Probiznesowa część opinii publicznej już zaczyna straszyć nakręcającą się spiralą płacowo-cenową. Ale warto pamiętać, że to tylko część obrazka. Wygodna dla jednych, jednak innym odbierająca nadzieję.

Polska należy do tych krajów, w których nawet w czasie pandemii zanotowano wzrost płac realnych. Ale mniej szczęścia mieli pracownicy w innych częściach Europy; np. w 2020 r. dynamika realnych zarobkó w aż 13 krajach Unii były na minusie, zaś w czterech tylko lekko przekroczyły zero. Co oznacza, że położenie pracowników realnie się pogorszyło albo nie uległo poprawie.
W takich warunkach pracownicy próbują walczyć o wyższe wynagrodzenia, by zrekompensować wzrost cen. Właśnie w ten sposób w gospodarce pojawia się presja płacowa. Na to zjawisko – jak na każdy ekonomiczny fenomen – spojrzeć można z różnych perspektyw. Prócz punktu widzenia pracujących jest również perspektywa biznesu, dla którego to zjawisko niekorzystne, bo wymusza podwyżki. A im niższe w danym kraju bezrobocie i im mniejsze możliwości sięgnięcia po tanią pracę migrantów, tym trudniej pracodawcom przed koniecznością wzrostów płac uciec.
Presja płacowa jest zwalczana przez dwie uzupełniające się narracje, których popularyzacją zajmują się przyjmujące punkt widzenia pracodawców grupy interesu oraz wsłuchane w ich argumenty media. Pierwsza narracja głosi, że pracownicy są roszczeniowi. Ta opowieść była u nas w powszechnym użyciu podczas neoliberalnej transformacji. Pod hasłem walki z roszczeniowością doszło u nas po 1990 r. do demontażu sporej części zorganizowanego ruchu związkowego. W ostatnich latach trwają mozolne próby jego odbudowy. Pewne sukcesy już widać, ale wydarzenia – jak ciągnący się przez kilka tygodni protest w fabryce Solarisa – pokazują, że pozycja związków w Polsce, zwłaszcza w sektorze prywatnym, jest wciąż bardzo słaba.
Wraz z narracją o roszczeniowych pracownikach dostajemy też opowieść o spirali płacowo-cenowej. Ta pozornie jest bardziej obiektywna, bo używa naukowych argumentów: konsekwencją spirali – powiadają posługujący się tym straszakiem – będzie jeszcze wyższy wzrost cen. W myśl tej opowieści presja płacowa ma być więc kontrproduktywna dla samych pracowników. Ergo: wzrost płac nikomu się nie opłaca.
Ale ci, którzy straszą płacowo-cenową spiralą, nie mówią nam wszystkiego. Nie wyjaśniają choćby tego, jaka powinna być sensowna alternatywa dla presji płacowej. Czy rezygnacja z podwyżek obniży inflację? Nie, bo jej głównymi przyczynami są przecież drogie surowce energetyczne i wychodzenie świata z covidowej hibernacji. Czy pogodzenie się pracowników ze spadkiem płac realnych pomoże nam rozwiązać te problemy? Też nie.
Straszenie spiralą cen i płac ma jeszcze jeden wymiar. Zwolennicy tej opowieści nie rozumieją, że pracownik ma również potrzebę podmiotowości. Już w latach 90. kanadyjski politolog Julian Le Grand napisał tekst, w którym zauważył, że współczesny robotnik został sprowadzony do roli pionka. Jeszcze do lat 70. dysponował siłą do negocjowania swojej pozycji na rynku. Czasem mniejszą, czasem większą – ale jednak siłą. Zmiany, które przyszły potem wraz z neoliberalizmem, sprawiły, że stał się podporządkowany rynkowej koniunkturze. Strasząc, że przez nadmierną roszczeniowość i walkę o wyższe płace będzie jeszcze gorzej (bo napędzona zostanie spirala cenowo-płacowa), odbiera się człowiekowi prawo do podmiotowości. To zła droga. Nie warto nią podążać. ©℗
Ci, którzy straszą płacowo-cenową spiralą, nie mówią wszystkiego. Nie wyjaśniają tego, jaka powinna być alternatywa dla presji płacowej. Czy rezygnacja z podwyżek obniży inflację? Nie, bo jej przyczynami są drogie surowce energetyczne i wychodzenie świata z covidowej hibernacji. Czy pogodzenie się pracowników ze spadkiem płac realnych pomoże nam rozwiązać te problemy? Też nie