W XXI w. ludzie znów dostali do rąk narzędzia, aby własnymi słowami i na własnych warunkach wyrażać niezgodę, niewiarę i niechęć do „oficjalnej wersji wydarzeń”. Internet i nowe media w największym stopniu pomogły ziścić przepowiednię mówiącą, że świat już nie będzie po 2001 r. taki sam.

Jakub Dymek, publicysta, Dymek.substack.com

Sto dwie minuty minęły od momentu, w którym pierwszy samolot porwany przez zamachowców uderzył w wieże WTC do chwili, gdy górujące nad Nowym Jorkiem budynki runęły, grzebiąc blisko 3 tys. ofiar. Jeszcze mniej czasu potrzebował świat, by w momencie wyjątkowej jednomyślności dojść do tych samych wniosków – jak gdyby zadziałała zbiorowa świadomość czy doszło do masowego religijnego objawienia. Od Waszyngtonu po Warszawę i od Adelaide po Ateny z chaosu i zrozumiałego w tych dniach przestrachu wyłaniały się podobne refleksje i spostrzeżenia. „To nie jest atak na Nowy Jork, ale atak na cały Zachód”, „XX wiek się skończył i nic już nie będzie takie samo”, „Zaczyna się wojna cywilizacji”. Te diagnozy nie tylko pomogły opisać i zrozumieć – lub nie zrozumieć – wydarzeń z 11 września. Zadziałały również jak samospełniająca się przepowiednia: ramując obraz rzeczywistości setek milionów ludzi, kształtując opinię publiczną i odpowiedź świata Zachodu na atak na Pentagon i WTC.

Mówienie, że zamachy z 2001 r. były wyjątkowe i bezprecedensowe, to frazes i banał. Wiemy, że niepomierna była metoda i brutalność, z jaką ich dokonano. Wiemy o niebywałej traumie, jaką pozostawiły w USA i na świecie. Wiemy, jak nieprawdopodobna, wręcz urągająca logice wydawała się myśl, że Stany Zjednoczone mogą zostać zaatakowane, zranione, a nawet że mogą ponieść porażkę. Wszystko to jest po 20 latach na wskroś omówione i opisane. Ale zamachy z 2001 r. były wyjątkowe w jeszcze jednej dziedzinie – tego, co zrobiła z nimi kultura, świat idei i media. Nie tylko bowiem szczególny był sam atak na Amerykę, ale również reakcja, z jaką się spotkał. Jak rzadko kiedy w historii, myśliciele, gadające głowy i zwykli obywatele mogli zgodnie powiedzieć, że coś się zmienia – i w czasie rzeczywistym na własne oczy tę zmianę obserwować. Co więcej, uczestniczyć w niej.
Długi ogon zamachów i wojny z terrorem nie sięga tylko Afganistanu i Iraku, Guantanamo i tortur, agencji wywiadowczych i masowego nadzoru – słowem: tego, jak prowadzimy wojnę czy uprawiamy politykę. Zamachy i wojna z terrorem zmieniły sposób, w jaki widzimy świat. A na wielu polach pomogły też stworzyć nowy, XXI w. i rzeczywistość, w której żyjemy.
Każdy wybiera prawdę, w którą wierzy
W sierpniu 2011 r., blisko okrągłej rocznicy wydarzeń 11 września, amerykańska rozgłośnia WBUR zorganizowała rozmowę o jednym z najbardziej kontrowersyjnych i długotrwałych skutków zamachów dla debaty publicznej: o teoriach spiskowych. Na zaproszenie dziennikarki Jane Clayson ze słuchaczami spotkali się James Meigs i Jonathan Kay. Ten pierwszy był redaktorem „Popular Mechanics”, pisma o technologii, nauce i nowinkach (magazynu w rodzaju polskiego „Młodego Technika”), a także współautorem książki „Debunking 9/11 Myths” o mitach i przesądach związanych z atakami z 11 września. Jej podtytuł obiecywał wytłumaczyć, „dlaczego nie wytrzymują one starcia z faktami”. Jonathan Kay, drugi z gości, napisał zaś książkę „Among the Truthers” o tych, którzy w owe mity wierzą i je rozpowszechniają.
