Czy można sobie wyobrazić lidera partii, który przegrywa po kolei najważniejsze wybory, a mimo to utrzymuje kontrolę nad swoim obozem, a nawet ją wzmacnia? Tego właśnie dokonał Donald Trump. Jak? Prawdę mówiąc, nie robiąc nic

Wściekłość wyborców wywołał „żółwik”. Niby nic takiego, ale republikańska kongresmenka Liz Cheney musiała się tłumaczyć, dlaczego przywitała się w ten sposób z Joem Bidenem. Na Twitterze napisała, że chociaż nie zgadza się z nim w wielu sprawach, to kiedy prezydent Stanów Zjednoczonych wita się z nią przed wygłoszeniem przemówienia przed połączonymi izbami Kongresu, wypada gest odwzajemnić.
Co bardziej zacietrzewionych wyborców to jednak nie przekonało. I trudno się dziwić. Mniej więcej dwie trzecie zwolenników Partii Republikańskiej uznaje Bidena nie tylko za przeciwnika politycznego, ale i za uzurpatora, który wygrał wybory tylko dzięki oszustwom. Wierzą w to mimo braku jakichkolwiek dowodów, przekonani przez Donalda Trumpa. Cheney, chociaż zawzięcie krytykuje Partię Demokratyczną, nie chciała się podpisać pod kłamstwami byłego prezydenta. I za to – na jego wyraźne życzenie – zapłaciła stanowiskiem przewodniczącej konferencji republikanów w Izbie Reprezentantów.
Funkcję tę można porównać do stanowiska przewodniczącego klubu parlamentarnego w polskim Sejmie. Choć analogie te są ułomne, bo dwie największe amerykańskie partie są zorganizowane inaczej niż ich europejskie odpowiedniki. Ale dla uproszczenia powiedzmy, że Cheney zajmowała w Izbie Reprezentantów takie miejsce jak w Prawie i Sprawiedliwości Ryszard Terlecki. Była też najwyżej postawioną kobietą w Partii Republikańskiej.
Ale nie tylko to świadczyło o jej wyjątkowej pozycji. Liz Cheney jest córką Dicka Cheneya, również wieloletniego kongresmana, byłego sekretarza obrony i wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych w czasie dwóch kadencji George’a W. Busha (2001–2009). Jego legendarne wpływy polityczne tak podsumował kiedyś Barack Obama: „Podobno Dick Cheney uważa mnie za najgorszego prezydenta w swoim życiu. To zabawne, bo ja uważam, że on był najgorszym prezydentem za mojego życia”.
Dziś aktywność publiczna Trumpa ogranicza się do okazjonalnych telefonów do zaprzyjaźnionej stacji telewizyjnej Fox News, gdzie w rozmowach z prowadzącymi powtarza tezy o sfałszowanych wyborach
Cheney to nazwisko uznawane do niedawna za arystokrację Partii Republikańskiej, obok innych wpływowych rodzin, jak Bush, McCain czy Romney. Dziś każda z nich straciła na znaczeniu. Jeb Bush, syn i brat byłych prezydentów, z kretesem przegrał walkę o nominację prezydencką z Trumpem w 2016 r. Mitt Romney, były kandydat na głowę państwa, obecnie jest senatorem ze stanu Utah. Niedawno widownia wybuczała go na jego własnym wiecu za to, że sprzeciwia się Trumpowi. Z kolei nieżyjący już John McCain – jeniec w czasie wojny w Wietnamie i senator z 35-letnim stażem – był przez poprzedniego prezydenta wyśmiewany jako frajer, który dał się złapać Wietnamczykom. W ciągu kilku lat cała ta republikańska arystokracja została zepchnięta na margines.
Triumf przegranego
Mimo że Trump doprowadził republikanów do serii klęsk, nadal panuje w partii. Owszem, w 2016 r. zdobył prezydenturę, a konserwatyści wtedy utrzymali przewagę w Senacie i w Izbie Reprezentantów. Mieli więc pełną władzę. Dziś jednak większością w obu izbach Kongresu są demokraci, a Trump musiał się z Białego Domu wyprowadzić. Choć zdobył w wyborach imponujące 74 mln głosów, Joe Biden uzyskał o ponad 7 mln więcej, co było absolutnym rekordem.
