Polskie wojsko we wrześniu 1939 r. mogło być o wiele lepiej uzbrojone, gdyby zakupów nie odkładano na ostatnią chwilę.

Decyzja o kupieniu za ponad 23 mld zł aż 250 abramsów ma mnóstwo wad. Amerykańskie czołgi są m.in. piekielnie drogie, za ciężkie na polskie mosty oraz kosztowne w użyciu, bo napędzające je turbiny gazowe pochłaniają ogromne ilości paliwa. Poza tym nasza armia będzie musiała sobie radzić z trudnościami logistycznymi, jakie niesie ze sobą używanie aż trzech typów czołgów (mamy leopardy oraz PT-91). Na dokładkę będzie to zakup bez offsetu, a więc kolejny gwóźdź do trumny rodzimej zbrojeniówki.
Jednak decyzja o szybkim nabyciu abramsów (choć do kupna daleka droga, na razie złożono zapytanie ofertowe) ma jedną zaletę. To znakomita i sprawdzona broń – a w niepewnych czasach ten plus może przeważyć nad minusami.
Ile znaczy nowoczesne uzbrojenie, przekonali się we wrześniu 1939 r. polscy żołnierze, gdy nie doczekali się sprzętu, który ówczesne władze kupiły zbyt późno.

Pożyczą, ale nie sprzedadzą

Trwająca w II połowie lat 30. remilitaryzacja Niemiec sprawiła, że władze II RP uznały dozbrojenie armii za pilną konieczność. Z tych samych powodów w Paryżu zaczęto z życzliwością spoglądać na nasze zabiegi o pożyczkę wojskową. Wreszcie obie strony zwarły porozumienie, które 31 grudnia 1936 r. ratyfikował francuski parlament: zgodził się pożyczyć nam 2,6 mld franków, za które miało zostać kupione francuskie uzbrojenie.
Aby dobrze spożytkować kredyt, utworzono w Warszawie komisje, mające za zadanie określić, jaką broń i wyposażenie należy kupić. „Początkowo delegowano trzy komisje: artyleryjską pod dowództwem ppłk. Kazimierza Barana, lotniczą płk. Czesława Filipowicza oraz fortyfikacyjną gen. Mieczysława Dąbkowskiego. W 1937 r. powstała również komisja obrabiarkowa, kierowana przez ppłk. Tadeusza Łojkę oraz broni pancernej z płk. Eugeniuszem Wyrwińskim na czele” – opisują w opracowaniu „Francuska pomoc w wyposażeniu armii polskiej (1919–1939)” Józef Łaptos i Mariusz W. Majewski.
Mimo tak obiecującego początku mijały miesiące, a dostawy nowoczesnego uzbrojenia z Francji wciąż pozostawały w sferze planów. Jak tłumaczą Łaptos i Majewski: „Armia francuska była w trakcie przezbrajania w nowe generacje sprzętu. Producenci obłożeni dużymi zamówieniami rządu francuskiego dokonywali niekorzystnych dla strony polskiej korekt w zamówieniach wojskowych”.
Czas płynął, a sytuacja nie uległa zmianie również dlatego, że polski przemysł zbrojeniowy, nawet po dofinansowaniu za sprawą francuskiej pożyczki, z coraz większym trudem radził sobie z produkcją nowoczesnego uzbrojenia. „Okazało się, że w warunkach coraz szybszego postępu technicznego i technologicznego polskie biura konstrukcyjne zdają się tracić powoli zdolność do utrzymywania kontaktu ze światową czołówką (do której ledwie kilka lat wcześniej udało im się wedrzeć), stosunkowo długi czas niezbędny dla wdrożenia przez fabryki masowej produkcji najnowszych wzorów sprzętu oddala perspektywę nasycenia tym sprzętem oddziałów” – pisze w opracowaniu „Broń ostatniej szansy. Zagraniczne zakupy sprzętu wojskowego dla armii II Rzeczypospolitej (wiosna – lato 1939 r.)” Wojciech Mazur.
Na potwierdzenie swych słów autor przytoczył m.in. alarmujący raport, jaki płk Eugeniusz Wyrwiński wraz z ppłk. Władysławem Liro sporządzili pod koniec sierpnia 1938 r. „Armia nasza nie posiada zupełnie nowoczesnego sprzętu czołgowego, mogącego wspierać piechotę w natarciu, a wyprodukowanie go w kraju trwałoby co najmniej pięć lat przy koszcie przeszło dwukrotnie wyższym – przeto szybkie zakupienie go we Francji jest jedynym rozwiązaniem” – apelowano.
„Podobnie sprawy się miały w przypadku kilku co najmniej innych działów zbrojeniowej wytwórczości, np. produkcji niezbędnych siłom powietrznym płatowców myśliwskich. Wyraźnie zaś pogarszająca się koniunktura międzynarodowa skłaniać mogła do przypuszczeń, że na ewentualne korekty zbrojeniowej polityki nie zostało już wiele czasu” – podkreśla Wojciech Mazur.

