Rzadko możemy obejrzeć film o Palestynie opowiedziany z palestyńskiej perspektywy. A gdy już jakieś filmy o Palestyńczykach się pojawiają, to występują oni tylko w rolach terrorystów lub biernych ofiar.

Do kin oraz na platformy streamingowe trafia sporo świetnych izraelskich filmów i seriali. „Walc z Baszirem”, „Foxtrot” czy „Censored Voices” (Zakazane głosy) to obrazy, które pokazują konflikt na Bliskim Wschodzie z perspektywy silniejszych – ich strach, dylematy i wyrzuty sumienia, to jak wojna kształtuje ich kraj i wpływa na nich samych. Do tego dochodzą gorsze lub lepsze filmy obyczajowe, społeczne czy komediowe, dzięki którym możemy lepiej poznać historię oraz kulturę Izraela, a także codzienność jego mieszkańców.
Jednak palestyńska perspektywa rzadko dociera do Polski, filmów fabularnych w kinach jest u nas tyle, co kot napłakał, zaś dokumenty, jeśli już jakieś są, to trudno dostępne. Tym bardziej warto oglądać te, które czasem udaje się „upolować” w kinie, na festiwalach czy platformach streamingowych.

Bez czołgów i śmierci

Rozmowę o palestyńskim kinie trzeba zacząć od Elii Suleimana. Jego tragikomedie są porównywane do dzieł Bustera Keatona czy Jacques,a Tatiego, przywoływane są też skojarzenia z twórczością Luisa Buñuela, Roya Anderssona i Wesa Andersona. Mało jest w filmach Suleimana dialogów, w rolę głównego bohatera wciela się sam reżyser (i zarazem scenarzysta), który milcząco przygląda się codzienności Palestyńczyków. Czy ta „normalność” interesuje zachodniego widza? Jedna z postaci z filmów Suleimana, francuski inwestor, odmawia dofinansowania jego projektu, bo jest „za mało palestyński”, „mógłby dziać się gdziekolwiek”, „nie jest zgodny z tym, co myślimy o Palestynie”, wolałby wesprzeć „użyteczny” film o konflikcie. Jednym słowem, nie ma w nim czołgów i karabinów.
Najbardziej uznane dzieło Suleimana to nagrodzona na festiwalu w Cannes w 2002 r. „Divine Intervention” (Boska interwencja), czarna komedia o tragicznej prozaiczności życia pod izraelską okupacją: główny bohater mieszka w Nazarecie, ale jego dziewczyna kilka izraelskich punktów kontrolnych dalej. Jak informował producent, film nie dostał nominacji do Oscara, bo Akademia Filmowa, powołując się na wytyczne ONZ, nie uznaje istnienia palestyńskiego państwa.
Natomiast tuż przed pandemią do wybranych polskich kin trafiła nakręcona w 2019 r. slapstickowa komedia „It Must Be Heaven” (Tam gdzieś musi być niebo). Tym razem główny bohater opuszcza Nazaret i rusza do Paryża oraz Nowego Jorku, by zebrać pieniądze na „komedię o pokoju na Bliskim Wschodzie”. Oczywiście milcząco obserwuje codzienność Francuzów i Amerykanów, która okazuje się również absurdalna, więc na koniec z ulgą wraca do swojej swojskiej surrealistycznej Palestyny.
Prawdopodobnie jednym z najbardziej rozpoznawalnych filmów o okupacyjnych doświadczeniach Palestyńczyków jest dokument „5 rozbitych kamer” (dostępny na platformie Millennium Docs Against Gravity). To nominowana do Oscara i nagrodzona na wielu festiwalach, m.in. w Sundance, opowieść nakręcona przez rolnika Emada Burnata z Bil’in na Zachodnim Brzegu Jordanu. Emad kupił pierwszą kamerę, by sfilmować narodziny syna. W tym samym czasie w Bil’in pojawiły się izraelskie buldożery, co było początkiem budowy muru, który odcinał Palestyńczyków od ich ziemi uprawnej. Mieszkańcy osady rozpoczęli akcję oporu, którą wspierali aktywiści z Izraela i innych miejsc świata. Wojsko odpowiedziało aresztowaniami – również najbliższych Emada. Niektórzy z protestujących stracili w starciach życie, a Emad – kolejne kamery. W sumie pięć.