Przez blisko godzinę audycji obaj rozmówcy przekonywali, że wszystkie rzekomo niewyjaśnione aspekty ataków, zawalenia się wież WTC i odpowiedzi USA są wytłumaczalne. Wystarczy zastosować sprawdzone i znane zasady dziennikarskie – zadzwonić do władz i ekspertów, zadać im nawet trudne i kłopotliwe pytania, opierając się na dowodach, drążyć i szukać wyjaśnień. Megis tłumaczył, gdzie szukać wiedzy i o co pytać. Kay opowiadał zaś, na jakich fundamentach opiera się spiskowe myślenie, gdzie tkwią jego logiczne słabości i skąd bierze się niechęć do przyjęcia dowodów. W telefonach od słuchaczy nie było jednak zrozumienia dla argumentów dziennikarzy i refleksji nad tragedią. Przeciwnie, kolejni dzwoniący przedstawiali tylko swoje własne teorie spiskowe na temat zamachów.
W pewnym momencie do studia dodzwonił się mężczyzna, który przedstawiał się jako kontroler lotów pracujący w dniu tragedii. Powiedział, że 11 września on i jego koledzy nagrali swoje wspomnienia – w tym celu zebrali się w podziemnym pomieszczeniu budynku, w którym pracowali, by tam zarejestrować swoje doświadczenia i uwagi o zbrodni. Wszystko wskazywało, że za chwilę usłyszymy wezwania do opamiętania i uszanowania ludzkiego cierpienia ze strony choć jednego świadka wydarzeń. Nic podobnego. Słuchacz ogłosił, że taśma została zniszczona, nikt nie przeanalizował zeznań kontrolerów, a w ustaleniach komisji badających tragedię również nigdy nie przesłuchano nagrań czarnych skrzynek pochodzących z samolotów. Jego zdaniem olbrzymia wiedza i materiał dowodowy, jakie mieli kontrolerzy lotów pracujący w dniu zamachów, zostały zignorowane celowo. Nie wiadomo, dlaczego i po co. „Nie jestem wyznawcą teorii spiskowych, ale…” – zaczął swoją wypowiedź inny z dzwoniących do studia mężczyzn, niechcący sprowadzając dyskusję o tragicznych wydarzeniach niebezpiecznie blisko poziomu autoparodii.
Jedyny słuchacz, który do pewnego stopnia zgadzał się z gośćmi programu, skonstatował, że nie ma już obiektywnej prawdy – postmodernistyczny świat pełen jest narracji i każdy wybiera, w którą chce wierzyć. I być może właśnie to spostrzeżenie lepiej niż założona główna teza programu na antenie WBUR oddawało ducha i emocje u progu drugiej dekady XXI wieku.
Jedno nakręcało drugie
Zamachy z 11 września były w pewnym sensie idealnym paliwem dla teorii spiskowych. Nie tylko dlatego, że same były konsekwencją spisku, który się powiódł, a którego autorom udało się wykiwać agencje szpiegowskie najsilniejszego państwa na świecie. Ataki okazały się tak wielką traumą – i sukcesem ich pomysłodawców – że wielu ludziom wydały się nieprawdopodobne – w dosłownym znaczeniu tego słowa. Dysonans poznawczy między przekonaniem o amerykańskiej potędze w szczycie globalizacji a świadomością, że za zamachami stała grupka fanatyków ukrywająca się w jednym z najbardziej zapóźnionych państw świata, był olbrzymi. Do późniejszej popularności teorii spiskowych dotyczących 11 września swoje dołożyły nieścisłości czy dziury w oficjalnych przekazach władz – zarówno niezamierzone pomyłki, jak i kłamstwa i celowe manipulacje dotyczące broni masowego rażenia w rękach Saddama Husajna, które doprowadziły do inwazji na Irak.
Popularny bon mot mówi dziś, że teorie spiskowe na temat zamachów pojawiły się szybciej, niż ugaszono płonące ruiny wież. To prawda. Pierwsze komentarze w internecie sugerujące, że wieże WTC zawaliły się wskutek „kontrolowanej eksplozji” można prześledzić od 11 września 2001 r. Podobnie wcześnie ukuto hasło „paliwo lotnicze nie jest w stanie stopić stali”, które w kolejnych latach stało się najpopularniejszym spiskowym memem, teorią zamkniętą w jednym zdaniu. Bardziej niż prędkość, z jaką rozprzestrzeniały się te poglądy, zaskakuje, że w głównym nurcie mediów Ameryki przez długi czas nie traktowano ich istnienia jako zjawiska groźnego dla politycznego mainstreamu. Utożsamiano je raczej z antywojenną i antyamerykańską globalną lewicą. A nie np. z głęboką i długą tradycją podejrzliwości wobec rządu – jak najbardziej amerykańską. Problemy wynikające z bagatelizowania tych zjawisk wrócą, ale nie od razu.
