Wszystko wskazuje na to, że za 35–40 lat biały będzie już tylko co trzeci mieszkaniec Ameryki. Eksperci ostrzegają jednak, że WASP nie dadzą się łatwo roztopić w multikulturowym tyglu.

W połowie sierpnia amerykańskie Biuro ds. Spisu Ludności (U.S. Census Bureau) opublikowało długo wyczekiwane wyniki badania przeprowadzonego w 2020 r. Potwierdziło ono prognozy demografów: przez ostatnie 10 lat Stany Zjednoczone stały się krajem jeszcze bardziej zróżnicowanym pod względem rasy i pochodzenia etnicznego. Wszystko za sprawą szybko rosnących społeczności Latynosów i Azjatów. Liczba tych pierwszych podskoczyła z 50,5 mln w 2010 r. do 62 mln, tych drugich – z 17,3 mln do 24 mln. Ogółem ludność latynoska stanowi obecnie 18,5 proc. mieszkańców USA, zaś azjatycka – 6 proc.
Rekordowo skurczyła się natomiast populacja białych Amerykanów – z ponad 223 mln do 204 mln. Wynika to przede wszystkim ze stopniowego odchodzenia starszych pokoleń i niskiej dzietności – choć trzeba zaznaczyć, że od kryzysu finansowego w 2008 r. wskaźnik ten spadł we wszystkich grupach rasowych i etnicznych i jest obecnie niższy niż w Europie (1,61 dziecka na kobietę). O ile 10 lat temu biali odpowiadali za 72 proc. ludności Stanów Zjednoczonych, o tyle teraz – za 57 proc. W najmłodszej kategorii wiekowej (do 16. roku życia) już dziś mają oni status mniejszości rasowej, stanowiąc 48 proc. tej grupy. – Ameryka różnicuje się rasowo i etnicznie znacznie szybciej, niż zakładaliśmy, i wszystko wskazuje na to, że za 35–40 lat biały będzie już tylko co trzeci mieszkaniec. Jest to proces nieunikniony, który będzie miał konsekwencje dla wszystkich sfer naszego życia – skomentował wyniki spisu William Frey, uznany demograf z Brookings Institution, autor wydanej niedawno książki „Diversity Explosion: How New Racial Demographics are Remaking America”.
Zgodnie z konstytucją spis ludności przeprowadza się przede wszystkim na potrzeby określenia liczby mandatów wyborczych do Kongresu poszczególnych stanów. Już dziś wiemy, że w nadchodzącej dekadzie po jednym miejscu stracą Michigan, Illinois, Nowy Jork, Pensylwania, Wirginia Zachodnia i Kalifornia. Dla odmiany Kolorado, Floryda, Montana, Oregon i Karolina Północna po jednym zyskają. Z kolei Teksas, którego populacja od 2010 r. zwiększyła się o ponad 100 tys. osób, będzie teraz wysyłać do Waszyngtonu aż dwóch dodatkowych reprezentantów. Można się zatem spodziewać, że gerrymandering – praktyka manipulowania granicami okręgów wyborczych w celach politycznych – jeszcze bardziej przybierze na sile. W kilku stanach południowych, m.in. w Georgii i w Teksasie, podjęto już zresztą pierwsze kroki: stanowe parlamenty przegłosowały tam ustawy zmieniające ordynacje wyborcze na niekorzyść grup tradycyjnie głosujących na Partię Demokratyczną.
Nieśmiertelna biała duma
A jednak to nie absurdy związane z gerrymanderingiem czy ostre starcia w stanowych legislaturach spowodowały, że wielu ekspertów uderzyło w alarmistyczne tony. Ich zdaniem największe niebezpieczeństwo sprowadza się do tego, że biała Ameryka nie da się tak łatwo roztopić w multikulturowym tyglu. Specyficzna „biała duma” zawsze była nieodłączną częścią tożsamości WASP-ów (White Anglo-Saxon Protestant – biali Anglosasi wyznania protestanckiego), a politycy, szczególnie ci pozujący na obrońców konserwatywnych wartości, tradycyjnie bazowali na polityce promującej ich interesy jako jedynych prawowitych włodarzy amerykańskiej ziemi. Nie zmieniły tego abolicja ani obowiązujące od ponad pół wieku poprawki do konstytucji gwarantujące wszystkim obywatelom USA równe prawa obywatelskie bez względu na kolor skóry i pochodzenie. Nie przełamały tego inicjatywy na rzecz większej otwartości i mobilności społecznej, jak akcja afirmatywna. Nadzieja, która pojawiła się w 2008 r. wraz z wyborem Baracka Obamy na prezydenta, szybko prysła. A osiem lat później miejsce pierwszego czarnoskórego gospodarza Białego Domu zajął Donald Trump, który oparł swoją kampanię na mniej lub bardziej zawoalowanych hasłach obrony białej Ameryki i stawienia czoła wszystkim tym, którzy chcą jej „odebrać swój kraj”.
