Dramat rozgrywający się w Afganistanie przykuł uwagę świata. W jego tle toczy się rozgrywka o to, kto na tym zamieszaniu skorzysta najbardziej

Dziś pewne wydaje się, że beneficjentem przejęcia władzy przez talibów nie będzie sam Afganistan i jego mieszkańcy; tych bowiem nie czeka (i to w żadnym wyobrażalnym scenariuszu) nic dobrego. I nie chodzi tu nawet o perspektywę wprowadzenia szariatu. Bo czy nam, ludziom Zachodu, podoba się to, czy nie – dla wielu Afgańczyków ten system organizacji wewnętrznej państwa oparty na naukach specyficznie pojmowanego islamu, zmieszanego z prastarym, lokalnym obyczajem plemiennym, jest bardziej naturalny niż nasza liberalna demokracja. Tym bardziej że (na co nie sposób dziś zamykać oczu) wielu mieszkańcom kraju pod Hindukuszem kojarzy się ona głównie z korupcją i przemocą symboliczną, wymierzoną w święte dla nich tradycje i wartości.
Nieszczęśliwi z powodu wprowadzenia talibskich porządków będą ci, którzy na imporcie zachodnich wartości i związanego z nimi stylu życia korzystali: a więc zatrudnieni za relatywnie niezłe pieniądze przez obce rządy, firmy i organizacje, oraz ci, dla których chwilowe otwarcie Afganistanu na Zachód stanowiło szansę edukacyjną, naukową czy kulturalną. To jednak grupa stosunkowo nieliczna – a lwia część jej członków albo już opuściła kraj, widząc, co się święci, albo została objęta prowadzoną przez USA i państwa sojusznicze ewakuacją, albo niebawem skorzysta z ostatnich uchylonych furtek, by „wybrać wolność”.
Talibowie ewidentnie prowadzą wobec tej grupy politykę dwutorową. Z jednej strony zależy im na spokoju wewnętrznym; wolą mieć zdeklarowanych wrogów systemu na emigracji niż u siebie – stąd dość liberalne podejście do exodusu. Z drugiej, w ostatnich dniach zorientowali się, że poza rozmodlonymi mułłami i żołnierzami kraj potrzebuje fachowców od administracji, technologii, medycyny oraz biznesu w liczbie zdecydowanie większej niż występujący w ich własnych szeregach – zaczęli więc apelować do specjalistów, by rezygnowali z wyjazdu, mamiąc ich (przynajmniej tymczasowo) obietnicami bezpieczeństwa. Wielu tych ludzi zapuszcza brody i przywdziewa tradycyjne szaty zamiast garniturów, by móc dalej wykonywać dotychczasowe obowiązki (jeśli mieli szczęście urodzić się mężczyznami) lub zaszywa w domowym zaciszu, czekając na rozwój wypadków (kobiety).
Podobna jest sytuacja członków rozlicznych mniejszości etnicznych i religijnych. Obawy przed nietolerancją lub wręcz otwartymi represjami pchnęły do ucieczki z kraju tysiące szyickich Hazarów, których bojownicy zaczęli mordować podczas ofensywy na Kabul, czy Tadżyków i Uzbeków, mających z talibami zadawnione porachunki. Większość z nich jednak pozostanie. I też będzie czekać na ciąg dalszy, z nadzieją na spokojną wegetację, ale w gotowości, by w razie potrzeby po raz kolejny chwycić za broń.
Szanse na powodzenie zbrojnej rebelii są jednak na razie nikłe – jasno pokazuje to sytuacja w Dolinie Pandższiru, gdzie kontrolujący ją Ahmad Masud, syn legendarnego przywódcy mudżahedinów z okresu wojny z ZSRR Ahmada Szacha Masuda, wygłosił co prawda parę buńczucznych deklaracji, ale po kilku lokalnych starciach skupił się na negocjacjach z talibami, mających mu zapewnić bezpieczeństwo. I przynajmniej względną niezależność w jego mateczniku w ramach systemu tworzonego przez nowych władców kraju.
