Uchodzi za napój bogów. Pewnie dlatego jego cena potrafi osiągać niebotyczne szczyty. I tak pochodzące z Kalifornii wino Screaming Eagle z 1986 r. sprzedano na aukcji charytatywnej za 80 tys. dol. Ekskluzywne Cheval Blanc z 1947 r. osiąga cenę 135 tys. dol. A butelkę pewnego wina musującego wycenia się na 275 tys. dol. Tylko dlatego, że odnaleziono ją na wyłowionym z dna morza statku. Choć może i dlatego, że wyprodukowano je na początku XX w. na życzenie rodziny carskiej.
Wróćmy jednak na ziemię, czyli do wina dla zwykłych śmiertelników. Dlaczego jego cena może być tak różna, zwłaszcza w lokalach gastronomicznych? Postanowili to sprawdzić ekonomiści Kate Rockett, Jean-Marie Cardebat, Olivier Gergaud i Pierre Regibeau. Wspólnie (źródła milczą, czy ich spotkania były zakrapiane) opracowali model winnej ekonomii. Bardzo zresztą ciekawy. Sprawa nie jest jednak tak zupełnie błaha. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że tylko 13 proc. Amerykanów i 20 proc. Brytyjczyków deklaruje się jako osoby niepijące (w anglosaskiej tradycji nazywa się ich „teetotalerami”, czyli po polsku „pełnymi herbaciarzami”). Oznacza to, że efekt badań wspomnianych ekonomistów dotyczy potencjalnie wielkiej części tamtejszej dorosłej populacji.
Punktem wyjścia dla analizy była pokaźna baza empiryczna. Badane były ceny wina Bordeaux (10 proc. całej francuskiej produkcji). Miejsce: pięć najbogatszych metropolii świata, w których wino leje się strumieniami – Londyn, Paryż, Los Angeles, Nowy Jork i Hongkong. W tych miastach wybrano w sumie kilkaset lokali różnego typu (od superdrogich typu „chrom i szkło” do zwykłych winnych piwniczek). Następnie obserwowano ruchy cen w ciągu dwóch lat (2011–2013).
Pozostało
69%
treści
Reklama