Dwa lata temu po raz pierwszy usłyszeliśmy o wirusie z Wuhanu. Dziś już nawet nie zadajemy sobie trudu, by mówić SARS-CoV-2.

W połowie stycznia 2020 r. dowiedzieliśmy się, z czym mamy do czynienia – chińscy naukowcy wyodrębili wirus, który od kilku tygodni wywoływał strach już nie tylko w Wuhanie, lecz rozlał się na całe Chiny. Było tylko kwestią czasu, kiedy dotrze i do nas, choć długo staraliśmy się o tym nie myśleć.
Była środa 4 marca, kiedy ówczesny minister zdrowia Łukasz Szumowski poinformował o pacjencie zero. Ma 66 lat, wrócił z Niemiec, przebywa w szpitalu w Zielonej Górze i ogólnie czuje się dobrze. 4 marca 2020 r. nie mówiliśmy jeszcze o koronawirusie, tylko o „wirusie z Wuhanu”. Cała Polska śledziła doniesienia o stanie zdrowia pana Mieczysława. Wiedzieliśmy o nim nie tylko, gdzie się zaraził, ale też skąd pochodzi i jakie są jego relacje rodzinne. Zupełnie jakby nie istniało RODO. Stał się gwiazdą, a personel szpitala wyraźnie odetchnął, gdy w końcu opuścił placówkę.
A my zaczęliśmy mierzyć się z nowymi emocjami i sytuacjami. W efekcie od dwóch lat uczymy się nie tyle pandemii, ile siebie w pandemii. Bywało irracjonalnie i śmiesznie, jak wtedy, gdy na pierwszej tego rodzaju konferencji szefowa słubickiego sanepidu informowała o sytuacji epidemiologicznej, radząc: „Nie całujcie się z nikim, kto wykazuje objawy infekcyjne i nie jest mężem. A może i z mężem nie, żeby chłopa nie zarazić”, a na koniec nuciła „Jak się masz, kochanie…”. – Miało być śmiesznie i na luzie, żeby ludzi w stresie podbudować psychicznie. Inaczej bym rozmawiała z lekarzami – mówiła Jadwiga Caban-Korbas kilka miesięcy później.
Ale było też groźnie. Pierwsza polska ofiara koronawirusa zmarła 12 marca 2020 r. Kobieta z Poznania. Z czasem chorych i zmarłych przybywało. Coraz mocniej dzieliliśmy się na tych, którym strach zagląda w oczy, oraz tych, którzy lekceważą cudzy strach. I tych, którzy próbują się w nowych realiach odnaleźć. Wszelkie decyzje rządzących postrzegaliśmy z tych odmiennych perspektyw.
Papier toaletowy? Dowiozą jutro
1 kwietnia 2020 r. rząd wprowadził limit trzech osób na kasę lub stanowisko do płacenia jako sposób na zmniejszenie ryzyka zarażenia. – Musimy ograniczyć kontakty międzyludzkie nawet o 80 proc. – tłumaczył Łukasz Szumowski, dodając, że miejsca, gdzie może dojść do zakażeń, to nie tylko sklepy, lecz również parki czy bulwary.
Ludzie ruszyli masowo wykupywać produkty pierwszej potrzeby. Ze sklepów znikały konserwy, ryż, makaron, kartony mleka, wody i soków z długim terminem przydatności. Pierwszy raz od kryzysowych lat 80. i galopującej inflacji lat 90. XX w. pod sklepami ustawiały się długie ogonki, a zainteresowani organizowali się w komitety kolejkowe. Co sprytniejsi próbowali robić zakupy w hipermarketach z dostawą do domu, ale szybko okazało się, że i tu niektóre produkty są niedostępne, a na transport trzeba czekać nie wiadomo jak długo. Boom przeżywały sklepy internetowe. – Mieliśmy klientkę, która zamówiła 50 opakowań gulaszu węgierskiego – komentował na łamach DGP pracownik e-szop24.pl
Znikający uczniowie
25 marca 2020 r. weszło w życie rozporządzenie ministra edukacji narodowej regulujące nauczanie zdalne. – To nie jest czas ferii ani nie jest to czas wolny. Ten błąd popełniono we Włoszech – mówił podczas konferencji minister Szumowski.