To opowieść z pierwszej ręki, Palestyńczyk opowiada o Palestyńczykach – dzięki czemu omija dwie najpopularniejsze klisze, które pojawiają się w kinie na temat jego rodaków: albo są oni obsadzani w roli terrorysty/fundamentalisty/fanatyka, albo biernej ofiary. Jak zwraca uwagę amerykański reżyser David Osit (wywiad obok), nawet jeśli izraelscy twórcy opowiadają o Palestyńczykach z empatią, to ustawiają ich jedynie w roli tła albo katalizatora dla izraelskich dylematów.
Smutna prawda jest taka, że filmowe opowieści o ofiarach często nudzą widzów, również dlatego że – jakkolwiek okrutnie to zabrzmi – te opowieści są do siebie podobne: ludzie tracą domy i bliskich, doświadczają przemocy, muszą uciekać. W takim ujęciu są postaciami jednowymiarowymi, którym trzeba współczuć. Bywa, że widzowie nie mają ochoty i sił z tak opowiedzianymi dramatami się mierzyć. To wyzwanie dla filmowców (i reszty opowiadaczy historii), jak zainteresować zabieganych, ale i zblazowanych zachodnich konsumentów mediów historiami konfliktów z perspektywy zwykłych mieszkańców.
Bohaterowie „5 rozbitych kamer” stawiają opór, poznajemy złożoność ich świata, lepiej rozumiemy mechanizmy przemocy, której doświadczają, problemy, z którymi się mierzą, sens walki, którą prowadzą, wciągamy się, kibicujemy, płaczemy i radujemy. Rozpoznajemy tę historię, bo to uniwersalna opowieść o oporze i nieposłuszeństwie, o starciu Davida z Goliatem. Dla niezbyt zorientowanych w bliskowschodniej rzeczywistości widzów to jedna z niewielu okazji zobaczenia codzienności okupacji. Bo świat interesuje się losem Palestyńczyków dopiero jak Hamas odpala rakiety, a nie gdy doświadczają codziennych upokorzeń na punktach kontrolnych albo tracą ziemię lub dom. Film jest opowiedziany z palestyńskiej perspektywy, ale czy jednostronność przeszkadzała widzom oglądać „Monachium” Stevena Spielberga czy izraelski „Liban”?
Złoty Glob (i nominację do Oscara) zdobył natomiast thriller polityczny Hany’ego Abu-Assada „Paradise now” (Przystanek raj). To fabularna opowieść o dwóch młodych Palestyńczykach, którzy przygotowują się do ataków samobójczych. Nie popycha ich do tego religijny fanatyzm, lecz poczucie niesprawiedliwości i poniżenia. Abu-Assad podejmuje ryzyko i opowiada z empatią (nie mylić z sympatią) historię ludzi, których świat uważa za nieludzkich. Pokazuje ich strach i wątpliwości, także wewnątrzpalestyńskie spory o to, jak prowadzić walkę o wolność.