Przemoc i nędza
Poważniejszym od Masuda niebezpieczeństwem dla talibów mogą się okazać przedstawiciele Państwa Islamskiego – struktury, która od miesięcy próbuje budować wpływy pod Hindukuszem i ma do dyspozycji (w przeciwieństwie do Masuda) zewnętrzne finansowanie i wsparcie. Już parę dni temu gen. Eberhard Zorn, generalny inspektor Bundeswehry, powołując się na informacje wywiadowcze (niemieckie i sojusznicze), stwierdził, że do Kabulu przenika „coraz większa liczba zamachowców-samobójców z ISIS”, zaś dokonanie przez nich ataku jest bardziej kwestią „kiedy”, a nie „czy”.
Wcześniejsze precedensy wskazują, że akcje takie w mniejszym stopniu godziłyby w żołnierzy i personel NATO – w większym natomiast w samych Afgańczyków; kierownictwo Państwa Islamskiego jest zainteresowane sianiem w tym kraju chaosu, licząc na kompromitację talibów i możliwość budowy tu swojej bazy po porażce analogicznego projektu na pograniczu iracko-syryjskim. Oficjalnie zaś cyberkalifat, w który przeistoczyło się ISIS, zarzuca talibom, że dogadali się z USA i innymi światowymi potęgami, zdradzając w ten sposób sprawę dżihadu.
Kolejne eksplozje bomb w autobusach, na targowiskach i w budynkach użyteczności publicznej pozostaną więc zapewne afgańską codziennością (w czwartek doszło do samobójczego zamachu tuż przed kabulskim lotniskiem, w którym – według pierwszych doniesień – zginęło co najmniej 10 osób). I o ile same nie spowodują upadku skonstruowanego przez talibów rządu, to będą przypominać mieszkańcom, że po stronie islamskich radykałów jest alternatywa, zajmująca twardsze stanowisko wobec niewiernych i być może zdolna do efektywniejszego rządzenia. Niewykluczone zresztą, że w miarę jak nowa władza będzie tracić na popularności wśród ludowych mas, to niektórzy jej funkcjonariusze zaczną paktować z ISIS dokładnie tak, jak dogadywali się z talibami, formalnie służąc jeszcze prezydentowi i współpracując z NATO.
Ta perspektywa sprawia, że na Afganistan bardzo czujnie patrzą wszystkie kraje islamskie: zarówno te, które z cichego wsparcia dla terrorystów uczyniły narzędzie swojej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa, jak i te zainteresowane powstrzymywaniem ekspansji radykalnych islamistów. W ostatnią niedzielę Organizacja Współpracy Islamskiej, złożona z 57 członków i mająca siedzibę w Arabii Saudyjskiej, zobowiązała się oficjalnie do pomocy „w osiągnięciu pokoju w Afganistanie” i wezwała „przyszłe przywództwo afgańskie” oraz społeczność międzynarodową do współpracy w celu zapewnienia, że kraj ten „nigdy więcej nie zostanie wykorzystany jako platforma lub bezpieczna przystań dla terrorystów”. Nieoficjalnie zaś – zaplanowała działania zarówno mające temperować talibów, jak i ograniczać finansowanie ISIS oraz innych rozlicznych organizacji wspieranych przez „prywatnych darczyńców”.
Nikt nie ma jednak wątpliwości, że potencjał dalszej radykalizacji Afganistanu wiąże się z głównym dziś problemem tego kraju i milionów jego mieszkańców – z nędzą. W ostatnich latach budżet Afganistanu był w ok. 75 proc. finansowany przez międzynarodowych darczyńców, w tym przez amerykańską Agencję Rozwoju Międzynarodowego (USAID); zarówno projekty rozwojowe o charakterze infrastrukturalnym, edukacyjno-wdrożeniowym, jak i ogromna część miejsc pracy w gospodarce narodowej były związane z dostępem do środków rządu USA lub Banku Światowego, względnie z kooperacją z podmiotami komercyjnymi. W zagranicznych bankach spoczywa znaczna część rezerw rządowych oraz prywatne środki co zamożniejszych Afgańczyków. Dziś – dostęp do tego finansowania i współpracy jest niemal w całości bezterminowo zawieszony. Także Międzynarodowy Fundusz Walutowy zawiesił „do czasu wyjaśnienia statusu władz w Kabulu” dostęp Afganistanu do swych zasobów.
