji 2004 r. Pomarańczowy zachód i środek kraju, niebieskie południe i wschód. Dwie Ukrainy, niczym z tytułu książki Mykoły Riabczuka (spłyconego niczym „Koniec historii” Francisa Fukuyamy), które nic nie łączy, za to wszystko dzieli. Jedni głosują na partie proeuropejskie, drudzy – promoskiewskie. Jedni mówią po ukraińsku, drudzy – po rosyjsku. Jedni chcieliby do NATO, drudzy – powitaliby z kwiatami przedstawicieli „russkiego miru”. Jednak uważniejsi obserwatorzy życia politycznego na Ukrainie dawno zauważyli, że ten obraz się zmienił, o ile w ogóle kiedykolwiek był prawdziwy. Budowa ukraińskiego narodu politycznego znacząco przyspieszyła po rewolucji godności lat 2013–2014 i rosyjskiej agresji z 2014 r. Podczas wyborów w 2014 r. różnice geograficzne były jeszcze dość widoczne. W 2019 r. rozpłynęły się na dobre. Wołodymyr Zełenski, rosyjskojęzyczny (do czasu) kandydat z industrialnego Krzywego Rogu, wygrał II turę wszędzie poza obwodem lwowskim.
Był kandydatem środka – ani zbytnio prozachodnim, ani prorosyjskim. Gdy w innych państwach rozkwitała polaryzacja nastrojów, Ukraińcy postawili na umiarkowane niedookreślenie, niejasne obietnice dla wszystkich i nikogo. Świadczyło to też o desperacji i rozczarowaniu dotychczasową klasą polityczną. Duża część elektoratu miała dosyć rządzącego od 2014 r. Petra Poroszenki, ale nie zamierzała więcej głosować na prokremlowskich pogrobowców Wiktora Janukowycza. Różnice językowe były sztucznie podkreślane przez polityków. W realu więcej ochotników, którzy w 2014 r. poszli bronić kraju przed Rosją, mówiło po rosyjsku.
Kropkę nad i w budowie jednolitego narodu politycznego postawiła putinowska inwazja. A symbolem niech będą patriotyczne manifestacje w okupowanych miastach rosyjskojęzycznego wschodu i – w przeciwieństwie do sytuacji sprzed ośmiu lat – praktyczny brak kolaborantów, jeśli nie liczyć dwóch prowincjonalnych burmistrzów, których szybko spacyfikowano. Na „russkij mir” nikt już nad Dnieprem nie czeka.
Dbać o wizerunek
Wydawało się, że skoro Moskwa stawia sobie za cel pozyskanie serc i umysłów Ukraińców – bo tak można rozumieć absurdalny postulat jej „denazyfikacji” – powinno jej zależeć na unikaniu celów cywilnych. W pierwszych godzinach wojny tak było, a celem nalotów i ostrzału rakietowego stały się przede wszystkim obiekty wojskowe i podwójnego przeznaczenia, jak lotniska. Najwyraźniej jednak sami Rosjanie zorientowali się, że nad Dnieprem nikt ich działań nie popiera, ukraińska armia się nie rozpierzchła, a blitzkrieg jest nierealny. Stopniowo działania zbrojne stały się coraz brutalniejsze, coraz bardziej przypominające działania Rosjan w Syrii. Ostrzeliwanie na ślepo Charkowa, zrównanie z ziemią Wołnowachy, oblężenie Mariupola ze środowym ostrzałem szpitala położniczego, wreszcie minowanie korytarzy humanitarnych dla uciekających cywilów – to wszystko sprawia, że nawet najbardziej zapamiętali adepci „russkiego miru” zaczęli weryfikować światopogląd.
Obronę wielu miast południowo-wschodniej Ukrainy organizują władze lokalne wywodzące się ze środowisk tradycyjnie prorosyjskich. Mer Odessy Hennadij Truchanow, człowiek z rosyjskim paszportem i związkami z przestępczością zorganizowaną, publicznie deklaruje, że nie odda agresorowi ani piędzi ziemi. Być może to kreacja, by po wojnie mieć jakiekolwiek szanse na pozostanie w życiu politycznym, ale to drugorzędne.
Takie przykłady można mnożyć, a to dobra i zła wiadomość. Dobra, bo oznacza, że na terenach okupowanych fizycznie nie da się utworzyć kolejnych republik ludowych na wzór Doniecka i Ługańska, o ile nie przywiezie się tam w teczce urzędników z Irkucka czy Kemerowa. Zła, bo jeśli Rosjanie stracili złudzenia, że można pozyskać Ukraińców i skierować strumień rozwoju ich narodu politycznego w stronę wspólnej delty narodów wschodniosłowiańskich, to nie mają już żadnego hamulca przed stosowaniem terroru wobec ludności cywilnej na jeszcze szerszą skalę.
