Branżę motoryzacyjną też dopadł wirus. Jedne marki przechodzą go bezobjawowo, inne tracą smak i mają problemy z oddychaniem.

Koncerny produkujące samochody nie zaliczą tego roku to udanych. Nie tylko ze względu na sytuację epidemiczną i gospodarczą. Wiele z nich bardziej sponiewiera coś zupełnie innego – normy emisji dwutlenku węgla obowiązujące od 1 stycznia 2020 r.
Wyobraźcie sobie, że do waszego domu wpada grupa urzędników i stwierdza, że nadmiernie zanieczyszczacie środowisko. Nie puszkami, papierami i reklamówkami, ale własną egzystencją. Zbyt ochoczo i głęboko oddychacie, żona niepotrzebnie ćwiczy co wieczór z Lewandowską, a dzieciaki za dużo jedzą i nie wiadomo po co stawiają dwójeczkę dwa razy dziennie. A wy nie macie prawa biegać ani jeździć na rowerze, bo wtedy każdy wasz wydech jest jak dźgnięcie harpunem prosto w serce foki grenlandzkiej. Rundka wokół trzepaka i już mamy kolejny roztopiony lodowiec.
Dokładnie tak zachowała się Komisja Europejska w stosunku do koncernów motoryzacyjnych, wprowadzając nowe normy, które pozwalają autom emitować maksymalnie 95 gramów dwutlenku węgla na kilometr. A jak się normę przekroczy, to jest kara – 95 euro. Za każdy gram. Razy liczba sprzedanych aut. Efekt? Tylko Volkswagen utworzył w tegorocznym budżecie rezerwę na ten cel w wysokości kilkuset milionów. Mówiąc krótko: Brukseli nie przeszkadza to, że w sklepach owoc kiwi zawinięty jest w folię, papierek oraz leży na osobnej styropianowej tacce. Ale kłuje ją w oczy to, że nowe auta emitują prawie tyle CO2, ile wylatuje spod krowich ogonów w samej Argentynie.
Nastąpił wysyp e-aut, hybryd plug-in oraz miękkich hybryd. Wiecie, czemu nazywa się miękka? Bo – jak inne rzeczy, które miękkie być nie powinny – po prostu nie działa
Koncerny to nie organizacje charytatywne, a ich zadaniem nie jest spełnianie zachcianek kierowców, którzy nadal najchętniej jeździliby wolnossącymi V8. One mają jeden cel – zarabiać. Dlatego postanowiły dostosować się do nowych reguł. Nastąpił wysyp aut elektrycznych, hybryd plug-in oraz tzw. miękkich hybryd. Wiecie, czemu nazywa się miękka? Bo – jak inne rzeczy, które miękkie być nie wpowinny – po prostu nie działa. Mówiąc w skrócie, cały zabieg polega na wrzuceniu do auta bateryjki i malutkiego silniczka elektrycznego, których zadaniem jest odciążanie silnika spalinowego. Audi zastosowało to rozwiązanie m.in. w Audi RS7 i chwali się, że dzięki temu samochód pali nawet o 0,8 litra paliwa mniej. Pod moją nogą RS7 zużywało średnio 21,5 litra na setkę. Czy mam rozumieć, że bez tej elektryki byłoby to 22,3 litra? Przecież to tak, jakby alkoholik chwalił się, że walka z nałogiem świetnie mu idzie, bo wypija już nie 10, a tylko 9,5 litra wódki tygodniowo.
Ale przynajmniej w RS7 nie czuć działania tej elektryki, a auto samo w sobie jest świetne – szybkie, pełne życia i energii. Bo ma 600 koni. Natomiast mniejsze, słabsze i „normalne” samochody z miękkimi hybrydami zwyczajnie się duszą. Szczególnie że seryjnie wyposażone są już również w filtry GPF/OPF. Jak one działają? Wypchajcie sobie gardło paczką chusteczek higienicznych i spróbujcie oddychać, to zrozumiecie, o co mi chodzi. Jeździłem nowym Golfem 1.5 eTSI i miałem wrażenie, że każdy z jego 150 koni ma astmę. Gdy wciskałem gaz, zaczynały kaszleć i pluć flegmą. Wtryskiwacze nowego Golfa zamieniają paliwo wyłącznie w hałas, bo na pewno nie w osiągi. Co gorsza, za przywilej bycia tak upokorzonym musicie zapłacić przynajmniej 115 tys. zł.
Podobne przypadki można mnożyć. Większości producentów Bruksela położyła nóż na gardle. Żeby odsunąć od siebie widmo szybkiej śmierci z wycieńczenia finansowego, musieli się podporządkować i dostosować. A będzie jeszcze gorzej, bo już w 2021 r. wchodzi w życie norma Euro 6d, która jeszcze zaostrza limity. Zaś do 2025 r. emisje CO2 mają spaść do 78 g/km. To oznacza więcej elektryków i hybryd plug-in z wielkimi bateriami. Będzie dokładnie, jak z tym kiwi – wyhodowane na ekologicznej farmie, niepryskane i podlewane deszczówką, zostanie owinięte w folię, papierek i ułożone na styropianie. Stanie się produktem luksusowym z ceną trzykrotnie wyższą.
Na szczęście jest kilka marek, którym w tych trudnych czasach udało się stworzyć wozy wyjątkowe. Wozy, które nadal robią to, co kochamy w motoryzacji najbardziej – budzą emocje. I kilkoma takimi autami w mijającym roku jeździłem.