Co prawda Azjatycki Bank Rozwoju i agendy pomocowe ONZ zadeklarowały gotowość dalszego finansowania projektów humanitarnych i rozwojowych, ale nie jest jasne, na ile będzie to fizycznie możliwe w wypadku pogłębiania się chaosu.
Abdykacja na rzecz Chin
Afganistan – kraj i tak biedny, a poza wojną domową zmagający się też ze skutkami ostrej suszy (drugiej w ciągu czterech lat) oraz pandemii – stoi w obliczu całkowitego załamania gospodarczego i katastrofy humanitarnej. Jej skutki dotkną na równi wierzących w Allacha, innowierców oraz ateistów, zwolenników i przeciwników talibskiego emiratu, Tadżyków, Uzbeków, Pasztunów i przedstawicieli innych narodowości. Już dziś występują poważne kłopoty z aprowizacją i dostępem do opieki medycznej, a nowe władze nie mają z czego wypłacać pensji swoim funkcjonariuszom – co w oczywisty sposób dramatycznie zwiększa potencjał niestabilności.
Dyrektor wykonawczy Światowego Programu Żywnościowego David Beasley oszacował niedawno, że nawet 14 mln Afgańczyków może wkrótce zostać objętych „strefą głodu”; już teraz połowa wszystkich afgańskich dzieci poniżej piątego roku życia cierpi z powodu ostrego niedożywienia.
Zachód stoi przed skomplikowanym dylematem, i głównie o nim dyskutowali przywódcy grupy G7 podczas niedawnego spotkania. Prosty odruch zemsty na talibach kazałby trwale zablokować pomoc finansową i obłożyć reżim sankcjami (te już wcześniej zaproponował pozostałym członkom grupy najbogatszych państw świata rząd Wielkiej Brytanii, zaś prezydent Joe Biden wyraził wstępną zgodę, ale uzależnił konkretne decyzje od elastyczności talibów w sprawie ewakuacji). Rozsądek podpowiada jednak, że taki wariant spowoduje nie tylko tragedie milionów Afgańczyków (z tym większość polityków potrafiłaby żyć), ale również wzrastającą presję migracyjną i przy okazji będzie stanowić paliwo dla polityczno-religijnego fanatyzmu. Po drodze otworzy zaś potencjalną szansę dla Chin – aby zająć pozycję sponsora, z której abdykowali Amerykanie, Brytyjczycy, Japończycy, Niemcy i kontrolowane przez nich instytucje, i za cenę pomocy ekonomicznej „kupić sobie” kontrolę nad Afganistanem. ChRL jest de facto jedynym aktorem mającym wystarczający potencjał, by taką rolę odegrać samodzielnie.
To zaś oznaczałoby dla Pekinu rozliczne korzyści – od bezpośredniej kontroli nad ważnymi szlakami w Azji począwszy, poprzez dogodną bazę do wywierania presji politycznej na inne kraje azjatyckiego interioru oraz możliwość pełnej eksploatacji afgańskich zasobów naturalnych (w tym istotnych dla nowoczesnego przemysłu złóż m.in. litu i miedzi) aż po szanse na sterowanie talibskim rządem w kwestiach polityki bezpieczeństwa. To ostatnie oznacza zarówno możliwość stymulowania, w razie potrzeby, fal uchodźców i migrantów, destabilizujących różne kraje świata, jak i dyskretnego sponsorowania działań terrorystycznych.
To, że Pekin usiłuje w tej rozgrywce taką pozycję zdobyć, nie ulega wątpliwości. Jeszcze kilka miesięcy temu chińscy politycy wyraźnie obawiali się zwycięstwa talibów; częściowo dlatego, że wiązanie tam znacznego potencjału USA było im na rękę, a częściowo z powodu własnych obaw o eksport islamskiego radykalizmu do swoich zachodnich prowincji. Dziś oba te czynniki chyba przestały być dla ChRL istotne: sposób wyjścia z Afganistanu przysporzył Stanom Zjednoczonym i ich sojusznikom więcej strategicznych problemów niż korzyści (przynajmniej w perspektywie krótkoterminowej), zaś prowadzone chińsko-talibskie negocjacje na wysokim szczeblu najwyraźniej zakończyły się satysfakcjonującymi uzgodnieniami.