– Podczas gdy dziesiątki milionów niebiałych Amerykanów czują ulgę i radość z wyników spisu ludności oraz zastanawiają się, jak przełoży się to na bardziej sprawiedliwą reprezentację ich społeczności w przestrzeni publicznej, biali suprematyści będą chcieli tę radość ukrócić. Ich walka już się rozpoczęła i przed nami wyboista droga. W najbliższych latach należy się spodziewać zarówno wzrostu liczby przestępstw z nienawiści, jak i aktów wewnętrznego terroru – ocenia Heidi Beirich, szefowa think tanku Global Project Against Hate and Extremism w Waszyngtonie.
Kiedy przyjdą odbierać ci kraj…
Narracja o tym, że biali muszą się mobilizować przeciwko masom „kolorowych”, którzy chcą ich wyrzucić z własnego kraju, wzmacniana przez retorykę antyimigrancką, ma w Ameryce długą historię. Grupy białych suprematystów zaczęły prężnie działać w XIX w. w odpowiedzi na fale wielkiej migracji z Europy i przepływ ludności czarnej z południowych stanów do miast Północy. Mimo obalenia niewolnictwa i ustanowienia formalnej równości obywateli bez względu na kolor skóry, prawa Jima Crowa usankcjonowały reżim segregacji rasowej. Natywistyczne nastroje zaowocowały z kolei restrykcyjną ustawą antyimigracyjną (tzw. ustawa Johnsona-Reeda) z 1924 r. Prawo to przez niemal pół wieku praktycznie uniemożliwiało niebiałym cudzoziemcom wjazd do USA.
Wielu komentatorów uważa, że prezydentura Obamy nie tylko była zwiastunem społeczeństwa postrasowego w USA, lecz wręcz cofnęła amerykańskie stosunki rasowe o kilka dekad. Jak tłumaczy prof. Peniel Joseph, szef Centrum Studiów nad Rasą i Demokracją na Uniwersytecie Teksańskim, nastało przekonanie, że skoro wybory mógł wygrać czarny, to może je wygrać każdy. Stąd też masowo zaczęły wychodzić z marginesu grupy odwołujących się do białego suprematyzmu, ksenofobii i faszyzmu. Te najbardziej znane to Tea Party (a przynajmniej jej najbardziej skrajne odłamy), birther movement (ruch kwestionujący amerykańskie pochodzenie i wartości Baracka Obamy, a ostatnio także wiceprezydent Kamali Harris), a wreszcie ruch MAGA (Make America Great Again), którego ojcem duchowym jest poprzedni prezydent Donald Trump. Można się tylko spierać, kiedy grupy te zyskały uznanie w sferze publicznej. Czy nastąpiło to pod wpływem przemówienia Trumpa z sierpniu 2016 r., w którym obiecał przymknięcie drzwi dla imigrantów, czy raczej rok później w Charlottesville, gdzie doszło do zamieszek wywołanych przez białych suprematystów i neofaszastów, skandujących: „Nie wymienicie nas!” i „Nie zastąpią nas żadni Żydzi!”.