Obok w gruncie rzeczy znanych powodów – psychologicznych i społecznych – które czynią teorie spiskowe popularnymi, mieliśmy po 2001 r. do czynienia z czymś naprawdę nowym. Zamachy i wojna z terrorem były pierwszym globalnym serialem śledzonym za pomocą nowego medium: internetu. Bardziej niż kiedykolwiek wcześniej potężne media tradycyjne – przede wszystkim prasa – uznały, że jednak sieci potrzebują. A portale i internetowe fora z dnia na dzień awansowały do roli czegoś, co może poważne tytuły uzupełniać. Głód informacji był olbrzymi, a ówczesna ciekawostka i nowinka, jaką było organizowanie przez redakcje czatów tekstowych z ekspertami, zaczęła odpowiadać na realną społeczną potrzebę. Ale jednocześnie to właśnie w internecie zaczęły kwitnąć teorie, których te same media często (i ze zrozumiałych powodów) nie chciały się tykać. Tak mocno, jak zgodna i jednomyślna w sprawie zamachów i wojny z terrorem była mainstreamowa opinia publiczna, tak mocno podzielona i spolaryzowana była debata w sieci. Więcej: jedno nakręcało drugie.
Fakt, że zazwyczaj radykalnie różne media republikańskie i demokratyczne w USA mówiły jedno i to samo, utwierdzał sceptyków w przekonaniu, że coś jest na rzeczy. Za konsensusem elit musi stać także spisek elit. Nowe było również to, że – jak zauważa choćby Garrett Graff, autor książek o zamachach i teoriach spiskowych – dzięki narzędziom internetowym myślenie spiskowe zyskało horyzontalny charakter. To znaczy, że łatwiej było się jego wyznawcom „sieciować” – dziś powiedzielibyśmy w języku platform cyfrowych: „tworzyć społeczności” – a twórcy i odbiorcy wymieniali się rolami. Tworzenie własnych filmów paradokumentalnych na DVD, docieranie do odbiorców i ich sprzedaż umożliwiły zakładane w tym celu strony internetowe, a niemoderowane fora internetowe oraz własnoręcznie przeprowadzany tam research zasilały niewyczerpany strumień nowych tez i argumentów.
W XXI w. ludzie znów dostali do rąk narzędzia, aby własnymi słowami i na własnych warunkach wyrażać niezgodę, niewiarę i niechęć do tego, co nazywano „oficjalną wersją wydarzeń”. Nic dziwnego, że chcieli z nich skorzystać. Internet i nowe media w największym stopniu pomogły ziścić przepowiednię mówiącą, że „świat już nie będzie po 2001 r. taki sam”.
Nienawiść z niskich pobudek
W sferze idei zamachom z 11 września towarzyszył fascynujący paradoks. Z jednej strony atak na Amerykę był tak niespodziewany i tak dalece wykraczał poza horyzont wyobraźni Zachodu, że doprowadził do poznawczego szoku wszystkich warstw społeczeństwa. Z drugiej strony, choć nikt ataków się nie spodziewał, istniała już wypracowana i uznana rama teoretyczna, w której można było je osadzić, podobnie jak amerykański odwet. Rzadko dwie tak sprzeczne rzeczy są prawdziwe naraz. Tak jednak było z 11 września i „zderzeniem cywilizacji”.
Prawie każdy politolog, dziennikarka czy filozof publikowany w międzynarodowych pismach idei marzy o tym, by stać się prorokiem, ale nikomu nie udało się to tak, jak – skądinąd skromnemu – prof. Samuelowi Huntingtonowi. Jego artykuł w „Foreign Affairs” z 1993 r. „Zderzenie cywilizacji”, rozwinięty później w postaci książki, stał się jednym z najczęściej cytowanych i omawianych tekstów w ostatnim półwieczu. Na 20. rocznicę pierwszej publikacji magazyn „Foreign Affairs” poświęcił cały gruby numer tematowi samej tylko recepcji legendarnego artykułu.
Tezę Huntingona o tym, że historia wcale się w XX w. nie skończyła, a świat czekają dalej konflikty o kulturowej genezie, zamachy z 11 września uczyniły czymś na kształt prawdy objawionej. Pierwsze zdanie pierwszego przemówienia prezydenta George’a Busha po atakach na Nowy Jork i Waszyngton tłumaczyło przerażonym rodakom (i całemu światu), że celem terrorystów był „amerykański sposób życia i sama wolność”. Bush dodawał, że zaatakowano USA jako „najjaśniejszą na świecie latarnię wolności i szans” (brightest beacon for freedom and opportunity in the world). Intencje prezydenta były drugorzędne – setki tysięcy publicystów, komentatorów, polityków i ekspertów na świecie zrozumiały jedno. Ameryka jest cywilizacją dobra i wolności, ale istnieje też cywilizacja zła i zniewolenia, która wypowiedziała jej wojnę. Bush przekonywał, że terroryści i ich sojusznicy „nienawidzą nas i naszych wolności”, ale do uszu jego epigonów docierał przekaz mówiący, że tak naprawdę USA i Zachodu nienawidzi pół świata. Co gorsza, nienawidzi tego Zachodu z pobudek niskich – zazdrości, schadenfreude, poczucia upokorzenia i wszystkich możliwych frustracji, z seksualną włącznie. W ten sposób szybko zepchnięto na trzeci plan dyskusję o politycznych czy strategicznych motywacjach zamachowców i islamskiego terroryzmu w ogóle, a zastąpiono ją dywagacjami na temat kultury, tożsamości i ludzkiej natury.