Decyzje za pięć dwunasta

Złudzenia, że Niemcy nie zaatakują Polski, prysły w zasadzie 5 stycznia 1939 r., gdy na spotkaniu w Berchtesgaden Józef Beck odrzucił ultimatum Adolfa Hitlera. Wódz III Rzeszy żądał neutralności II RP, w razie gdyby musiał rozprawić się z Francją, sojuszu w wojnie ze Związkiem Radzieckim oraz uległości i korekty granic. Szef polskiej dyplomacji nie odmówił zdecydowanie, lecz też żadnego z żądań nie zaakceptował. Gdy wrócił do Warszawy, przekazał prezydentowi Ignacemu Mościckiemu i marsz. Edwardowi Śmigłemu-Rydzowi, iż jego zdaniem wojna jest nieuchronna.
Mimo tego Sztab Główny, Ministerstwo Spraw Wojskowych oraz generalny inspektor sił zbrojnych Śmigły-Rydz ociągali się z działaniem. Dopiero na początku marca 1939 r. marszałek nakazał Sztabowi Głównemu rozpoczęcie prac nad przygotowaniem planów obrony przed atakiem ze strony Niemiec. Choć prawdziwe otrzeźwienie nastąpiło, kiedy Hitler 14 marca dokonał aneksji Czech i zadecydował o powstaniu związanego z Niemcami państwa słowackiego. Taki stan rzeczy umożliwiał oskrzydlenie polskich pozycji obronnych zarówno od północy, jak i południa.
Zdopingowany do działania minister spraw wojskowych gen. Tadeusz Kasprzycki 28 marca 1939 r. podpisał rozkaz niezwłocznego dokonania „zakupów zagranicznych”. Za najpilniejszą potrzebę uznano zdobycie nowoczesnych samolotów. „Decyzje w tej sprawie wynikały ze zmiany ekipy kierującej zbrojeniami lotniczymi, do czego doszło w końcu marca 1939 r. wskutek skonstatowania przez marsz. Śmigłego-Rydza krytycznej sytuacji sprzętowej sił powietrznych, spowodowanej m.in. załamaniem się planu szybkiego ich wyposażenia w nowoczesne myśliwce produkcji polskiej” – opisuje Marek Piotr Deszczyński w opracowaniu „Import sprzętu wojskowego przez Polskę w latach 1921–1939”.
Zadaniem kupna za wszelką cenę nowego wyposażenia obarczono Dowództwo Lotnictwa Ministerstwa Spraw Wojskowych. „Czas wszakże nie był dla realizacji tych nowych zamierzeń dogodny. Nie tylko bowiem Polska w coraz bardziej niepewnej sytuacji zdecydowała się na przyspieszenie przygotowań militarnych” – wyjaśnia Mazur. „O zapewnienie sobie jego (uzbrojenia – red.) dostaw zabiegała teraz większość państw europejskich, co wobec stosunkowo niewielkiej liczby dysponujących odpowiednią ofertą producentów, zwykle w dodatku zobligowanych do przyznania priorytetu zamówieniom rodzimych sił zbrojnych, stawiało pod znakiem zapytania szanse na szybkie zawarcie kontraktów” – dodaje.
Jak jest źle, Ministerstwo Spraw Wojskowych przekonało się, usiłując przez cały 1938 r. zakupić od Francji większą partię, uznawanych za bardzo nowoczesne, czołgów Somua S-35. Ich producent uchylał się od zadeklarowania terminów dostaw, przeciągając jednocześnie negocjacje. Fiaskiem zakończyła się nawet próba kupienia dużo starszych i gorszych maszyn renault R-35 oraz hotchkiss H-39. Koncerny III Republiki z trudem zaspokajały apetyt rodzimych sił zbrojnych, usiłujących nadążyć za zbrojeniem się III Rzeszy.
Rozsądek nakazywał w takiej sytuacji szukanie innych dostawców. Tymczasem w Warszawie zwlekano z podjęciem rozmów z producentami uzbrojenia spoza Francji. Udzielenie nam gwarancji bezpieczeństwa przez brytyjski rząd 31 marca 1939 r. mogło zaowocować przełomem. „Ale podczas londyńskiej wizyty min. Beck w rozmowie odbytej 5 kwietnia 1939 r. wręcz ostentacyjnie zignorował próbę podjęcia kwestii polskich zbrojeń przez premiera Chamberlaina – podkreślając spory zakres samowystarczalności armii Rzeczypospolitej” – opisuje Mazur. Identycznie potraktowano oferty przesyłane wówczas przez koncerny zbrojeniowe USA.
Minęły trzy tygodnie i Beck zmienił zdanie, indagując 22 kwietnia ambasadora Wielkiej Brytanii w Warszawie na temat pożyczki zbrojeniowej. Znów minęło trochę czasu i w Londynie 12 maja 1939 r. do sprawy wrócił Edward Raczyński w rozmowie z brytyjskim ministrem spraw zagranicznych lordem Halifaxem. Polski ambasador określił pożądaną kwotę kredytu na 60 mln funtów. Zdaniem Brytyjczyków była ona zbyt wysoka, więc odmówili, zapraszając jednocześnie stronę polską do negocjacji. „Już 11 czerwca wyruszyła do Londynu wojskowa delegacja pod kierownictwem byłego Dowódcy Lotnictwa MSWojsk. gen. Ludomiła Rayskiego, wioząc ze sobą (…) listę konkretnych zapotrzebowań sprzętowych polskich sił zbrojnych” – pisze Mazur.