Slogany te były zaczerpnięte z pseudoteorii tzw. wymiany ras, która zakłada, że ludność „kolorowa” jest zagrożeniem dla amerykańskiej kultury (pierwotnie odnosiła się do imigrantów muzułmańskich we Francji). Tego rodzaju przekonania często są sprzęgnięte z hasłami bezwzględnego zakazu aborcji. I nie podzielają ich już jedynie członkowie marginalnych, skrajnie prawicowych organizacji, lecz także członkowie wybieranych demokratycznie instytucji. W 2018 r. republikański kongresmen z Iowa Steve King przestrzegał Amerykę przed „bojówkami brutalnych, młodych cudzoziemców, którzy zajmują miejsce po abortowanych dzieciach, by docelowo zniszczyć naszą kulturę i cywilizację”. Podobna retoryka weszła do słownika stanowego senatora GOP Dennisa Baxleya z Florydy, który otwarcie przekonuje, że zakaz aborcji to „jedyna droga, by nas nie wymieniono”. Newt Gingrich, weteran Partii Republikańskiej i przywódca większości w Kongresie za prezydentury Billa Clintona, głosi, że „trwająca wymiana rodowitych Amerykanów służy temu, by radykalnie odmienić oblicze naszego narodu”. Pseudoteoria o wymianie ras regularnie przebija się w prawicowej stacji Fox News. – Partia Demokratyczna stara się zastąpić amerykański elektorat bardziej posłusznymi wyborcami z trzeciego świata – mówił niedawno Tucker Carlson, gwiazda telewizyjnej publicystyki.
Ucieczka do samych swoich
Wyniki badań socjologów i psychologów na temat formowania się uprzedzeń nie napawają optymizmem. Pod koniec pierwszej dekady XXI w. Jennifer Richeson z Uniwersytetu Yale i Maureen Craig z New York University rozpoczęły wieloletni projekt badawczy, który zakończył się raportem „On the Precipice of a «Majority-Minority» America” (2014). Wynika z niego, że perspektywa utraty statusu „rasy większościowej” sprzyja formowaniu u białych Amerykanów (lecz także białej ludności w krajach europejskich) negatywnych stereotypów dotyczących mniejszości, a jednocześnie wzmacnianiu postaw empatii i sympatii dla członków własnej grupy. Wiąże się to również ze spadkiem poparcia dla progresywnych inicjatyw mających na celu polepszenie sytuacji i szans życiowych mniejszości. – Aktywuje się tu poczucie uczestnictwa w rywalizacji, w której stawką jest wszystko albo nic. Jeżeli ludności niebiałej się poprawia, to biali idą na dno. Nie ma nic pośrodku – tłumaczy wyniki tych odkryć prof. Maureen Craig.
Profesor Jonathan Haidt, psycholog i autor bestselleru „Prawy umysł. Dlaczego dobrych ludzi dzieli religia i polityka”, przypomina, że nasze obawy i fobie nasilają jeszcze media społecznościowe. Ma to szczególne znaczenie w przypadku problemów imigracji i multikulturalizmu. – Sianie lęku jako reakcja na multi-kulti stało się popularnym narzędziem politycznej walki na prawicy, zwłaszcza jej najbardziej konserwatywnego odłamu o zapędach autorytarnych. Jeśli będziemy przy tym trwali, to nie mam pojęcia, jak możemy się nauczyć znów sobie ufać i ze sobą współpracować – mówi prof. Jonathan Haidt.
Biali suprematyści rosną w siłę już od czasu wyboru Obamy na prezydenta USA, ale ich pozycja jeszcze bardziej wzrosła za rządów Trumpa. Progresywny think tank Southern Poverty Law Center podaje, że w latach 2016–2020 liczba członków takich ugrupowań podskoczyła o 55 proc. Obecnie działa ich już ponad tysiąc i są obecne w każdym stanie. 155 z nich to organizacje nowe, utworzone po 2016 r. Swoich członków rekrutują przede wszystkim poprzez najbardziej znane platformy społecznościowe. Przywódcy tych organizacji swój przekaz kierują szczególnie do białych nastoletnich chłopców (pandemia, w która jeszcze więcej aktywności przeniosła do internetu, ułatwiła to zadanie). W dorocznym raporcie Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego (U.S. Department of Homeland Security), opublikowanym w październiku ubiegłego roku, padło stwierdzenie, że „najbardziej trwałym i śmiertelnym zagrożeniem dla ojczyzny jest obecnie brutalny, biały suprematyzm”. Waszyngtońskie Centrum Studiów Strategicznych i Międzynarodowych (Center for Strategic and International Studies) oszacowało z kolei, że grupy białych suprematystów stały w 2019 r. za sześcioma na 10 aktami terroru dokonanymi na amerykańskiej ziemi.
