Ciekawe rzeczy dzieją się na Wyspach Brytyjskich. Wygląda na to, że torysi już na dobre wyleczyli się z wirusa thatcheryzmu, a premier Boris Johnson zaczyna prowadzić politykę, która jeszcze niedawno uchodziłaby za szczyt lewactwa. To wage-led growth, po polsku: wzrost oparty na płacach.

– Stary model się zepsuł – ogłosił Johnson na październikowej konferencji rządzącej programowej Partii Konserwatywnej. Ten model opierał się na niskich płacach, którym towarzyszył niewielki gospodarczy wzrost i mała produktywność. Johnson chce to zmienić. Głównym narzędziem reformy mają być podwyżki płacy minimalnej.
Ten porządek wzrostu – najpierw w górę płace, za nimi PKB, a w konsekwencji produktywność – idzie oczywiście w poprzek neoliberalnej ortodoksji, która kwitła na Zachodzie przez ostatnie cztery dekady. Dlatego nie ma się co dziwić, że pomysł Johnsona budzi opory. Zwłaszcza że w podręcznikach do ekonomii neoklasycznej produktywność musi wzrosnąć najpierw, a dopiero potem przyjść może wzrost płac. Wzrost płac bez wzrostu produktywności prowadzi – uważają liberałowie – do wzrostu kosztów produkcji. A co za tym idzie do utraty konkurencyjności towarów. Ergo – gospodarki. Dlatego właśnie – powiadają ci, co nie mają zamiaru kwestionować neoliberalnych paradygmatów – w ostatnich latach nie było wzrostu płac. Nie mogły rosnąć, bo w miejscu stała produktywność. Nie dało się ruszyć z miejsca i wyrwać z tego zaklętego kręgu.
Problem z tą argumentacją jest taki, że pomija ona wiele niepasujących elementów. Na przykład fakt, że płace (i w ogóle siła pracownika) przestały rosnąć na Zachodzie, zanim zatrzymała się produktywność. Przyczyny tego były różnorakie: strach przed inflacją, bezrobocie, rozbicie związków zawodowych. Wszystkie one sprawiały, że płace przez pewien czas (także w Wielkiej Brytanii) nie nadążały za produktywnością. A wreszcie brak popytu, spowodowany niskimi płacami, zaczął hamować samą produktywność.
Dopiero ostatnio zaczęły się pojawiać argumenty, że stagnację trzeba przerwać. Właśnie pchając do góry płace. Gdy po taką argumentację sięgają politycy, to liberalne salony wciąż (choć przyznajmy, że mniej arogancko niż kiedyś) próbują ich eliminować z debaty jako „szkodliwych populistów”. A przecież już w latach 80. ekonomista Joseph Stiglitz (zanim politycznie zakochał się w neoliberale Clintonie) proponował podejście zwane „płacami proefektywnościowymi”; pisał, że gdy firmy zaczną lepiej płacić, to w ten sposób wzmocnią produktywność i innowacyjność pracowników, co w końcu przełoży się na całą gospodarkę. Słabością tego podejścia jest oczywiście to, że powodzenie takiego planu zależy od dobrej woli pracodawców. A z ich skłonnością do podwyżek jest w kapitalizmie raczej słabo.
Oczywiście państwo może podwyżki wymuszać. Tu głównym narzędziem jest płaca minimalna. A także różne bezwarunkowe świadczenia dla obywateli (jak nasze 500+). Jak na tego typu posunięcia reaguje liberalny establishment, widzimy również na przykładzie Polski, gdzie właśnie tego typu polityka jest realizowana przez PiS od 2016 r. A spora część ekonomistów o opozycyjnych sympatiach nie ustaje w alarmowaniu, że czeka nas los „drugiej Grecji” albo „trzeciej Wenezueli”.
Wejście Brytyjczyków na ścieżkę pobudzania wzrostu poprzez płace będzie więc niezwykle interesującym testem zrywania ze starym modelem.