Czy koronawirus zmutuje w odmianę oporną na szczepionki i zakończy historię ludzkości? Cóż, hipotetycznie jest to możliwe. A jeśli nie zabije nas koronawirus, pewnie zrobią to zbuntowane roboty albo zmiany klimatyczne. Armagedon musi przecież nadejść (musi, prawda?). Do wybuchu pandemii na potencjalną przyczynę naszego końca typowano najczęściej klimat; np. w 2019 r. australijski think tank Breakthrough ogłosił, że z powodu zmian pogodowych cywilizacja upadnie przed 2050 r. Ale czy faktycznie ludzkości grozi wyginięcie?
Owszem, musi stawiać czoła zagrożeniom różnego kalibru, ale jako gatunek jest odporna na apokalipsę. Poradziłaby sobie nawet z asteroidą (i to bez dzielnego Bruce’a Willisa). Dlaczego więc dominuje narracja, że kroczymy ku zagładzie? Dlaczego popadliśmy w katastroficzną obsesję? To częściowo wynik ignorancji, a częściowo mody na deprecjację znaczenia człowieka. Nawet naukowcy, te chłodne umysły, popadli w stan zamroczenia strachem. W marcu 2021 r. na łamach „Nature” ukazał się raport, który to ilustruje. Przeanalizowano w nim 168 badań na temat małej epoki lodowcowej, trwającej od XVI do XIX w., które ujrzały światło dzienne w ciągu ostatnich 20 lat. 77 proc. z nich koncentrowało się na kataklizmie, a tylko 10 proc. – na ludzkiej zdolności do radzenia sobie z trudnościami.