Byli prezydenci zwykle usuwają się w cień. Zwłaszcza jeśli przegrali walkę o reelekcję, co nie zdarza się często – od 1933 r. do 2016 r. miało to miejsce jedynie dwukrotnie. Biden przewidywał, że po klęsce wyborczej republikanie doznają „objawienia”, zaczną budować partię na nowo i odetną się od Trumpa. Tym bardziej że ten odchodził w niesławie. Przez wiele tygodni po wyborach mówił o fałszerstwach, chociaż sądy raz po raz odrzucały rzekome dowody przedstawiane przez jego współpracowników. Mało tego, jeszcze przed zaprzysiężeniem Bidena próbował wywierać presję na stanowych urzędników odpowiedzialnych za przebieg głosowania. W Georgii otwarcie domagał się „znalezienia” odpowiedniej liczby głosów, która dałaby mu w tym stanie zwycięstwo. Cała godzinna rozmowa na ten temat została nagrana.
Kulminacją tych wysiłków był 6 stycznia, gdy doszło do rzeczy niespotykanej w amerykańskiej historii. Po wiecu Trumpa podburzony przez niego tłum zwolenników przekonanych, że wybory zostały sfałszowane, wdarł się do Kongresu, gdzie właśnie trwało oficjalne zatwierdzanie wyników. Część uczestników zamieszek groziła śmiercią przeciwnikom politycznym, a nawet republikańskiemu wiceprezydentowi Mike’owi Pence’owi, bo ten nie chciał zatrzymać procedury (do czego nie miał zresztą prawa).
Trudno przecenić znaczenie tego wydarzenia. Fundamentem amerykańskiej demokracji jest bowiem nie tylko sam proces wyborów, ale też pokojowe przekazanie władzy. Wszak tym właśnie różni się obieralny przywódca od despoty – uznaje ograniczenia swojego urzędu, a kiedy przegrywa w głosowaniu, godzi się z porażką. Trump nic sobie z tych norm nie robił. Wydawało się więc, że jest skończony, tym bardziej że odpowiedzialnością za atak na Kapitol obarczyli go nawet liderzy republikanów w Senacie i Izbie Reprezentantów.
Ponadto za kłamstwa na temat wyborów usunięto go z Facebooka i ukochanego Twittera. Pozbawiony dostępu do ulubionej platformy komunikacyjnej zaszył się w domu na Florydzie, tracąc znaczną część zainteresowania mediów, które skupiły uwagę na nowej administracji i oczywiście walce z pandemią. W ciągu ostatnich kilku miesięcy Trump nie organizował też swoich słynnych wieców gromadzących tysiące zwolenników. Ostatnie duże spotkanie z wyborcami miał pod koniec lutego w Orlando na Florydzie na dorocznym zjeździe konserwatystów – CPAC (Conservative Political Action Conference).
Dziś jego aktywność publiczna ogranicza się do okazjonalnych telefonów do zaprzyjaźnionej stacji telewizyjnej Fox News, gdzie w rozmowach z prowadzącymi powtarza tezy o sfałszowanych wyborach. Od niedawna publikuje też krótkie wpisy na swojej stronie internetowej.
Mimo tych wszystkich ograniczeń, mimo nieobecności w mediach i braku formalnej władzy, do siedziby Trumpa na Florydzie stale pielgrzymują rozmaici politycy Partii Republikańskiej – od takich, którzy dopiero liczą na poważną karierę, po senatorów czy lidera partii w Izbie Reprezentantów. Lindsey Graham, znany senator z Karoliny Południowej, pytany w Fox News o postawę Liz Cheney, bardzo zgrabnie ujął różnicę między kongresmenką a większością partii: „Zawsze lubiłem Liz Cheney, ale ona doszła do wniosku, że Partia Republikańska nie może się rozwijać z prezydentem Trumpem. Ja sądzę, że nie możemy się rozwijać bez niego”. Dlaczego?
Podstawy władzy
Na pewno nie jest to kwestia programu, bo tego Partia Republikańska po prostu nie ma. Ugrupowanie Ronalda Reagana i rodziny Bushów przez dekady niosło na sztandarach wyraziste postulaty, jak przywiązanie do wolnego rynku, niskich podatków i minimalnej roli rządu. Jednocześnie republikanie byli zwolennikami prowadzenia aktywnej i asertywnej polityki zagranicznej, globalizacji i względnie otwartej polityki imigracyjnej, ponieważ pracy cudzoziemców potrzebowała gospodarka. Oczywiście z realizacją tych ideałów bywało różnie. Na przykład za czasów Ronalda Reagana, ikony zwolenników ograniczania roli i wydatków państwa, dług publiczny konsekwentnie rósł, a budżetu nigdy nie udało się zrównoważyć.