Dosłownie kilka tygodni wcześniej w resorcie cyfryzacji trwały prace nad planem przeciwdziałania skutkom uzależnienia młodych od komórek, komputerów i sieci. W pandemii okazało się, że ekran z dostępem do internetu jest oknem na edukację. Przeszkolić musieli się nauczyciele, z których gros nie potrafiło nawet obsłużyć elektronicznego dziennika i nie miało niezbędnego sprzętu. Szukano najlepszej platformy do komunikacji i przez kilka miesięcy panował chaos, bo bywało, że pedagog czekał na uczniów w jednym wirtualnym pokoju, a oni na nauczyciela w drugim. Ówczesne resorty cyfryzacji i edukacji deklarowały przekazywanie środków na zakup sprzętu. Szkoły wypożyczały uczniom to, co miały w pracowniach komputerowych. Ale szybko okazało się, że bez akcji oddolnych typu „Uwolnij złomka” trudno będzie zaopatrzyć dzieci w sprzęt komputerowy z oprogramowaniem. Bo, jak mówili ich organizatorzy, potrzeby w skali kraju w czerwcu 2020 r. były, lekko licząc, rzędu 300 tys.
Równolegle jednak zaczęli znikać uczniowie. Nie tylko dlatego, że z wyłączoną kamerką byli niewidzialni dla wychowawców. Tygodniami nie trafiali na zdalne lekcje, a szkolni pedagodzy alarmowali, że w pandemii problemy wychowawcze przybierają na sile, szczególnie gdy z rodziną ucznia kontakt już wcześniej był utrudniony.
Dziś nauka odbywa się stacjonarnie, ale nikt nie ma pewności, czy i kiedy klasa przejdzie w tryb zdalny. Pod koniec poprzedniego roku szkolnego i na początku obecnego psycholodzy i psychiatrzy alarmowali, że dawno nie mieli tylu młodych pacjentów w gabinetach. Po miesiącach w trybie online wielu uczniów nie potrafiło tak po prostu wejść w szkolne mury. Dziś kolejne badania potwierdzają też to, czego byliśmy świadomi już po kilku tygodniach szkoły na odległość: braki w wiedzy uczniów są olbrzymie, mówi się wręcz o luce edukacyjnej.
Cała Polska szyje maseczki
Brak maseczek szpitale, przychodnie i apteki zaczęły zgłaszać jeszcze w styczniu 2020 r. Dopiero jednak pod koniec lutego MZ przyznało, że jest kłopot, i wezwało placówki medyczne do wysyłania zapotrzebowania wojewodom. Sprzęt ochronny miał być dostarczany z ówczesnej Agencji Rezerw Materiałowych. Okazało się, że zapasy nie są duże i pod koniec lutego ARM zdecydowała się na ich uzupełnienie. Umowa była pewna, czekano tylko na podpis. Wówczas jednak w siedzibie międzynarodowej firmy, z którą negocjowano umowę, zjawił się przedstawiciel austriackiego rządu. – Sprzątnął nam maseczki dosłownie sprzed nosa – komentował w rozmowie z DGP jeden z urzędników rządowych. Zaczęło dochodzić do kuriozalnych sytuacji, kiedy np. szpital w Małopolsce dostał z ARM… dwie maseczki. Efekt: w drugiej połowie marca usunięto ze stanowiska szefa agencji, a na zakup sprzętu ochronnego przeznaczono dodatkowe 100 mln zł.
Tymczasem problem braku środków ochrony osobistej (oprócz masek fartuchy czy rękawiczki) wychodził nie tylko w szpitalach, ale we wszystkich placówkach medycznych i opiekuńczych. Ceny tych produktów poszybowały w górę. W MZ, jak opisywaliśmy na łamach DGP, powołano sztab do wertowania ofert, jakie pojawiały się w internecie. Gros pochodziło od oszustów, którzy np. zapewniali, że ich produkt posiada odpowiednie filtry, choć tak nie było. Szpitale próbowały robić oszczędności, np. minimalizując kontakt z pacjentami i prosząc, by sami mierzyli sobie temperaturę. W akcję „Cała Polska szyje maseczki” włączali się pojedynczy aktywiści i krajowe domy mody. Cięto materiały na suknie, zasłony. Bo ze szpitali płynęły alarmujące informacje, że zapasy mają dosłowne na kilka dni.