Warto też wymienić „Idola z ulicy”, który w 2015 r. został nagrodzony przez Jury Ekumeniczne na Warszawskim Międzynarodowym Festiwalu Filmowym. To opowieść o kilkunastoletnim Palestyńczyku ze Strefy Gazy, który – inspirując rodaków – występuje w programie telewizyjnym „Arab Idol”. Widzowie docenili też „The Judge” (Sędzię) z 2017 r., film o pierwszej na Bliskim Wschodzie kobiecie w sądzie religijnym. Niektórzy pamiętają też pewnie „Girrafadę” (Żyrafadę) z 2013 r. o poszukiwaniach partnera dla samicy żyrafy w ostatnim palestyńskim zoo. W zestawieniu współczesnego kina palestyńskiego powinien też oczywiście znaleźć się nominowany w tym roku do Oscara krótki metraż „The Present”, opowieść o wyprawie Jusefa i jego córki na Zachodni Brzeg po prezent dla żony; ta prozaiczna eskapada oznacza manewrowanie między żołnierzami, posterunkami i całym systemem okupacyjnej kontroli. Lista filmów o Palestynie jest oczywiście dużo dłuższa, widzowie śledzący wydarzenia na Bliskim Wschodzie dopiszą do niej pewnie filmy reportersko-dokumentalne, które stawiają sobie przede wszystkim za cel dokumentowanie zbrodni.

Potrzeba wolności

Amerykańskie filmy o Palestynie mogą budzić nieufność (od mieszkanki Jerozolimy usłyszałam, że to jak oglądanie amerykańskich filmów o stanie wojennym w Polsce: „może i przyjemnie, i ładnie, ale niekoniecznie wiernie”). Świetne recenzje widzów i krytyków zbiera jednak dokument „Burmistrz”, który jest dostępny na YT. Jego autor David Osit chodził z kamerą za Musą Hadidem, burmistrzem Ramallah na Zachodnim Brzegu Jordanu. Palestyńczycy za stolicę uznają Wschodnią Jerozolimę, okupowaną przez Izrael, siedzibą administracji jest więc Ramallah. Krytycy porównują ten film do amerykańskiego serialu „Veep” (Figurantka) („ale z większą empatią”), zachwycali się świeżym spojrzeniem, doceniali humor w filmie i brak zachodniej protekcjonalności.
Absolwent łódzkiej filmówki Mohammed Almughanni podsumowuje, że w Palestynie nie ma zbyt wielu scenarzystów i reżyserów, filmowcom brakuje doświadczenia oraz pieniędzy, zaś współpraca z Izraelczykami nie gwarantuje niezależności. Podkreśla, że powstające filmy najczęściej opisują sytuację na Zachodnim Brzegu, mało które pokazują życie w palestyńskiej enklawie, czyli Strefie Gazy. Z powodu blokady ze strony Izraela i Egiptu to miejsce katastrofy humanitarnej. Filmy dokumentalne o Gazie mają najczęściej charakter telewizyjno-dziennikarski, a fabularnych w zasadzie nie ma. – Filmowcom trudno tam wjechać, bo to więzienie na otwartym powietrzu. Ja sam właśnie dlatego chciałem studiować na łódzkiej filmówce, aby opowiedzieć światu o tym, co dzieje się w Palestynie – dodaje Almughanni.

Wywiad

David Osit amerykański filmowiec, reżyser i producent filmu „The Mayor” (Burmistrz)

Co sprawiło, że chciał pan opowiedzieć historię burmistrza Ramallah Musy Hadida?
David Osit:Przez dekadę, z przerwami, studiowałem oraz pracowałem jako filmowiec na Bliskim Wschodzie. Mieszkałem w Ramallah i byłem pod wrażeniem tego, jak szybko miasto się zmieniało. Niemal z dnia na dzień zaczęły działać hipsterskie bary i kluby nocne, pojawiło się publiczne darmowe wi-fi, otworzył się nawet salon Jaguara. Ramallah celebrowało też chrześcijańskie święta, bo mieszka tu sporo wyznawców tej religii (miasto założyli w XVI w. arabscy chrześcijanie z Jemenu – red.). Bardzo byłem tym wszystkim zaintrygowany. Pamiętam, że pomyślałem nawet, że to zaskakujące, że jestem tak zaskoczony.
Dlaczego?