Ale obecnie poglądy polityczne przestają mieć jakiekolwiek znaczenie – liczy się wyłącznie poparcie dla kłamstw prezydenta o sfałszowanych wyborach. Jak informowały amerykańskie media, Liz Cheney za kadencji Trumpa głosowała zgodnie z linią prezydenta w ponad 92,9 proc. przypadków. Kongresmenka Elise Stefanik, która właśnie zastąpiła ją na stanowisku przewodniczącej konferencji republikanów w Izbie Reprezentantów, tylko w 77,7 proc. przypadków. Heritage Action for America, prawicowy think tank mierzący „poziom konserwatyzmu” poszczególnych polityków, ocenia Cheney na konserwatystkę w 80 proc., a Stefanik jedynie w 48 proc. Ta druga sprzeciwiła się m.in. wielkiej obniżce podatków – przede wszystkim dla najbogatszych – którą przegłosowano w 2017 r. i którą były gospodarz Białego Domu uważa za jeden z największych sukcesów swojej prezydentury. Dziś jednak Stefanik popiera Trumpa i dobrze na tym wyszła. Gdzie tkwi sekret potęgi byłego prezydenta? Da się go sprowadzić do trzech punktów.
Po pierwsze, dyscyplina
Nie wszyscy politycy Partii Republikańskiej kochają Trumpa. Wielu uważa go za nieodpowiedzialnego i niekompetentnego, o czym zresztą mówili publicznie w czasie walki o nominację prezydencką w 2016 r. Sympatycy milionera są jednak bardzo oddani, zaangażowani, zdyscyplinowani i głośni. Wystarczy jedno jego słowo i potrafią odwrócić się od jakiegoś lokalnego polityka lub przeciwnie, poprzeć tego, którego wskaże im ich przywódca. A to w amerykańskim systemie wyborczym ma niebagatelne znaczenie.
Wybory do Kongresu odbywają się w USA w jednomandatowych okręgach wyborczych. Cały kraj podzielony jest na takie okręgi, a kandydat, który otrzyma największą liczbę głosów, uzyskuje mandat. Kolejny, choćby przegrał o jeden głos, nie dostaje nic. W całym kraju nie brakuje miejsc, gdzie zwolenników jednej z dwóch głównych partii jest zwyczajnie zbyt mało, by jej przedstawiciel miał szansę na wygraną. A zatem w okręgach zdominowanych przez republikanów bój toczy się nie o zwycięstwo w wyborach właściwych, lecz w prawyborach, czyli wewnętrznym głosowaniu decydującym o tym, kto otrzyma nominację partii. Wobec braku konkurencji ze strony innego ugrupowania zdobycie nominacji jest równoznaczne ze zdobyciem stanowiska.
Rzecz w tym, że frekwencja w takich głosowaniach – gdzie dopiero wyłania się kandydata na kandydata – nie jest zwykle duża, a udział w nich biorą najbardziej zaangażowani i zdeterminowani wyborcy. Właśnie tacy, jak ci skupieni wokół Trumpa. Dlatego tak wielu kongresmenów boi się byłego prezydenta. Jego niezadowolenie wystarczy, by w prawyborach wyrósł im poważny konkurent z dużymi szansami na przejęcie mandatu.
Po drugie, pieniądze
Za zwolennikami Trumpa idzie też wsparcie finansowe. Kampania do Izby Reprezentantów może kosztować nawet kilka milionów dolarów. A wybory odbywają się co dwa lata. W rezultacie przeciętny kongresmen, jeśli sam nie jest multimilionerem, musi nieustannie zabiegać o pieniądze. Kadencja senatora trwa dłużej – sześć lat – ale kampanię trzeba prowadzić w całym stanie (każdy stan wysyła do Waszyngtonu po dwóch senatorów), co podnosi koszty do nawet kilkudziesięciu milionów dolarów.
Wsparcia można szukać u zamożnych zwolenników swojej partii, właścicieli wielkich biznesów czy dziedziców fortuny gotowych przelać niemałą sumę. Ale można też poprosić szeregowych wyborców o drobne wpłaty rzędu kilkunastu czy kilkudziesięciu dolarów. W ostatnich latach, dzięki stworzeniu łatwych w obsłudze systemów płatności internetowych, znaczenie drobnych darczyńców szybko rośnie. Wydawałoby się, że to dobrze, bo zamiast wielkiego biznesu do głosu dochodzą „zwykli ludzie”. Kłopot w tym, że najbardziej oddani płatnicy to ci o najbardziej radykalnych poglądach. I za swoje wsparcie domagają się czegoś w zamian – w tym wypadku bezwzględnej lojalności wobec Donalda Trumpa.