W połowie kwietnia do Polski przyleciał największy samolot świata Antonow An-225 Mrija. Miał być wypełniony produktami ochrony osobistej zakupionymi przez KGHM i Lotos. Giganta na lotnisku witał premier. Jak pokazały potem dziennikarskie śledztwa, miliony maseczek okazały się w dużej mierze bezużyteczne, bo brakowało im atestów. Rząd tłumaczył, że działał w stanie wyższej konieczności, pod olbrzymią presją czasu, a w podobnej sytuacji znalazły się też inne europejskie kraje. Nie udało się ustalić ponad wszelką wątpliwość, ile kosztował towar z Antonowa. Wiadomo, że w grę wchodziły grube miliony złotych.
W tym czasie wystartował też program „Polskie szwalnie”, nad którym pieczę sprawowała Agencja Rozwoju Przemysłu (ARP). Do tej akcji miało zgłosić się ponad 800 chętnych firm. Jak zapowiadano, do końca czerwca 2020 r. miały wyprodukować ok. 100 mln maseczek. Z czasem okazało się, że większość nie spełniała norm sanitarnych.
Dziś ta historia ma swój ciąg dalszy. Po publikacji e-maili, które miały pochodzić z konta Michała Dworczyka, on sam i marszałek Witek zostali wezwani przez NIK do złożenia wyjaśnień. W korespondencji znalazła się bowiem sugestia, jakoby lobbowano za jedną z prywatnych firm, która chciała być bezpośrednim dostawcą maseczek w tym rządowym programie.
Warto przypomnieć, że od 16 kwietnia 2020 r. w Polsce obowiązywał nakaz zasłaniania nosa i ust w miejscach publicznych. Choć samo Ministerstwo Zdrowia w tej kwestii, dyplomatycznie mówiąc, nie wysyłało jednoznacznego przekazu. – Maseczki? Doustnie, na ręce? One nie pomagają. Nie zabezpieczają przed wirusem, przed zachorowaniem. Po co ludzie je noszą? Nie wiem. Kiedyś w krajach azjatyckich noszono je z powodu smogu i kultury – mówił prof. Szumowski na antenie RMF FM. I trzeba przyznać, że w kolejnych miesiącach ta wypowiedź ciągnęła się za nim jak cień. Stała się też wodą na młyn dla osób, które z czasem okrzyknięto mianem antymaseczkowców.
Innym tematem, który nie pozwala dziś zapomnieć o byłym już ministrze zdrowia, są niejasności związane z zakupem respiratorów. W kwietniu 2020 r. MZ zawarło umowę na ich dostawę z firmą E&K, jednak ta nie wywiązała się w całości z kontraktu. W związku z niedotrzymaniem terminu resort odstąpił od umowy. Na firmę nałożono kary umowne w wysokości 10 proc. wartości niezrealizowanego zamówienia. Prokuratura Okręgowa w Warszawie umorzyła jednak postępowanie w sprawie przekroczenia uprawnień i niedopełnienia obowiązków przez funkcjonariuszy publicznych: ministra i jego zastępcę, Janusza Cieszyńskiego.
Testy, testy, testy
Dramatyczne apele szybko zaczęły płynąć z domów pomocy społecznej i zakładów opiekuńczo-leczniczych, które borykały się nie tylko z problemem braku maseczek, rękawiczek, ale też personelu i dodatkowych środków finansowych. Ówczesna prezes Koalicji „Na pomoc niesamodzielnym” dr Elżbieta Szwałkiewicz apelowała na naszych łamach o uwzględnienie tych placówek w pakcie kryzysowym przygotowywanym przez rząd tak, by z puli środków na służbę zdrowia część trafiła i tam.
– Jednak nie jestem pewien, czy akurat te placówki powinny w pierwszej kolejności uzyskać wsparcie z tytułu walki z koronawirusem – mówił z kolei Bolesław Piecha (PiS), wiceprzewodniczący sejmowej komisji zdrowia. Był koniec marca i w dniu tej publikacji już wiedzieliśmy, że właśnie potwierdzono pierwsze przypadki koronawirusa w domach pomocy.
