Jarosław Kaczyński na zamkniętym posiedzeniu klubu parlamentarnego PiS miał użyć sformułowania „IV Rzesza”, którym opisał stosunek Niemiec do Europy oraz politykę Berlina w ogóle. Jego słowa potwierdził w rozmowie z „Gazetą Wyborczą” poseł Marek Ast.

Prezes Prawa i Sprawiedliwości się pomylił. Jeśli Rzesza, to piąta. Bo formalnie była nią również Republika Weimarska istniejąca w latach 1918–1933 (Hitler nią gardził, dlatego nie uwzględniał jej w rachubach), a nie tylko Święte Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego, imperium Bismarcka i państwo niemieckich nazistów.
Oburzenie, które wybuchło po tych słowach, nie dotyczyło jednak przypisu, jakim jest numeracja kolejnej odsłony pomysłu na państwo. Jak rozumiem, krytycy prezesa odnosili się przede wszystkim do skojarzeń z hitleryzmem, by w prostej linii jego tok rozumowania skompromitować za pomocą reductio ad Hitlerum. Nie ma sensu dociekać, jakie było drugie, trzecie czy milionowe dno wypowiedzi lidera polskiej prawicy. Jednak jeszcze bardziej bez sensu jest próba ośmieszania go poprzez odnoszenie się tylko do III Rzeszy. Każdy z modeli państwa, który miał w swoim określeniu rzeczownik Reich, odnoszący się do słów król i władza – rościł sobie przede wszystkim prawo do uniwersalizmu, ekspansji i od początku nie był powiązany z nazizmem. Hitler przy tym pojęciu to część historii. Rzesza od czasów średniowiecznego cesarstwa miała łączyć to, co pozostawało autonomiczne. Nie zawsze w obszarze łacińskim czy później niemieckojęzycznym. Efektem takiego myślenia o polityce i władzy była korzystna dla miast średniowiecznych i nowożytnych niemiecka Hanza, ale i system emerytalny oraz ubezpieczeń przeniesiony przez Bismarcka z Prus i Saksonii na całą II Rzeszę. Efektem myśli politycznej, w której pojęcie rzeszy jest centralnym punktem – są jednak również kulturkampf i Zagłada oraz terror Generalnego Gubernatorstwa na terenie okupowanej Polski, zaczerpnięty ze znacznie bardziej liberalnego modelu pochodzącego z okresu II Rzeszy, czyli Generalnego Gubernatorstwa Belgii.
Jednak z powodu bankructwa i kompromitacji III wcielenia tego pojęcia, niewielu w Berlinie czy Monachium jest skłonnych przyznać, że istnieje tu jakakolwiek ciągłość.
Współczesny federalizm – szczególnie ten proponowany przez nowego kanclerza Olafa Scholza – zakłada uwspólnotowienie zarządzania podmiotami Unii Europejskiej. A konkretnie: takie uwspólnotowienie, by największy wpływ na zarządzanie miał Berlin. Na popularnym portalu EUobserver pojawił się niedawno tekst autorstwa holenderskiej dziennikarki Caroline de Gruyter, w którym wprost porównywano niemiecki system landowy do systemu państw współpracujących ze sobą w ramach UE. Tytuł był sugestywny: „Dlaczego Niemcy najlepiej rozumieją Unię Europejską?”. Autorka materiału stawia tezę, że najlepszym modelem integracji byłoby przeniesienie niemal jeden do jednego schematu federalnego RFN na poziom ogólnoeuropejski. Gdyby Kaczyński sformułował taką diagnozę – nie rekomendację, ale diagnozę – i nazwał to IV czy V Rzeszą, wbito by go w ziemię. Pozbawienie jednak tej hipotezy słownictwa o konotacji pejoratywnej ustawia dyskusję w zupełnie innym świetle.
Kaczyński i Gruyter mówią w zasadzie o tym samym. Mają jednak odmienną ocenę rezultatu budowania bundesUnii. Lider polskiej prawicy – słusznie zresztą – zakłada, że dla państw, które dzieli od RFN ogromna różnica potencjału (przede wszystkim gospodarczego), taka integracja nie jest korzystna. Odgrywanie roli klienta wcześniej czy później kończy się tym, że takie państwo staje się zasobem Niemiec, a nie mniej lub bardziej podmiotowym partnerem. Nie miałoby to praktycznego znaczenia, gdyby interesy narodowe państw takiej unii były z grubsza zgodne. W przypadku Polski i Niemiec tak jednak nie jest.
Niezależnie od tego, jak bardzo szkodliwy dla Europy Środkowo-Wschodniej jest projekt Nord Stream 2, Berlin nie zamierza od niego odstąpić. Niezależnie od tego, jak ważna dla Polski jest obecność Ukrainy w NATO, Niemcy nie zgodzą się na integrację Kijowa z Sojuszem. Dowodem było blokowanie przez Angelę Merkel na szczycie NATO w Bukareszcie w kwietniu 2008 r. Planu Działania na rzecz Członkostwa w NATO dla Kijowa i Tbilisi (co skończyło się inwazją na Gruzję w sierpniu 2008 r.). Błędem w postrzeganiu Niemiec przez część polskich elit politycznych jest założenie, że Berlin jest altruistycznym architektem naszego awansu cywilizacyjnego. To tylko pół prawdy. Niemcy wsparły Polskę po upadku komunizmu, bo było to dla nich po prostu korzystne. Gdyby za rozszerzeniem strefy stabilności na Wschód nie płynęły zyski, Berlin nie współpracowałby z Polską tak samo, jak nie współpracuje z Polską w kwestii NS2.
W przypadku Niemiec interes europejski niestety utożsamiany jest przede wszystkim z interesem narodowym. Ten proces renacjonalizacji państwa zresztą postępuje i nie dotyczy jedynie skrajnych ugrupowań po prawej stronie takich jak Alternatywa dla Niemiec ale też socjaldemokratów czy Zielonych. O ile nie jest to groźne dla Holandii, z której pochodzi Caroline de Gruyter, Polska powinna przyglądać się tej renacjonalizacji ze szczególną uwagą. Naiwne nawoływanie do budowania Stanów Zjednoczonych Europy czy też Stanów Zjednoczonych Europy Narodu Niemieckiego – to abstrahowanie od różnic interesów między aspirującym państwem średniej wielkości, jakim jest Polska, i wyjadaczem z ogromnym doświadczeniem na unijnej scenie, jakim są Niemcy.