Dlatego Pekin od pewnego czasu śle w świat oświadczenia ewidentnie przygotowujące grunt pod formalne uznanie dyplomatyczne nowego rządu w Kabulu, a przede wszystkim pod dobrą współpracę gospodarczą, polityczną i, być może, wojskowo-wywiadowczą. Byłoby to naturalne przedłużenie dotychczasowej polityki Chin w tym rejonie świata – dość przypomnieć i ciche, acz niebagatelne wsparcie chińskich komunistów dla walczących z ZSRR afgańskich mudżahedinów w latach 80. XX w., i strategiczne partnerstwo z Pakistanem (który, swoją drogą, sam posiada poważne wpływy w ruchu talibskim, zaś premier tego państwa Imran Khan publicznie nazwał zajęcie przez talibów Kabulu „zerwaniem przez Afgańczyków kajdan niewolnictwa”).
Na razie przywódcy G7 zapowiedzieli, że pozostaną zaangażowani w akcje humanitarne w Afganistanie i poprą ONZ w koordynowaniu doraźnej pomocy w regionie, ale to na dłuższą metę nie załatwia sprawy.
Sojusznicy i rywale
Tymczasem znaczną aktywność przejawiają ostatnio także inni gracze – w tym Rosja, Indie i Iran. Teheran wznowił właśnie eksport paliwa do Afganistanu, co jest dla niego okazją do obejścia międzynarodowych sankcji, ale też inwestycją polityczną (na razie zastosowano bardzo preferencyjne ceny i obniżono cła, ale i tak nie jest jasne, czy i kiedy rząd afgański zdoła zapłacić za dostawy). Z kolei w Moskwie minister spraw zagranicznych Siergiej Ławrow powiedział, że Kreml jest zainteresowany „pośredniczeniem w rozwiązaniu kryzysu wraz z Chinami, Stanami Zjednoczonymi i Pakistanem”. Można to uznać za sygnał, że Rosja nie zamierza przyglądać się, jak jej chiński partner samodzielnie konsumuje owoce przejścia Zachodu do defensywy; i nic dziwnego, bo oznaczałoby to i dalsze pogłębianie strategicznej dysproporcji między Moskwą a Pekinem, na niekorzyść tej pierwszej, i przede wszystkim wzrost chińskich wpływów w ważnych dla Rosjan byłych republikach radzieckich w centralnej Azji (oficjalnie Kreml deklaruje zaniepokojenie wzrostem tam islamskiego radykalizmu, co też jest wyzwaniem realnym, lecz bynajmniej niejedynym).
Wbrew pierwotnym planom Rosjanie podjęli ponadto ograniczoną ewakuację z Afganistanu – dotyczyła ona na razie ok. 500 osób, poza obywatelami rosyjskimi także m.in. Ukraińców i Białorusinów oraz Kirgizów, Tadżyków i Uzbeków. To z kolei pozwala przypuszczać, że Moskwa liczy się z nieprzychylnymi działaniami nowych władz afgańskich.
Także Indie – wróg Pakistanu i rywal Chin, mające w minionych latach bardzo dobre relacje z rządem Aszrafa Ghaniego i mocno zaangażowane w różnego rodzaju projekty pomocowe i rozwojowe w Afganistanie – obawiają się, że talibowie zmienią na ich niekorzyść układ sił w regionie. Brahma Chellaney, profesor studiów strategicznych w Centrum Badań nad Polityką w New Delhi i jeden z międzynarodowych autorytetów w dziedzinie polityki azjatyckiej, wyraził to jasno w komentarzu dla Reutersa: „Oportunistyczne Chiny z pewnością wykorzystają to nowe otwarcie, aby dokonać strategicznych inwazji na bogaty w minerały Afganistan i pogłębić swoją penetrację Pakistanu, Iranu i Azji Środkowej”.