Niespełna dwa tygodnie później dyrektorzy mówił już krótko: dramat. – Zgodnie z decyzją sanepidu jesteśmy zamknięci, ale nie możemy odmówić przyjęcia ze szpitala osoby np. po udarze – mówiła Hanna Chwesiuk, dyrektor ZOL w Olsztynie. I przekonywała, że każdego przywożonego powinno się badać na obecność koronawirusa. Tak się nie działo, bo brakowało testów. Także tych przesiewowych dla pracowników. Zakazano odwiedzin, domy przeistoczyły się w twierdze. I tak nie udało się uniknąć czarnego scenariusza. Informowaliśmy o ewakuacji całych DPS-ów, których podopiecznych w stanie ciężkim odsyłano do szpitali. Dziś sytuacja w domach i zakładach jest diametralnie inna głównie ze względu na zaszczepienie niemal wszystkich pacjentów i większości personelu. Wtedy uczyliśmy się żyć z wirusem. Uczyliśmy się z nim walczyć, rozpoznawać. Metodą prób i błędów.
Testy, testy, testy – apelowali lekarze, a Ministerstwo Zdrowia informowało o rosnącej wydolności krajowych laboratoriów. Pytaliśmy jednak, czy z liczbą analiz idzie w parze ich jakość? Niestety, nie było to regułą – mówili nasi rozmówcy. Opisaliśmy m.in. historię anestezjologa z Warszawy, którego wynik wypadł dodatnio, ale na opisie stało: „próbka zamoczona z zewnątrz” oraz „możliwa kontaminacja”. Profesor Katarzyna Dzierżanowska-Fangrat, krajowa konsultant ds. mikrobiologii lekarskiej, przekonywała, że zgodnie z zasadami diagnostyki laboratoryjnej w przypadku stwierdzenia błędu w momencie przyjmowania próbki do analizy należało odrzucić niewłaściwie zabezpieczony materiał. W laboratoriach z kolei słyszeliśmy, że pracują pod olbrzymią presją czasu. – Naukowcy i diagności, którzy robili dotąd badania molekularne na bakteriach albo genach człowieka, szybko przestawili się na wirusy. Nigdy nie pracowali na tych testach – przekonywano nas.
W kolejnych miesiącach wirus nie odpuszczał. Informowaliśmy o problemach, z jakimi borykały się szpitale. Nie chodziło tylko o brak rąk do pracy (chorowali też lekarze, pielęgniarki), pojawiały się też niedobory tlenu (kluczowe w leczeniu pacjentów z problemami oddechowymi), a przestarzałe instalacje, nieprzystosowane do takiego obciążenia, były na granicy wydolności. Zdarzały się też awarie. Nie tylko oddziały szpitalne przekształcały się na te zajmujące się wyłącznie chorymi z COVID-19. Tę rolę przejęły także SOR-y, jak choćby ten w szpitalu im. Żeromskiego w Krakowie. Zamiast sali obserwacyjnej oddział covidowy dla sześciu pacjentów. Dodatni w izolatce, następni upychani cudem na wstępnej intensywnej terapii. Tak było tam w październiku 2020 r., a podjazd pod szpitalem zapełniały karetki z pacjentami, którzy powinni zostać pilne przyjęci.
Pandemia przełożyła się na system ochrony zdrowia w Polsce. Sprawiła, że kolejki na wizyty zaczęły się wydłużać. Odpowiedzią na to, jak i na potrzebę bezpieczeństwa pacjentów, było wprowadzenie teleporad. – W związku z tym, że z 200 lekarzy 80 proc. wolało pracować zdalnie, uruchomiliśmy ten tryb. Ale przyjmujemy też codziennie stacjonarnie – zastrzegał na łamach DGP Patryk Ogórek, właściciel jednej z przychodni z Łodzi.
Idzie mróz
13 marca 2020 r. następuje zamrożenie gospodarki. Zostaje wstrzymany międzynarodowy regularny ruch kolejowy i lotniczy, pojawiają się kontrole na granicach, wchodzi 14-dniowa kwarantanna dla powracających. Są też ograniczenia w działaniu galerii handlowych, zamykane są bary, restauracje, kluby, kawiarnie. Możliwe stają się tylko usługi na wynos.
Minister zdrowia podsumowywał wówczas: „Nie mamy czasu na półśrodki. We Włoszech jest 17,6 tys. zakażeń, w Hiszpanii ponad 4 tys. U nas mamy 68. Od tego, jak się teraz zachowamy, zależy los nas wszystkich i naszych najbliższych”.