Apetyt na zakupy

Przez II połowę lat 30. gen. Ludomił Rayski dbał o to, by najwięcej środków z budżetu sił lotniczych wydano na zbudowanie nowoczesnych bombowców. Ale, kiedy już powstał znakomity PZL.37 Łoś, nie bardzo wiedziano, jak go wykorzystać na polu walki. Natomiast program opracowania rodzimej konstrukcji samolotu myśliwskiego, by móc zastąpić wysłużone PZL P.11, okazał się porażką. Skąpe zasoby finansowe roztrwoniono na trzy prowadzone równolegle projekty: PZL.38 Wilk, PZL.45 Sokół i PZL.50 Jastrząb. Przez pięć lat żaden nie wyszedł poza fazę prototypów. W efekcie kluczowe dla obrony powietrznej kraju lotnictwo myśliwskie zamieniło się w najbardziej przestarzały element sił zbrojnych.
Stan rzeczy postanowiono naprawić za jednym razem. Generał Rayski przekazał Brytyjczykom olbrzymi pakiet zamówień, w tym m.in. na 150 nowoczesnych myśliwców Spitfire oraz 100 samolotów bombowych typu Bristol Blenheim lub Fairey Battle. Oprócz tego polska strona chciała kupić ogromne ilości sprzętu radiowego, fotograficznego, amunicję, obrabiarki, a przy okazji także sześć nowych okrętów podwodnych. Koszt zakupów, sfinansowanych przez brytyjską pożyczkę, szacowano na ok. 400 mln zł. Dla porównania całość dochodów budżetowych II RP w 1938 r. wynosiła 2,4 mld zł.
Apetyt Warszawy na broń mocno zaskoczył Londyn. Gdy armia francuska naprędce dozbrajała się w czołgi, Brytyjczycy pośpiesznie rozbudowywali siły lotnicze. Dlatego w odpowiedzi zaoferowali nam jedynie 14 samolotów myśliwskich Hawker Hurricane. Natomiast problemu nie stanowiła sprzedaż 100 bombowców Fairey Battle, choć te akurat siłom lotniczym II RP nie były do niczego potrzebne. „Realizacja owych uzgodnień nie mogła jednak nastąpić ze względu na przeciągające się negocjacje finansowe, w których kością niezgody okazał się spór wokół gotówkowej części postulowanego przez stronę polską kredytu” – wyjaśnia Wojciech Mazur.
W tym samym czasie w Paryżu minister spraw wojskowych gen. Kasprzycki zabiegał o renegocjację układu, aby Polska mogła natychmiast otrzymać kolejne transze pożyczki. Także i tego nie udało się osiągnąć. Jedynym konkretem był zakup 50 czołgów R-35 i dodatkowo trzech Hotchkiss H-35, wraz z zapasem amunicji.
Ten sukces najwyraźniej zaskoczył Warszawę, bo zorganizowanie przewiezienia cennego nabytku do kraju zajęło wiele tygodni. Czołgi dotarły do Gdyni dopiero 14 lipca 1939 r. Stamtąd PKP przewiozły je do Łucka, gdzie weszły w skład 12 Batalionu Pancernego. Pod koniec lipca francuscy instruktorzy zaczęli szkolić polskich pancerniaków w obsłudze nowego sprzętu. Nikt wówczas nie wiedział, że na doskonalenie umiejętności został im tylko miesiąc.

