Z wpływem pracowników na swoje firmy i zakłady jest bardzo różnie. W Polsce współdecydowanie najmocniej trzyma się w sektorze publicznym. To efekt, oczywiście, istnienia silniejszych związków zawodowych i prawnych wymagań narzuconych przez ustawodawcę.

Z kolei tam, gdzie związki są słabsze albo nie ma ich wcale, a uregulowań brakuje, z reprezentacją pracowniczą jest gorzej. To rzeczywistość dominująca w sektorze prywatnym. Od czasu do czasu słychać o zamiarach zwiększenia faktycznego wpływu pracowników także w tym sektorze. Taka propozycja padła w Polsce kilka lat temu, gdy, już za rządów PiS, w Ministerstwie Pracy przygotowano propozycję gruntownej reformy kodeksu pracy. Projekt został jednak utrącony przez przeciwników naruszenia status quo.
Ale są kraje, w których takie reformy udało się przeprowadzić. Należy do nich Finlandia. Najpierw w 1991 r. uchwalono, że w firmach zatrudniających więcej niż 150 osób pracownikom z mocy prawa przysługuje prawo obsadzenia 20 proc. składu zarządu lub rady nadzorczej. Możliwe było też wynegocjowanie z pracownikami alternatywnej formuły wpływania na to, co dzieje się w firmie. Na klasyczny, przewidziany ustawą model zdecydowało się 15 proc. zakładów, kolejne 40 proc. wynegocjowało układy szczegółowe. Oznacza to, że w mniej niż połowie (45 proc.) firm spełniających kryterium pracownicy nie skorzystali z przewidzianych prawem możliwości współdecydowania. Zapewne w wielu przypadkach z powodu oporu pracodawców. Drugie interesujące wydarzenie nastąpiło w 2008 r. Zgodzono się wówczas, by pracownicy współdecydowali o losach także mniejszych przedsiębiorstw. Od tamtej pory mają oni prawo do powołania przedstawiciela w zakładach zatrudniających już co najmniej 20 osób.
Oba te fakty posłużyły ekonomistom Jarkko Harju (Uniwersytet w Tampere), Simonowi Jägerowi (Massachusetts Institute of Technology) oraz Benjaminowi Schoeferowi (Uniwersytet Kalifornijski w Berkeley) do przeanalizowania wpływu zwiększonej reprezentacji pracowniczej na gospodarkę. Badacze mierzyli się z popularnym stereotypem: im więcej demokracji pracowniczej, tym gorzej. Bo przecież osłabia ona efektywność zarządzania, pogarsza wyniki firm czy też ich skłonność do inwestowania. Miałoby się to dziać z powodu przeróżnych partykularyzmów, które demokratyzacja w miejscu pracy ze sobą przynosi. A także z naturalnej skłonności pracowników do przesuwania zasobów firmy na wynagrodzenia. Ta argumentacja obecna jest oczywiście najmocniej u probiznesowych lobbystów. Gdzieniegdzie jednak także w debacie ekonomicznej. Z drugiej strony mamy cały zestaw argumentów wysuwanych przez stronę propracowniczą. Twierdzi ona, że ludzie chcą być upodmiotowieni w miejscu pracy i że to bez dwóch zdań przełoży się na ich lepszą pracę. A co za tym idzie, także na lepsze wyniki przedsiębiorstw.
Ze zderzenia tych dwóch perspektyw wyszedł rezultat nieoczekiwany. Otóż ekonomiści nie stwierdzili większego wpływu fińskich reform na wyniki firm oraz gospodarki. Innymi słowy: demokracja pracownicza nie okazała się ani rajem na ziemi, ani katastrofą. Co wytrąca z ręki argumenty zwolennikom obu kontrastujących stanowisk. Ale jednocześnie – co też ważne – żadną miarą nie każe skapitulować przed racjami i argumentami przeciwników. ©℗
Ekonomiści nie stwierdzili większego wpływu fińskich reform na wyniki firm oraz gospodarki. Innymi słowy: demokracja pracownicza nie okazała się ani rajem na ziemi, ani katastrofą. Co wytrąca z ręki argumenty zwolennikom obu kontrastujących stanowisk. Ale jednocześnie – co też ważne – żadną miarą nie każe skapitulować przed racjami i argumentami przeciwników.