8 sierpnia 2020 r. pojawia się rozporządzenie, a wraz z nim podział Polski na trzy strefy, od których zależy poziom obostrzeń: zieloną (bez zmian), żółtą (z drobnymi zmianami) oraz czerwoną (z największymi restrykcjami). – Trzeba otrząsnąć się z beztroski. To dotyczy całej Polski, bo naprawdę, jeżeli nie chcemy, żeby kolor czerwony rozprzestrzenił się na całą Polskę, to starajmy się zachowywać reżim sanitarny, nosić maskę w sklepach i w komunikacji miejskiej. Niech to wejdzie w nasz nawyk, dopóki nie będzie leków i szczepionki – apelował szef MZ.
Reżim sanitarny z podziałem na strefy wrócił 17 października, przy drugiej fali pandemii. Już 23 października cała Polska została ogłoszona strefą czerwoną i wprowadzono nowe zasady, w tym m.in. objęcie nauczaniem zdalnym klas IV–VIII w szkołach podstawowych czy obowiązek przemieszczania się dzieci do 16. roku życia pod opieką rodzica lub opiekuna (od poniedziałku do piątku). 4 listopada doszły m.in. zdalna nauka dla dzieci klas I–III, ponowne zamknięcie kin, teatrów, hoteli i galerii handlowych, a także ograniczenie liczby wiernych w kościołach do 1 osoby na 15 mkw.
W listopadzie zaczęliśmy wchodzić w etap „odpowiedzialności narodowej”, który miał skończyć się 27 grudnia. Miał, bo rząd nałożył restrykcje – do 17 stycznia 2021 r.
Najbardziej dotknięte decyzjami o lockdownie i mrożeniu branż były te, które opierały się na kontakcie z klientem. Głównie usługi, turystyka, gastronomia. W pewnym momencie ludzie powiedzieli: dość. I na kanwie tego pojawiło się Góralskie Veto.
– Cały kwiecień i do połowy maja byliśmy zamknięci. Potem zmobilizowaliśmy się w kilka dni i otworzyliśmy obiekt w reżimie sanitarnym. Były płyny dezynfekujące, ozonator, szkolenie pracowników. Kupiliśmy rękawiczki (90 zł za paczkę), przyłbice, maski. Koszty dostosowania się do nowych zasad niemałe, ale chcieliśmy działać bezpiecznie – wspomina właścicielka pensjonatu w Bukowinie. A potem w październiku mieli ostatnią większą grupę gości, by od listopada pensjonat przestał przynosić jakikolwiek dochód. – Nie wchodziliśmy w chore układy, jak czasem media opisywały, czyli przyjmowanie gości na „wyjazdach służbowych” – podkreśla.
W górach echem niosły się słowa: „My tu tarcz i czczych obietnic nie chcemy, dajcie nam pracować”. A w mediach społecznościowych pojawiła się odezwa: „#OTWIERAMY! Nie możemy patrzeć, jak na naszych oczach umiera wszystko, co kochamy. Kolejne obostrzenia rujnują gospodarstwa zarówno mieszkańców Podhala, jak i całej Polski”.
Mrożona w pandemii była też branża beauty. Pierwszy raz niedługo po potwierdzeniu pierwszego przypadku zakażenia w kraju. Poprzedni minister zdrowia mówił w rozmowie z DGP, że fryzjerzy stali się symbolem walki o normalność i że ludzie namacalnie odczuwają na własnej skórze brak dostępu do tego typu usług. Faktycznie – jak podkreślał Sebastian Maśka, inicjator akcji #ChceDoSalonu – 32 proc. Polaków (według badania Infuture Institute) mówiło wprost: pierwszą rzeczą, którą zrobię po zniesieniu ograniczeń, będzie wizyta u fryzjera i kosmetyczki. Ale najwyraźniej nie każdemu chciało się czekać. Złośliwi zwracali uwagę, że mimo zamknięcia salonów wśród brylujących w mediach polityków trudno było zauważyć tych, którzy strzygli się samodzielnie. Niespecjalnie więc dziwi fakt, że także zwykli Kowalscy szybko zaczęli wspierać szarą strefę, bo do niej przeniosła się branża beauty. Przyjmowano przy zaciągniętych roletach, tylko stałych klientów, ze specjalnym hasłem. Wchodziło się pojedynczo, by nie wzbudzać podejrzeń. W razie czego była gotowa wymówka: przyszli pomóc znajomej w sprzątaniu.