„Musimy rozegrać długą grę w Afganistanie. Nie mamy bezpośredniej granicy, ale mamy tam wysoką stawkę” – zauważył z kolei Jayant Prasad, były ambasador Indii w Kabulu. Jej elementem będzie zapewne nowa współpraca z Rosją – osłabiona ostatnio, gdy motywowane obawami przed agresywnymi Chinami Indie zdecydowały się mocno zaangażować w strategiczne partnerstwo z USA, przejawiające się m.in. wspólnymi manewrami flot wojennych i wymianą informacji wywiadowczych. We wtorek długą, bezpośrednią rozmowę telefoniczną odbyli prezydent Rosji Władimir Putin i premier Indii Narendra Modi; umówili się m.in. co do ustanowienia stałego kanału dwustronnych konsultacji na temat rozwoju sytuacji w Afganistanie.
W przeciwieństwie do Rosji, Indie są dużym graczem gospodarczym – i przy odrobinie szczęścia mogą być atrakcyjne dla talibów, o ile ci będą chcieli uniknąć nadmiernego uzależnienia od Chin, a Zachód pozostanie bierny. Już dziś mają ekonomiczne przyczółki – w postaci inwestycji oraz projektów rozwojowych – praktycznie we wszystkich prowincjach Afganistanu. Połączenie rosyjskiego, wciąż niebagatelnego, potencjału dyplomatyczno-wywiadowczego w skali globalnej oraz militarnego w regionie z indyjskimi możliwościami dyplomatycznymi i ekonomicznymi może więc faktycznie stanowić potencjalną przeciwwagę dla chińskiej ekspansywności. Oczywiście – wszystko pod warunkiem, że sami talibowie zaakceptują taką grę na wielu fortepianach, a Moskwie wystarczy do niej determinacji.
Na razie Kreml asekuruje się, rozwijając wojskową współpracę: właśnie zapowiedział odbycie jeszcze w tym roku wspólnych z Chinami oraz Iranem ćwiczeń morskich w Zatoce Perskiej, co ma jawny wydźwięk antyzachodni, a także stanowi sygnał dla New Delhi, że wspólne manewry jej marynarki z Amerykanami, Australijczykami czy Japończykami nie przechodzą w Moskwie bez echa.
Zachód ma więc w tej sytuacji do wyboru: albo wycofać się spod Hindukuszu, ryzykując destabilizację regionu i generowanie kolejnych fal migracyjnych, a w dalszej perspektywie przejęcie strategicznej kontroli nad nim przez Chiny, albo podjąć grę, tym razem bardziej subtelną niż w minionym 20-leciu. Sojusznikami w niej, poza żywotnie zainteresowanymi Indiami, mogą być też Arabia Saudyjska i inne monarchie Zatoki – mające powody, by z niepokojem obserwować wzrastającą rolę polityczną Iranu oraz niekontrolowanych przez siebie grup islamistycznych. Na lojalną współpracę Rosji nie ma natomiast co liczyć – ostatnia gra „bronią demograficzną” i informacyjną na wschodniej flance NATO udowadnia to chyba wystarczająco. Natomiast warto mieć na uwadze, że tą samą bronią mogą się w przyszłości posłużyć także Chiny – jeśli odpowiednio zwiększą swoje wpływy w krajach islamskiego półksiężyca.
Bez względu na rozstrzygnięcia polityczne na szczeblu makro, w planie operacyjnym oznacza to dla USA i ich europejskich sojuszników konieczność budowy nowych, efektywniejszych platform koordynacyjnych oraz rozbudowy bardzo szeroko pojętych instytucji wywiadowczych: od think tanków dostarczających niezależnej, rzetelnej wiedzy o charakterze zagrożeń, po służby zdolne skutecznie filtrować przybyszy, odróżniając agentów organizacji radykalnych od niewinnych ofiar dziejowych zawieruch. Sensownie będzie także zadbać o narzędzia walki informacyjnej, by chronić własną opinię przed manipulacją opartą na tanich emocjach. A w sezonie wyborczym, który w Europie trwa właściwie permanentnie, to ostatnie ma szczególne znaczenie. ©℗
*Autor jest doktorem nauk o polityce z Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, a także ekspertem Nowej Konfederacji oraz przewodniczącym Rady i analitykiem Fundacji Po.Int, zrzeszającej m.in. byłych oficerów wywiadu