„W sferze ideologicznej i psychologicznej za tym zamachem stoi poniekąd cały Trzeci Świat, a w szczególności muzułmański Trzeci Świat. W świecie tym występuje olbrzymia zawiść. Dla milionów ludzi nie do zniesienia staje się potęga ekonomiczna, polityczna i militarna USA jako państwa i dobrobyt jego pojedynczych mieszkańców oraz skala swobód i wolności tu panujących. Wszystko to uogólniane jest w haśle nienawiści do świeckiego życia i społeczeństwa. Do amerykańskiej „bezbożności” (...) To są reakcje zazdroszczących Ameryce, że się jej powiodło” – tłumaczył we wrześniu 2001 r. w jednym wywiadzie dla polskiej prasy, wśród niezliczonych podobnych tekstów, historyk Richard Pipes z Uniwersytetu Harvarda. To, jak błyskawicznie zaadaptowano retorykę „zderzenia cywilizacji” do opisania zamachów, ilustruje choćby okładka tygodnika „Wprost” z 13 września 2001 r., która pod zdjęciem ratowników wynoszących rannych z gruzów wież WTC umieściła wypisane czerwonymi literami hasło „WOJNA ŚWIATÓW”.
Większości komentujących wówczas tezy Huntingtona (a także i długo po 2001 r.) umknął dość podstawowy fakt. Huntington nie był zwolennikiem „zderzenia cywilizacji”, ale przed nim przestrzegał. Nie przekonywał, że Zachód ma zawsze rację, ani tym bardziej że powinien szerzyć swoje wartości i standardy, wykorzystując polityczną przewagę i przemoc. Wręcz przeciwnie, „zachodnie przekonanie o uniwersalizmie zachodniej kultury naznaczone jest trzema problemami: jest fałszywe, niemoralne i groźne” – twierdził Huntington. Choć jego zwolennicy po 2001 r. pewnie uznaliby takie zdanie podane im bez kontekstu za bełkot jakiegoś anarchisty czy lewaka. Huntington był przeciwnikiem wojny z Irakiem, mimo że na jego myśl powoływali się architekci tego konfliktu. Ale i na długie lata przed wojną z terrorem Huntington w swoim eseju i książce przekonywał, że logiczną konsekwencją zachodniego uniwersalizmu będzie zachodni imperializm. A przeszczepianie demokracji i wartości Ameryki do kolejnych społeczeństw najprędzej ziści się pod postacią ekspansji i użycia siły. Promowanie zachodnich wartości nie zwiększy akceptacji dla nich, lecz opór. Ostatnim zaś, czego byśmy chcieli, to Zachodu naraz walczącego z innymi kulturami, ale i próbującego wzmacniać istniejące w tych kulturach wewnętrzne napięcia i konflikty.
„Musimy uznać, że są granice tego, co jesteśmy jako Zachód w stanie zrobić” – mówił Huntington pod koniec życia, w wywiadzie udzielonym 2006 r. dla Pew Research Center, w 10. rocznicę publikacji książkowego wydania „Zderzenia cywilizacji”. W tym wymiarze profesor miał rację i rzeczywiście okazał się prorokiem. Do starcia cywilizacji zaś rzeczywiście w XXI w. doszło, ale nie miało ono ani takich rezultatów, ani nie przebiegło tak, jak chcieli tego jastrzębie i radykałowie po obu stronach tego wielkiego konfliktu.
I tu muzułmanie, i tu muzułmanie
Teorie spiskowe, rozwój internetu i nowych mediów, kulturowy i tożsamościowy zwrot w polityce, islamofobia, rozszerzająca się władza państwa i panoptykon, a zarazem rosnąca nieufność i słabnąca legitymacja rządów w krajach Zachodu – wszystkie te kluczowe zjawiska ostatniej dekady są także częścią długiego ogona zamachów z 11 września i wojny z terrorem.