A po zimie przyszło lato
Ciepły maj, gorący lipiec… – Cieszę się, że coraz mniej obawiamy się tego wirusa. To jest dobre podejście, bo on jest w odwrocie – mówił premier Mateusz Morawiecki w Tomaszowie Lubelskim. I apelował o mobilizację podczas drugiej tury wyborów prezydenckich. Opozycja zarzucała, że robi to w chwili, gdy szef Światowej Organizacji Zdrowia Tedros Adhanom Ghebreyesus ostrzegał, że pandemia nawet nie zbliża się jeszcze do końca, a wręcz przyspiesza.
10 maja 2020 r. miały odbyć się wybory korespondencyjne, nazwane potem kopertowymi. Według projektu ustawy o szczególnych zasadach przeprowadzania wyborów powszechnych na Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej zarządzonych w 2020 r. kluczowa miała być w tym procesie Poczta Polska. Blisko 700 mln zł – tyle według doniesień medialnych kosztować miało przygotowanie wyborów, które finalnie w tej formie nie doszły do skutku. Według NIK już sama ich organizacja była bezprawna.
O tym, jak ważna jest mobilizacja, mówił na łamach DGP Adam Bielan, rzecznik sztabu Andrzeja Dudy. Opisywał, że w grupie osób powyżej 60. roku życia frekwencja była o 10 pkt proc. niższa niż w październikowych wyborach poprzedniego roku.
Gorąco w czasie minionych dwóch lat bywało nieraz. Choćby wtedy, gdy na wniosek posłów, głównie PiS, Trybunał Konstytucyjny pochylił się nad kwestią aborcji ze względu na ciężkie, nieodwracalne wady płodu. Uznał, że przesłanka dopuszczająca przerwanie ciąży w tej sytuacji, zapisana w art. 4a ustawy o planowaniu rodziny, jest niezgodna z konstytucją. Ogłoszony w październiku 2020 r. wyrok został opublikowany dopiero w styczniu 2021 r. W tym czasie przez Polskę przetoczyła się fala protestów. I poza innymi hasłami słychać było te o skrajnej nieodpowiedzialności. Rządzący politycy zarzucali ją protestującym, którzy nie zważając na zagrożenie koronawirusem, wychodzili masowo na ulice. Ci drudzy nieodpowiedzialnością nazywali poruszanie tak ważnego tematu w środku pandemii, skoro należało spodziewać się mocnej społecznej reakcji.
Nowi my
W kolejnych miesiącach psycholodzy i socjolodzy debatowali nad tym, jak zmieni nas pandemia. Padały, być może na wyrost, przypuszczenia, że staniemy się lepsi, bardziej uważni na potrzeby innych. Tak interpretowano kartki, jakie pojawiały się na drzwiach bloków i sklepów pod hasłem: „chętnie zrobię zakupy”, „wyprowadzę psa”. Sąsiedzi wspierali sąsiadów w koronie. W tym duchu rząd uruchomił w drugiej połowie października 2020 r. Korpus Wsparcia Seniorów (KWS), a w jego promocję zaangażował się premier. Kolejne edycje programu trwają do dziś, wolontariusze mogą pomagać starszym, samotnym osobom, np. w dostarczeniu zakupów. Z samorządów, które miały być filarem projektu, słyszymy, że zapał osłabł. Dziś można zadać sobie pytanie, ile go w nas zostało? I zapewne to sprawa indywidualna.
Podobnie jak to, co działo się w czterech ścianach. Gdy Polska dopiero się zamykała, panowało przekonanie, że oto dostajemy coś na kształt dodatkowych kilku dni urlopu. A w społecznościówkach królował mem, jak to dziewięć miesięcy później odnotowany zostanie skokowy przyrost naturalny. Dziś wiemy, że tak się nie stało. A w kolejnych miesiącach niepokój zaczęło budzić to, co za zamkniętymi drzwiami.
– Z każdym dniem jest gorzej i słuchać to w głosie dzieci, które dzwonią. Jeszcze miesiąc temu mówiły, że nie wyobrażają sobie zamknięcia w domu z przemocowymi rodzicami. Potem zaczęły opowiadać, że ta przemoc już się dzieje, że jest coraz więcej alkoholu – mówiła pod koniec marca 2020 r. Paula Włodarczyk, psycholog pracująca w telefonie zaufania fundacji Dajemy Dzieciom Siłę. Takie same sygnały płynęły z Niebieskiej Linii czy z Centrum Praw Kobiet.