Tendencje te potwierdził kwietniowy raport „Understanding American Domestic Terrorism” autorstwa prof. Roberta Pape’a, politologa i szefa ośrodka Project on Security and Threats na Uniwersytecie w Chicago. Korzystając z policyjnych kartotek, Pape przeanalizował dane na temat 377 uczestników szturmu na Kapitol, do którego doszło 6 stycznia 2021 r. Wyniki, jak przyznaje, zaskoczyły nawet jego samego. Zadały bowiem kłam obiegowej opinii o wyborcach MAGA jako spauperyzowanych i słabo wykształconych niebieskich kołnierzykach z głębokiej prowincji, którzy nie mieli nic do stracenia, więc w odpowiedzi na apel Trumpa spontanicznie ruszyli „odbierać złodziejom swój kraj”. „To nieprawda. Mamy do czynienia z nowym, dojrzałym i pełnokrwistym rodzajem wewnętrznego radykalizmu o bezspornie rasistowskim podłożu” – skomentował prof. Pape. Udało mu się ustalić, że 95 proc. uczestników szturmu to biali, w miarę dobrze wykształceni mężczyźni z klasy średniej. Żywiciele rodzin i właściciele firm, zarabiający przyzwoite, a w niektórych przypadkach nawet świetne pieniądze. Tym, co ich połączyło, nie były lęki ekonomiczne, lecz charakter miejsca zamieszkania. Niemal wszyscy ściągnęli do Waszyngtonu z rejonów, gdzie proces kurczenia się ludności białej przebiega szybciej i pociąga za sobą większe demograficzne i gospodarcze konsekwencje niż w większości kraju.
Ocalić może nas tylko prawda
Czy wszystko to znaczy, że w najbliższej przyszłości Ameryka jest skazana na jeszcze większą polaryzację społeczną i ideologiczną? Profesor Peter Simi, socjolog z Uniwersytetu Chapmana w Kalifornii i autor książki „American Swastika: Inside the White Power Movement’s Hidden Spaces of Hate”, mimo wszystko jest optymistą. – Jeżeli nie reagowaliśmy do tej pory na pewne zjawiska i wydarzenia z właściwą stanowczością i konsekwencją, to nie dlatego, że nie mamy do tego narzędzi i woli, lecz dlatego, że nie nazywaliśmy rzeczy po imieniu. Po ataku na Kapitol to się zdecydowanie zmieniło – przekonuje w rozmowie z DGP prof. Simi.
Zwraca uwagę na jeszcze inny aspekt: – Uparcie trzymamy się mitologii „czystości ras”, a przecież rośnie przecież liczba ludności, która identyfikuje się jako dwurasowa – np. biała plus inna. Gdzie jest jej miejsce w klasyfikacji? Czy zmieniając ją, moglibyśmy zmienić sposób myślenia i postawy tych, którzy mają z nią największy problem? – zastanawia się prof. Simi.
Dodaje, że gniew i frustracja białych, szczególnie mężczyzn, wypływają z tego, że grupy stanowiące w USA mniejszości rasowe czy kulturowe historycznie nie były kojarzone z sukcesem ekonomicznym. A to właśnie on ucieleśnia American Dream i wyznacza życiową optykę. – Jestem zdania, że lęki białego suprematysty to zasadniczo reakcja i obrona przed zbiorowym poczuciem winy za zbrodnie, jakich dopuścili się jego przodkowie na rdzennych Amerykanach, gdy budowali najpotężniejsze państwo na świecie. Całe szczęście, że w siłę rosną nie tylko suprematyści, lecz także ruchy przekonujące, że spójne, wielorasowe społeczeństwo można wznieść jedynie na historycznej prawdzie i wzajemnym przebaczeniu. Wydaje się więc, że powinniśmy przede wszystkim inwestować w edukację, zwłaszcza tę adresowaną do najmłodszych pokoleń. Bo przecież to one będą żyły w przyszłości, którą my jedynie próbujemy sobie wyobrazić – podsumowuje prof. Peter Simi.
Przez ostatnie 10 lat Stany Zjednoczone stały się krajem jeszcze bardziej zróżnicowanym pod względem rasy i pochodzenia etnicznego. Wszystko za sprawą szybko rosnących społeczności Latynosów i Azjatów. Liczba tych pierwszych podskoczyła z 50,5 mln w 2010 r. do 62 mln, tych drugich – z 17,3 mln do 24 mln