Oczywiście polityk może ich zignorować, ale wówczas jego szanse dramatycznie spadają. Bo jak mawia lider republikanów w Senacie Mitch McConnell, do sukcesu wyborczego w USA potrzebne są trzy rzeczy: pieniądze, pieniądze i pieniądze.
Po trzecie, użyteczność
Chociaż wielu republikanów zżyma się prywatnie na kłamstwa Trumpa o fałszerstwach przy urnie, to jednak publicznie byłego prezydenta nie krytykuje. I to nie tylko ze strachu. Opowieść o „skradzionych wyborach” może odpychać od konserwatystów część bardziej umiarkowanego elektoratu. Ale jednocześnie daje pretekst dla reformy systemu wyborczego. I tak się właśnie dzieje. W całym kraju lokalne oddziały Partii Republikańskiej przegłosowują na poziomie stanowym setki zmian w procedurze wyborczej. Oficjalnie po to, by zapobiegać fałszerstwom – mimo że żadnych poważnych nieprawidłowości nie stwierdzono. Demokraci biją na alarm, że te rzekome usprawnienia mają utrudnić udział w głosowaniu tym grupom wyborców – głównie niebiałym – które nie należą do zwolenników republikanów. Sposobów na osiągnięcie tego celu jest wiele. Można zmniejszyć liczbę punktów wyborczych w niesprzyjających nam dzielnicach, ograniczyć głosowanie korespondencyjne lub głosowanie przed oficjalnym dniem wyborów, utrudnić rejestrację na listach wyborców lub czyścić listy z tych, którzy nie wzięli udziału w poprzednich wyborach. Tymi sposobami łatwo zniechęcić do aktywności tysiące obywateli. A w stanach takich jak Georgia, gdzie Biden wygrał z Trumpem przewagą niespełna 12 tys. głosów, każdy wyborca jest na wagę złota.
Oskarżenia o próby pozbawienia części elektoratu możliwości oddania głosu nie są bezpodstawne, bo takie działania mają w USA długą tradycję, zwłaszcza na Południu w byłych stanach niewolniczych. Aż do lat 60. XX w. przodowali w nich politycy Partii Demokratycznej popierający wówczas ścisłą segregację rasową i utrudniający czarnym korzystanie z ich praw.
Antydemokratyczny zwrot
Oczywiście droga, jaką obrała Partia Republikańska, nie była jedyną możliwą. Zamiast pogrążać się w teoriach spiskowych czy zabiegać o zmniejszenie frekwencji w „niewygodnych” grupach społecznych, amerykańscy konserwatyści mogliby wyjść z nowymi propozycjami programowymi, przesunąć się nieco bliżej politycznego centrum i poszerzyć bazę swoich zwolenników. Do takich wniosków doszli zresztą republikanie po porażce w wyborach prezydenckich w 2012 r. W zamówionym specjalnie raporcie, który miał znaleźć przyczyny klęski, znajdziemy wiele zaleceń, jak partia może otworzyć się na niechętne jej grupy: młodych, Afroamerykanów czy Amerykanów latynoskiego pochodzenia.
Taką właśnie kampanię próbował w 2016 r. prowadzić Jeb Bush, ale w zderzeniu z Trumpem poniósł druzgocącą klęskę. Ostateczne zwycięstwo Trumpa nad Hillary Clinton przekonało wielu partyjnych notabli, że to właśnie radykalizacja i polaryzacja są kluczem do sukcesu. I mimo porażki w ostatnich wyborach nie chcą tego przekonania porzucić.
Dziś problem z Partią Republikańską nie polega na tym, że staje się mniej lub bardziej konserwatywna, lecz na tym, że staje się po prostu partią antydemokratyczną. Konsekwencje tego zwrotu dla amerykańskiej demokracji – a co za tym idzie: dla demokracji w ogóle – mogą być katastrofalne.
*Łukasz Pawłowski, publicysta, doktor socjologii, doradca polityczny. Z Piotrem Tarczyńskim prowadzi „Podkast amerykański”. Autor książki „Druga fala prywatyzacji. Niezamierzone skutki rządów PiS”. W latach 2013–2020 sekretarz redakcji, a następnie szef działu politycznego tygodnika „Kultura Liberalna”