Z danych KGP wynikało wprawdzie, że formularzy Niebieskiej Karty (rozpoczynających procedurę mającą zapewnić bezpieczeństwo osobie, wobec której stosowana jest przemoc w rodzinie) od marca do października 2020 r. wypełniono mniej niż w analogicznym okresie 2019 r. czy 2018 r. Zaraz jednak padało zastrzeżenie, że w pandemii policja przeżywa potężne problemy kadrowe, nie każdy też był gotów szukać pomocy, mając przy sobie nieustannie sprawcę przemocy.
Nie potwierdziły się z kolei ostrzeżenia psychologów, że życie w pandemicznym zamknięciu wywoła falę pozwów o rozwód. Po zamrożeniu pracy sądów w połowie 2020 r. należało spodziewać się ich wzrostu w kolejnym kwartale. Zebrane przez DGP dane pokazały, że na ten krok decydowało się nawet mniej osób niż w poprzednich latach, ale zdaniem psychologów to niekoniecznie dobra wiadomość. – Dziś ludzie stracili nadzieję na to, że ich sytuacja szybko się poprawi. A myśląc o rozstaniu, trzeba kalkulować, że oddzielne życie jest droższe – komentował prof. Gavin Rae, socjolog z Katedry Nauk Społecznych z Akademii Leona Koźmińskiego.
Mistrzowie przeciągania liny
Wprowadzane obostrzenia motywowały do… twórczego ich obchodzenia. Tak było, gdy rząd ogłosił, że działalność obiektów sportowych zostaje ograniczona wyłącznie do sportu zawodowego. Dziś Polski Związek Przeciągania Liny podsumowuje: w 2021 r. wydał dokładnie 223 346 licencji zawodniczych. To ponad dwustukrotny wzrost w porównaniu z rokiem 2020. W pandemii na zawodowstwo Polacy przechodzili też w innych dyscyplinach. A pomagali w tym działacze, np. ci z Polskiego Związku Pływackiego powołali kadrę narodową złożoną ze wszystkich polskich pływaków, którzy mają licencję związku i ukończyli 9 lat. Dzięki temu mimo pojawiających się obostrzeń mogli dalej trenować. A co do pozostałych form rekreacji, to mieszkańcy stolicy do dziś wspominają ogrodzone taśmą Pole Mokotowskie, policyjny samochód zaparkowany w centrum parku i patrole przemierzające go wzdłuż i wszerz. Co odważniejsi biegacze w kategorii rozrywki postrzegali zapuszczanie się sprintem na tamtejsze ścieżki tuż przed oczami stróży prawa. Bo nie ma wątpliwości: na liście kontrowersyjnych decyzji wysoko jest ta o zamknięciu lasów i parków. Z czasem wycofywano się z niej, ale etapami (np. wstęp na place zabaw długo był zabroniony).
Przypomnijmy jeszcze, że podczas pierwszej fali epidemii, w Wielkanoc, cmentarze były zamknięte dla odwiedzających. Z małymi wyjątkami. O czym śpiewał potem Kazik, adresując słowa „Twój ból jest większy niż mój ból” do Jarosława Kaczyńskiego.
Jest pokrycie, są mandaty
Mandaty nakładane przez policję i kary od sanepidu miały nas skłonić do przestrzegania prawa. – Wmanewrowano nas w coś, co najchętniej nazwałabym bublem prawnym. Złamano zasady prawidłowej legislacji – mówiła DGP sędzia Joanna Hetnarowicz-Sikora. Takich głosów jesienią 2020 r. nie brakowało. Były wywołane falą mandatów z okresu zamrożenia, która spływała wówczas do sądów. Na przykład Sąd Rejonowy dla Wrocławia-Śródmieścia postanowił uchylić prawomocny mandat karny na podstawie art. 101 kodeksu postępowania w sprawach o wykroczenia („Mandat karny podlega niezwłocznie uchyleniu, jeżeli grzywnę nałożono za czyn niebędący czynem zabronionym jako wykroczenie”). Sąd argumentował, że za wykroczenie nie można uznać zakazu korzystania z terenów zielonych, który został ustanowiony na mocy rozporządzenia, a nie ustawy, w której jest mowa o możliwości czasowego ograniczenia z korzystania z terenów lub lokali, nie zaś o zakazie. Sąd uznał, że rozporządzenie Rady Ministrów z 31 marca 2020 r., które zakazywało korzystania z parków, promenad, bulwarów, ogrodów botanicznych, zoologicznych, jordanowskich i zabytkowych, a także plaż, stoi niżej niż ustawa. Poza tym w tym przypadku osoba ukarana szła do apteki wykupić leki, realizowała więc niezbędne czynności życia codziennego.