Dziesięć lat temu można było przez pewien czas mieć nadzieję, że ta epoka się zamknęła. Osama Bin Laden został zabity w 2011 r., a świat bardziej zajęty był już walką z konsekwencjami kryzysu gospodarczego niż islamistycznym terroryzmem. Jednak wojny i okupacji w Afganistanie i Iraku nie udało się zakończyć. A chwilę później, także w 2011 r. i 2021 r., na dobre rozkręciła się – nie bez amerykańskiego wsparcia – „arabska wiosna”. To, co miało być początkiem ostatecznej demokratyzacji świata arabskiego, skończyło się upadkiem kolejnych państw i wybuchem nowych wojen. Zamiast odesłać islamski terroryzm w niebyt, stworzono warunki, w których samozwańczy kalifat, ISIS, na kilka lat wypełnił próżnię władzy i zaczął krwawymi zamachami nękać Stary Kontynent. Z Syrii – lecz także z Iraku i Afganistanu – zaczęły uciekać miliony ludzi. W Europie obrazki tłumów zrozpaczonych ludzi na granicach, na łodziach, na dworcach kolejowych i wiejskich drogach – wszystkich zmierzających na Zachód, na Północ, do Unii, do Niemiec, gdziekolwiek byle „do nas” – obudził uśpioną od lat niechęć do islamu i podejrzliwość wobec obcych. Przypomniano sobie, co mówiono o konflikcie cywilizacji i niechęci do zachodnich wartości w świecie muzułmańskim. Kalki, których używano do mówienia o terroryzmie, równie dobrze służyły do mówienia o ofiarach terroryzmu i państwowej przemocy – i tu muzułmanie, i tu muzułmanie. Assad, Husajn, ISIS, Al-Kaida, Iran i Irak – jedno i to samo. Wzniecenie wojny cywilizacji oraz uruchomienie spirali przemocy między wszystkimi wyznawcami islamu i wszystkimi „niewiernymi” było też świadomym i realizowanym na poważnie celem ISIS i jego ideologów.
Europa i USA chciały demokratyzacji Bliskiego Wschodu i świata islamu jako takiego, ale dostały – jak przewidywał wcześniej Gilles Kepel – „zemstę Boga”. Skutki interwencji w Iraku, Afganistanie i Syrii zapukały zaś do drzwi Europy. Ci sami autorzy teorii spiskowych, którzy przekonywali, że zamach na WTC nie był robotą islamistów (lecz rządu USA), teraz powtarzali, że islam stoi za wszystkimi nieszczęściami Zachodu, a zamachy są prawdziwą motywacją zmierzających do Europy uchodźców. Badania Uniwersytetu Chapmana i Pew Research Center pokazały, że tym razem to strach UE przed zamachami obudził znów strach przed imigracją w Ameryce. Na Starym Kontynencie zaczęły wygrywać partie antyimigracyjne, a ich retorykę w USA przejął Donald Trump. Zjawiska, które pojawiły się na początku XXI w., wróciły dużo silniejsze – teraz to internet był potężniejszy niż prasa, spiskowcy z prawej silniejsi niż spiskowcy z lewej, a strachu przed obcymi nie oswajała już żadna bajka o postępie demokracji i zachodnich wartości. „Zderzenie cywilizacji” przeniosło się na ojczysty grunt jako wojna kulturowa.
Kulturowa lewica i prawica oskarżały siebie nawzajem – nie zawsze bez racji – o okrucieństwo lub odwrotnie, graniczącą z głupotą naiwność wobec kolejnych zagrożeń. Nie dało się dłużej uciekać od niewygodnej prawdy mówiącej, że za destabilizację świata arabskiego i Bliskiego Wschodu nie odpowiadają już pojedynczy zbrodniarze w rodzaju Bin Ladena czy Husajna, lecz kolektywne działania Zachodu na przestrzeni ponad dekady. Nie powinno może dziwić, że zwycięzcą tego sporu okazał się Trump. Ktoś, kto jako jedyny połączył argumenty prawicy (sprzeciw wobec imigracji i przekonanie o prymacie Ameryki) z postulatami lewicy (hasło wycofania się z „wiecznych wojen” i inwestycje w rozwój kraju). Mało kto na bieżąco łączył to, co się dzieje – tożsamościowy skręt polityki, trumpizm, teorie spiskowe, rolę figury „obcego” w debacie publicznej – wprost z wydarzeniami 2001 r. Ale wszystkie tropy prowadziły właśnie tam. 20 lat po zamachach z 11 września, choć zmienili się prezydenci, rządy, media i nasza codzienność, żyjemy dalej w ich cieniu. W świecie, który stworzył 11 września.