Choć wtedy spędziłem dekadę na Bliskim Wschodzie, cały czas żyły we mnie stereotypy. Wiele osób z Zachodu ma jednowymiarowy obraz tego, jak powinna wyglądać Palestyna: wielbłądy, pustynia i terroryści. A ja widziałem kosmopolityczne miasto, które ma wiele wspólnego z Tel Awiwem czy San Francisco. Jakiś rok później dowiedziałem się, kto jest siłą napędową tych zmian – Musa Hadid. Powiedziano mi, że burmistrz jest chrześcijaninem, że jest dowcipny oraz charyzmatyczny, że chodzi po mieście z elektronicznym papierosem i że wszyscy go lubią. Uznałem, że chciałbym się dowiedzieć, jak wygląda jego praca, jak to jest zarządzać miastem, gdy nie ma państwa.
Palestyńczycy są często definiowani właśnie przez to, kim nie są.
Właśnie. Kiedy zapytasz o Palestynę przeciętnego Polaka, pewnie usłyszysz to samo, co od zwykłego Amerykanina: że to go przerasta albo kojarzy mu się z przemocą. Chciałem zrobić film dla tych, którzy są przekonani, że Palestyny nie da się zrozumieć, bo sytuacja w regionie jest zbyt skomplikowana; każdy wie, co robi burmistrz i z czym wiąże się biurokracja, że bywa czasem śmieszna. Zamiast oglądać film o wojnie na Bliskim Wschodzie, widz może się zmierzyć z historią człowieka, który rządzi w absurdalnych okolicznościach. Jednak im dłużej film trwa, tym absurdy stają się coraz bardziej przerażające.
Na czym panu zależało jako filmowcowi? Czego chciał pan uniknąć, a co pokazać?
Ominięcie stereotypów miało dla mnie fundamentalne znaczenie. Zanim zabrałem się do pracy, obejrzałem mnóstwo filmów o regionie: izraelskich, zachodnich oraz palestyńskich. Te ostatnie są fantastyczne, szczególnie fabularne, jak te autorstwa Elii Suleimana. Jest też wiele zachodnich filmów o Palestynie, ale wszystkie opierają się na dwóch narracjach. W pierwszej Palestyńczycy są terrorystami i muzułmańskimi fundamentalistami. To nieprawdziwy obraz, nie zgadzam się z taką perspektywą, nie tylko dlatego, że część Palestyńczyków to chrześcijanie, i nie tylko dlatego, że w rewolucji palestyńskiej bardziej chodzi o nacjonalizm niż religię. Z kolei w drugiej narracji Palestyńczycy są biernymi ofiarami. Z kolei takie ujęcie pozbawia ich człowieczeństwa, bo tracą indywidualizm, podmiotowość, w tej perspektywie to inni mają sprawczość. Nawet w filmach, które mają dobre intencje, szczególnie izraelskich, palestyńscy bohaterowie pełnią jedynie rolę katalizatorów, pomagają ukazać wewnętrzną walkę Izraelczyków z poczuciem winy z powodu okupacji. Kiedy Palestyńczycy pojawiają się w tych filmach, to tylko po to, by pogłębić obraz tego, jak bardzo skomplikowane jest poczucie winy i tożsamości Izraelczyków. Uważam, że czasem bycie wyważonym jest niesprawiedliwe. Kiedy zbierałem pieniądze na film, wiele razy słyszałem od potencjalnych inwestorów, że od razu by się dorzucili, gdybym nakręcił także film o żydowskim burmistrzu Jerozolimy. Albo gdyby w moim filmie pojawili się w izraelscy bohaterowie.
Pana film jest zabawny, bo biurokracja bywa śmieszna, zaś problemy i niemoc urzędników karykaturalne. Czy nie bał się pan, że ośmieszy Palestyńczyków i ich zmagania z codziennością?