Takie sytuacje to jednak przeszłość. Od sierpnia do listopada 2021 r. mieliśmy o blisko 100 tys. mandatów karnych więcej niż w ciągu pierwszych pięciu miesięcy obowiązywania przepisów o zakrywaniu nosa i ust w 2020 r. Być może dlatego, że zakodowaliśmy sobie hasła takie, jak „brak delegacji ustawowej”. Ale doszło też do zmiany przepisów. Ustawa o zapobieganiu i zwalczaniu zakażeń i chorób zakaźnych u ludzi nie mówi dziś o obowiązku stosowania profilaktyki jedynie przez osoby chore czy podejrzane o zachorowanie. W art. 46 b pkt 13 wskazuje, że na podstawie rozporządzenia można ustanowić nakaz zakrywania ust i nosa w określonych okolicznościach, miejscach i obiektach oraz na określonych obszarach, wraz ze sposobem realizacji tego nakazu. Z tym jest skorelowany nowy art. 116 par. 1a kodeksu wykroczeń pozwalający karać za nieprzestrzeganie nakazów i zakazów epidemicznych karą grzywny lub nagany.
Niemal równo rok temu ekscytował nas temat szczepień na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym. Ale niekoniecznie medyków, którzy mieli dostawać zastrzyki w pierwszej kolejności. Z 450 dawek szczepionki, które dostał WUM, aż 200 wykorzystano na zaszczepienie osób spoza grupy zero – krzyczały wyniki rządowej kontroli. A jak informowali 31 grudnia 2020 r. studenci (facebookowy profil ZUM na WUM), zaszczepieni zostali, o zgrozo, celebryci. Do przyjęcia szczepionki w Centrum Medycznym WUM przyznali się m.in.: Krystyna Janda, Magda Umer, Michał Bajor, Edward Miszczak, Andrzej Seweryn, Maria Seweryn, Wiktor Zborowski, Krzysztof Materna czy Leszek Miller. A jak donosiły media, w całej Polsce mogło być takich więcej. Odwołana szefowa Centrum Medycznego WUM dr Ewa Trzepla argumentowała w rozmowie z DGP, że z NFZ dostała jasny przekaz: szczepionki mają krótki okres ważności i chodzi o to, by nie zmarnowała się żadna dawka. – Miałam godziny, by zorganizować niemałą grupę pacjentów. Uruchomiłam, kogo mogłam. Bo wbrew temu, co teraz się mówi, nie każdy garnął się do szczepień, szczególnie tuż po świętach, chwilę przed sylwestrem – opowiadała.
Kolejne miesiące pokazały, że ruchy antyszczepionkowe zdeklasowały antymaseczkowe.
Fala za falą
Sześć dni po tym, jak 21 grudnia 2020 r. Komisja Europejska dopuściła szczepionki Pfizer i BioNTech, dokonano pierwszej iniekcji w Polsce. Najpierw otrzymały ją osoby z tzw. grupy zero, czyli medycy. Potem seniorzy, a w kolejnych etapach szczepiono coraz młodsze osoby. Kolejny przełom nastąpił w czerwcu 2021 r., kiedy szczepić mogły się dzieci wieku 12–18 lat, do których w grudniu dołączyły te w wieku 5–11 lat. Dziś odsetek zaszczepionych co najmniej jedną dawką szczepionki wynosi w Polsce 57,56 proc., co stawia nas w ogonie Europy. Dlatego ostatnie miesiące upływają na dyskusji, co zrobić, by zwiększyć wyszczepialność w obliczu rozkręcającej się piątej fali. A o tym, jak jest gorąca, świadczą losy tzw. ustawy Hoca wprowadzającej możliwość weryfikacji szczepień przez pracodawców.
Na początku psycholodzy i socjolodzy debatowali nad tym, jak zmieni nas pandemia. Padały przypuszczenia, że staniemy się lepsi, bardziej uważni na potrzeby innych. Nie trwało to długo