Letnia gorączka

Dostawa pół setki w miarę nowoczesnych, lekkich czołgów ucieszyła Sztab Główny, lecz nie odmieniła diametralnie jakości polskiej broni pancernej. Choć była ona i tak lepsza od stanu lotnictwa. Dlatego na początku wakacji zaczęto na poważnie rozważać zakup samolotów od Amerykanów. Przez ponad półtora roku kolejne propozycje dostarczenia myśliwców składała firma Seversky Aircraft Company, a w czerwcu 1939 r. ofertę tę usiłowały przebić zakłady Curtissa z myśliwcem P-36 Hawk. Jednak wysoka cena maszyn oraz terminy dostaw oscylujące w okolicach 200 dni sprawiły, że postanowiono odrzucić oferty.
Spory wpływ na to miała decyzja francuskiego ministra skarbu, którzy 7 lipca 1939 r. dał zgodę na wypłacenie 430 mln franków kredytu dla Polski. „Realizacja pożyczki przewidywana jest w formie odstąpienia sprzętu wojennego przez wojsko francuskie, jako częściowe załatwienie listy materiałowej, złożonej podczas pobytu min. Kasprzyckiego” – donosił przełożonym w szyfrogramie attaché wojskowy Polskiej Ambasady w Paryżu płk Wojciech Fyda.
Radość w Warszawie trwała krótko. „Niebawem okazało się, że inicjatywa nie uzyskała aprobaty francuskich czynników wojskowych, które nie posiadając gwarancji, iż Ministerstwo Skarbu zwróci im w gotówce wartość oddawanego sojuszniczej armii sprzętu, nie kwapiły się bynajmniej do przeprowadzenia tej operacji” – opisuje Wojciech Mazur. „Rozmowy z przybyłą znad Wisły komisją prowadzono jedynie «pod przymusem»” – uzupełnia. Dopiero naciski polskiej dyplomacji sprawiły, że po ponad miesiącu przepychanek francuski minister skarbu zgodził się całą rzecz sformalizować. Umowę o przyznaniu II RP kredytu podpisano w Paryżu 18 sierpnia 1939 r. Dziesięć dni wcześniej zapadła w Warszawie decyzja, że należy kupić od Francuzów 120 myśliwców MS.406 od wytwórni Morane-Saulnier. Ta nie stawiała przeszkód i podczas podpisywania umowy kredytowej ustalono, że 50 pierwszych maszyn wyruszy do Gdyni na statku 29 sierpnia 1939 r.
W tym samym czasie dopięto w Londynie uzgodnienia o wysłaniu do Polski 14 myśliwców Hurricane, 36 bombowców Fairey Battle oraz dużej liczby silników, bomb i części zamiennych. Brytyjczycy zgodzili się też dorzucić spitfire’a, żeby polscy piloci oraz technicy mogli bliżej zapoznać się z tym najnowocześniejszym brytyjskim samolotem.
Pierwszą partię dostawy zaczęto ładować na pokład statku Lassell 14 sierpnia 1939 r., kiedy nagle musiano wstrzymać operację. „Okazało się (…), że rozmiary opakowania transportowego płatowców Battle uniemożliwiają ich przewóz przez mosty na linii kolejowej Toruń – Sierpc – Warszawa. Związana z tym konieczność przepakowania sprzętu w inne skrzynie opóźniła ekspedycję całości ładunku, który opuścił Liverpool dopiero 28 sierpnia” – opisuje Mazur.
Przy czym brytyjskie dowództwo, śledząc zaostrzanie się międzynarodowej sytuacji, uznało, że rejs przez Bałtyk staje się zbyt ryzykowny. Dlatego Lassell pożeglował na Morze Śródziemne, a następnie w stronę portu Konstanca w Rumunii. Zaraz po nim z resztą zamówionych samolotów planowano posłać z Liverpoolu na polskim frachtowcu Lwów. Termin wypłynięcia w morze zaplanowano na poranek 2 września.