Istniało takie niebezpieczeństwo, ale wiedziałem, że komizm jest ważny. Miałem też świadomość, że polityka lokalna wszędzie bywa zabawna, bo ludzie bardzo się starają stworzyć czy osiągnąć coś, co często innym wydaje się mało znaczące. Wydawało mi się, że to dobry symbol palestyńskiej państwowości: ludzie pracują i walczą o coś, co dla nas na Zachodzie jest banalne – własną walutę i ziemię, możliwość swobodnego chodzenia po ulicy, zjedzenia obiadu bez żołnierzy przystawiających karabiny do skroni i atakujących gazem. Albo jeszcze bardziej przyziemny przykład: zabiegają o to, by nie musieć płacić za wodę tym, którzy okupują ich kraj. Albo o zgodę na budowę oczyszczalni ścieków czy cmentarza. Takie powszednie zmagania nie pojawiają się w filmach o Palestynie. Pokazywane są inne przejawy okupacji jak śmierć czy walka o ziemię. Właśnie to ponownie widzieliśmy niedawno w serwisach informacyjnych w ostatnich tygodniach: wybuchające bomby, zniszczone domy i śmierć. Oczywiście to są tragiczne koszty okupacji, ale nie jedyne. Humor wynika właśnie z tego, że obserwujesz ludzi, którzy są bardzo zaangażowani w pracę i starają się osiągnąć tak prozaiczne cele.
Śmiech i dostrzeganie absurdów pomagają przeżyć w bardzo trudnych okolicznościach. To często czarny humor.
To również film o godności. Właśnie z tego bierze się humor, że oglądasz dumnych ludzi w bardzo zwykłych okolicznościach – to powoduje, iż czujesz się niekomfortowo i musisz zacząć się śmiać. A śmiejemy się, bo nie wiemy, jak inaczej reagować w takich sytuacjach. Trudność polegała na tym, by nie doprowadzić do tego, aby widz śmiał się z kogoś. Kluczowe było, żeby widz śmiał się razem z bohaterami, a tak się stanie, jeśli zrozumie ich frustracje. To dlatego film otwierają majestatyczne napisy oraz muzyka. Pierwsze kadry pokazują burmistrza w kafejce i na podstawie tego, jak wygląda, masz świadomość, że z tego gościa nie będziesz się śmiał. On jest bohaterem. Bohaterem jak ze złotej ery kina hollywoodzkiego w latach 50. Z pomocą filmowych chwytów chciałem pokazać, że to nie będzie kolejny dokument o zniszczonych przez wojnę ludziach. Że widzowie zobaczą faceta w garniturze, który robi wszystko, by jego miasto zostało zauważone przez świat.
W filmie burmistrz Ramallah jest poza palestyńską polityką, nie dowiadujemy się, z jaką partią jest związany, czy jest skorumpowany, jaką grę polityczną prowadzi. Zajmuje się tylko miastem. Czy nie bał się pan zrobić hagiografii?
Zastanawiam się, z czego wynika nasza potrzeba tego, by Hadid był postacią złamaną, z mankamentami? Dlaczego potrzebujemy się z nim nie zgadzać? Lubię te pytania, bo prowokują mnie do kolejnych: np. czy gdybym zrobił film o burmistrzu miasteczka w Stanach albo w Gambii czy Nepalu, to czy również ludzie oczekiwaliby, bym pokazał łotra? Wydaje mi się, że nie. Hadid jest członkiem partii Fatah, bo to ona sprawuje władzę na Zachodnim Brzegu Jordanu. Ważny jest dla mnie ten moment w filmie, kiedy burmistrz żartuje na ten temat. Chłopiec pyta Hadida, czy trzyma z Hamasem czy Fatahem, a on odpowiada, że z Ludowym Frontem Wyzwolenia Palestyny. To w dużej mierze martwa, bardzo lewicowa organizacja (nieuznająca państwa Izrael – red). Chłopak się śmieje i mówi, że oni przecież nie istnieją, na co burmistrz odpowiada, że rzeczywiście i że nie ma już nikogo, kto mógłby wyzwolić Palestyńczyków. Zostawiłem to w filmie nie tylko dla komizmu, ale by skonfrontować widza z pytaniem, co dalej z Palestyną i okupacją. Humor w tym filmie ma podkreślać zawsze granice władzy i sprawczości burmistrza. Jak w tej scenie, gdy już niemal cały świat wie, że Donald Trump przeniesie amerykańską ambasadę z Tel Awiwu do Jerozolimy, co oznacza uznanie jej za stolicę Izraela, a burmistrz dowiaduje się o tym podczas rozmowy z księdzem. I okazuje się, że w swoim biurze nie ma kablówki, że nie może się doprosić radia, by zorientować się, co się dzieje. Ta scena ma nie tylko rozśmieszyć, ma też pokazać, jak ograniczoną władzę ma ten człowiek. Nie chcę za dużo zdradzać tym, którzy nie oglądali, ale kulminacją tego jest obraz miejskiej fontanny, która staje się symbolem oporu.