Zachód jest słaby
Te hasła znamy, bo przewijają się także przez polski internet. Rosjanie przez cały ubiegły rok przekonywali sami siebie, że Zachód jest najsłabszy od dawna. Stanami Zjednoczonymi rządzi tetryk z demencją, który na dzień dobry dał Moskwie kilka prezentów, choćby odblokowanie Nord Stream 2, a potem chaotycznie uciekł z Afganistanu. Niemcy właśnie przeżyły polityczne trzęsienie ziemi po odejściu Angeli Merkel i trochę czasu minie, zanim nowi ministrowie poznają zawartość swoich biurek, a co dopiero zaczną się orientować w niuansach polityki zagranicznej. Francja jest u progu kampanii prezydenckiej, zaś Wielka Brytania wciąż liże rany po brexicie. Skłóconej z Zachodem Polski nikt nie będzie słuchać, a cała Europa myśli raczej o zaleczeniu COVID-19 i postpandemicznej odbudowie niż o powstrzymywaniu Rosji przed zdobywaniem przestrzeni życiowej poprzez Drang nach Westen. Jak nie teraz, to kiedy.
Tymczasem okazało się, że Zachód ani nie jest taki słaby, ani taki podzielony, jak sądzili Rosjanie. Najważniejsze światowe stolice w skoordynowany sposób przyjęły sankcje, o jakich przed 24 lutego nie śnili nawet najwięksi jastrzębie. Ukrainę jeszcze przed agresją zaczęto nasycać zachodnią bronią przeciwpancerną i przeciwlotniczą. Amerykański wywiad – jak się okazało – miał fantastyczne rozpoznanie sytuacji i rosyjskich planów, którymi chętnie podzielił się z przyszłą ofiarą agresji, choć nawet w Kijowie niekoniecznie dawano mu wiarę. Emmanuel Macron więcej czasu spędza na telefonie z sojusznikami i Putinem niż na wiecach wyborczych. Nawet Niemcy zaczęli rewidować miękką Ostpolitik, choć z zastrzeżeniami. Polska, mimo żenującej (głównie ze względu na zachowanie Amerykanów) publicznej przepychanki w sprawie MiG-ów i trwającego konfliktu z Brukselą, wróciła do grona państw, z którymi zachodnie mocarstwa na bieżąco konsultują politykę wobec Rosji. I choć na podsumowanie dopiero przyjdzie czas, można już dziś powiedzieć, że młyny Zachodu może i mielą powoli, ale się nie zatrzymują.
Propaganda i fakty
Zgodnie z zasadami wojny informacyjnej przekaz propagandowy nie może być w całości zmyślony. Musi bazować na prawdzie – zmanipulowanej, przekręconej – albo przynajmniej na powszechnych przekonaniach i strachach odbiorców. A jeśli nie da się przykryć ewidentnie niekorzystnych faktów, należy je rozrobić licznymi teoriami spiskowym. Tymczasem rosyjski przekaz od początku jest oderwany od rzeczywistości w stopniu odbiegającym od normy, do której przyzwyczaił nas Kreml.
Jeśli wycisnąć esencję z tez wygłaszanych przez propagandystów z Moskwy, niemająca nic wspólnego z wojną operacja specjalna rozpoczęła się, bo rządzący Ukrainą narkomani i naziści, mając 150 tys. rosyjskich żołnierzy skoncentrowanych wzdłuż granic, szykowali atak na „Doniecką i Ługańską republiki ludowe”. Być może z użyciem produkowanej pod bokiem Amerykanów broni biologicznej „zorientowanej etnicznie”, czyli atakującej wyłącznie Rosjan. Wszystko wskazuje na to, że wkrótce pojawi się oskarżenie o wyprodukowanie koronawirusa SARS-CoV-2, który od ponad dwóch lat dziesiątkuje ludzkość; widać już pierwsze propagandowe przygotowania pod wygłoszenie takiej tezy. Rosjanie nie atakują celów cywilnych, które ostrzeliwują sami Ukraińcy, a jeśli nawet – jak w przypadku szpitala w Mariupolu – to tylko dlatego, że mieścił się tam nazistowski sztab wojskowy.
Takie tezy mogą być atrakcyjne tylko dla najbardziej zapamiętałych internetowych miłośników żydowsko-masońskich spisków i dla jakiejś części Rosjan pozbawionych dostępu do alternatywnych źródeł informacji, ale nie dla odbiorcy zewnętrznego, zwłaszcza ukraińskiego. Najwyraźniej Kreml przestał liczyć na to, że kogokolwiek na Zachodzie przekona do własnej wersji wydarzeń. Byłaby to zmiana nawet w porównaniu z czasami zimnej wojny – a Putin daje do zrozumienia, że szykuje się na długi okres ostrej rywalizacji z Zachodem – gdy w wielu krajach, zwłaszcza we Francji i Włoszech, działały silne partie eurokomunistyczne.
Rosja zachowuje się, jakby sama wierzyła w bzdury o naziście Zełenskim – przypomnijmy, umiarkowanym polityku z żydowskimi korzeniami, który po wygraniu wyborów pobierał lekcje ukraińskiego, by odświeżyć sobie jego znajomość. I to też może być jedno ze źródeł jej problemów, bo nie ma nic gorszego, niż wiara we własną propagandę.