Przegrany wyścig z czasem

„Ostatnim akordem poczynań importowych były próby wykonania dostaw sprzętu już podczas działań wojennych” – opisuje Marek Piotr Deszczyński. „Pierwszy transport francuski dla Polski opuścił jakoby w końcu sierpnia Hawr, wioząc 20 myśliwców Morane-Saulnier MS.406C1. Dalsze transporty, już potwierdzone źródłowo, wyszły 11 i 15 września: było to m.in. 35 samolotów MS.406C1 z wyposażeniem i uzbrojeniem, 29 ciągników artyleryjskich, 15 ton prochu, 300 ton melinitu, 24 ton duraluminium oraz wyposażenie dla fabryk. W Marsylii doładowano dodatkowy sprzęt” – dodaje Deszczyński.
Sytuacja na froncie w Polsce oraz inwazja, jaką rozpoczął 17 września Związek Radziecki, sprawiły, że statki po załadowaniu sprzętu zostały zatrzymane w Marsylii, po czym je rozładowano. Jedynie Lassell uparcie próbował dotrzeć do punktu przeznaczenia. Ostatecznie 17 września tureckie władze nie pozwoliły wypłynąć mu ze Stambułu.
Podobnie kończyły się próby dostarczenia polskiej armii przez Rumunię amunicji i mniej istotnego sprzętu militarnego. Ten przekazany w ostatniej chwili również na niewiele się zdał. Pół setki francuskich czołgów, rozlokowanych początkowo w Łucku, przez pierwsze dwa tygodnie września przerzucano z miejscowości do miejscowości, choć były bardzo potrzebne na froncie. Wreszcie 15 września uformowany z nich 21 Batalion Czołgów Lekkich otrzymał rozkaz przedostania się na „przedmoście rumuńskie”, by wzmocnić jego obronę. Skończyło się tym, że po wiadomości o rozpoczęciu inwazji przez Związek Radziecki większość jednostki (w sumie 34 czołgi R-35) przekroczyła 18 września granicę rumuńską. Załogi internowano, a ich pojazdy zarekwirowano (potem czołgi weszły w skład najnowocześniejszej jednostki rumuńskiej armii 1 Dywizji Pancernej i w lecie 1941 r. wzięły udział w walkach z Armią Czerwoną pod Odessą).
Inny sprzęt militarny, zakupiony w ostatniej chwili przez Polskę, przydał się Brytyjczykom i Francuzom. Tylko swoim nowym właścicielom nie przyniósł żadnych korzyści, bo na poważne zakupy wyruszono zbyt późno.