Jako widz doceniam w tym filmie, że nie czułam, że ktoś usilnie stara się mnie przekonać do jakiejś perspektywy. Nie wygłasza pan ostrych ocen politycznych, ale w jednym z wywiadów powiedział pan, że okupacja jest chorobą śmiertelną. Co to znaczy?
Ludzie i społeczności nie mogą rozkwitać, jeśli zostali pozbawieni sprawczości przez inne państwo. Palestyńczycy na Zachodnim Brzegu, w Gazie i do pewnego stopnia również w samym Izraelu nie cieszą się tymi samymi wolnościami, co inni mieszkańcy tego demokratycznego państwa. Według mnie to prowadzi do stopniowej śmierci ich marzenia o wolności i niepodległości. Uznanie tego za chorobę śmiertelną bierze się z faktu, że z pokolenia na pokolenie sytuacja się pogarsza. Taka jest natura władzy, że odbiera coraz więcej, to równia pochyła. Muszę podkreślić, że nie jestem Palestyńczykiem, nie mówię w ich imieniu, ale tak rozumiem ich położenie. Zrobiłem film, bo czułem, że Hadid stara się pokazać Zachodowi, jak wygląda jego praca. A mi zależało, żeby ludzie weszli w tę historię i zaangażowali się emocjonalnie. Również ci, którzy nigdy nie widzieli wcześniej filmu o Palestynie, nigdy o niej nie myśleli, nigdy nie wyobrażali sobie, że są tam chrześcijanie. Albo bar KFC.
A co z tą „śmiertelną chorobą”?
W dyskursie o Izraelu i Palestynie niebywale koncentrujemy się na słowach i frazach, takich jak apartheid czy czystki etniczne. To koncentrowanie się na słowach jest trujące, gdy próbujemy rozmawiać, utrudnia rozumienie i słyszenie. Nie chciałem zrobić filmu, by przekonać widzów do jakiejś konkretnej myśli, bo nie wierzę, że to zadziała. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś nazwany rasistą uświadomił sobie, że nim jest i zmienił zachowanie. Spotkałem za to homofobów czy rasistów, którzy stopniowo zmienili swój stosunek, po tym jak poznali i zaprzyjaźnili się z gejami czy ludźmi z innymi korzeniami. W przypadku Izraela i Palestyny zmiana postaw to wyzwanie na pokolenia. Ludzie nie porzucą dawnych opinii w ciągu jednego dnia. Ważne było dla mnie, żeby zrobić film, który zaciekawi ludzi, by dowiedzieli się czegoś więcej – czegoś, co może być sprzeczne z ich oczekiwaniami. Nie widzę sensu w antagonizowaniu ludzi, z którymi staram się rozmawiać i których staram się przekonać do obejrzenia filmu. To pewnie różni mnie od innych aktywistów, bo myślę, że oni często przekonują przekonanych. Szkoda na to czasu.
Trudność polegała na tym, by nie doprowadzić do tego, aby widz śmiał się z kogoś. Kluczowe było, żeby widz śmiał się razem z bohaterami, a tak się stanie, jeśli zrozumie ich frustracje