AUDI RS Q8– Stworzony na haju
To było tak: pracownicy Audi postanowili zrobić głównemu inżynierowi marki dowcip i do cukierniczki wsypali kokainę. Ten, kwadrans po wypiciu kawy, wpadł do działu, krzycząc: „Musimy zrobić coś poje...go!”. I tak powstało RS Q8. Ma czterolitrowe V8, dwie turbosprężarki, 600 koni, 800 niutonometrów, a do setki przyspiesza w 3,7 sekundy. Maksymalnie może pojechać 305 km/h. Powiecie, że wiele aut tak potrafi. Tak, ale nie są SUV-ami. Nie mieszczą wygodnie pięciu osób, nie zapewniają im komfortu, ciszy i świętego spokoju. A najbardziej niesamowite jest to, jak to auto jeździ po torze. Mimo rozmiarów i słusznej masy (2,4 tony), pokonuje zakręty z gracją baletnicy. Tym modelem Audi złamało prawa fizyki. Módlmy się, by cukiernica w firmowej stołówce cały czas pozostawała wypełniona po brzegi.
FORD EXPLORER– Nowy Targ? To prawie jak Nowy Jork
Amerykańskie samochody są paralelą powiększonego zestawu z McDonald’sa – tłuste, za duże, opakowane cieniutkim papierkiem i niezdrowe. O 13 napada was głód, kwadrans później zamawiacie zestaw, a za kolejny macie zgagę i wyrzuty sumienia. Ale i tak wiecie, że będziecie do niego wracali. Można jeść lepiej, zdrowiej, nawet taniej, lecz nie oszukujmy się – nic nie smakuje tak dobrze, jak BigMac. I tak właśnie jest z Explorerem. Wiele części we wnętrzu przymocowano za pomocą kleju do tapet, a drewniane wstawki wykonano z tego, co akurat znaleziono w lesie. Moje dzieci wsiadły do Explorera we wtorek i wysiadły z niego dopiero w sobotę. Przez całą środę, czwartek i piątek szukały wyjścia. Tak gigantyczne jest to auto. A przy tym nieporęczne i pozbawione zdrowego rozsądku. To wóz, którego nie zechcecie, dopóki do niego nie wsiądziecie. Zrobicie to, żeby skoczyć na stację po butelkę chianti i nagle nabierzecie ochoty, żeby pojechać po nią do Toskanii. Gdy ruszycie, okaże się, że ma świetny silnik V6 pożeniony z motorem elektrycznym i zaskakująco dobrze się prowadzi. Explorer jest niedoskonały i fascynujący. Tandetny i imponujący. Jest inny. Jedziecie nim przez Nowy Targ i cieszycie się co najmniej tak, jakbyście jechali przez Manhattan. Z zawartością cukiernicy Audi w nosie.
MERCEDES-AMG GT R– Sado-maso
Nigdy nie rozumiałem, jak taki David Attenborough może czekać trzy tygodnie w krzakach bez wody i jedzenia tylko po to, by zobaczyć, aż jakiś lew podniesie się z ziemi, odgoni muchy i postanowi dogonić obiad. Sens cierpienia i wyrzeczeń, które ostatecznie prowadzą do spełnienia, pojąłem dopiero wtedy, gdy wsiadłem do Merca-AMG GT R. Najpierw musiałem przejechać nim dokładnie 341 km z Warszawy na Tor Silesia i było to najgorsze 341 km w moim życiu. Komfort, jaki oferuje to auto, jest porównywalny z siedzeniem gołym tyłkiem na żwirze. Jest cholernie twardo. I głośno, jak w środku pieca hutniczego. Najdrobniejsza nierówność powoduje, że słyszycie, jak trzeszczy każda kość. A lekki deszczyk jest w stanie wysłać was na tamten świat. Ale gdy dojechałem na tor… Poczułem się spełniony. W dziwny sposób. Bo to rodzaj auta, które spuszcza wam taki łomot, że padacie na deski, podnosicie się i prosicie o więcej. Tutaj za kierownicą trzeba się napracować, tutaj nikt nie wybaczy wam błędu. Chcesz wejść w zakręt szybciej? Zakładaj kask, polisolokatę i pampersa. Ten samochód jest jak nauczycielka, którą się nienawidzi i kocha jednocześnie. Uczy, ale nie wybacza błędów. Pochwała za postępy? Wybijcie sobie z głowy. Cieszcie się, że was nie zabiła. Aha, byłbym zapomniał… Macie tu motor V8 biturbo o mocy 586 KM umieszczony centralnie z przodu i napęd na tylną oś. Tylko dwa miejsca, klatkę bezpieczeństwa i hamulce, które sprawiają, że przy ostrym zatrzymaniu w środę czujecie w gardle śniadanie z poniedziałku. No i maksymalnie 318 km/h. Przy tym wozie MMA to przepychanki ośmiolatków pod blokiem. GT R jest jak sado-maso. Na pytanie „Jak było?”, odpowiadacie: „Strasznie. Strasznie fajnie”.
PORSCHE CAYMAN GTS– Na przystawkę zjadłem ekologa
W dobie ograniczania emisji czy miękkich hybryd Porsche jak gdyby nigdy nic ogłosiło, że do Caymana GTS wrzuca wolnossący motor o pojemności czterech litrów. Z sześcioma cylindrami. To trochę tak, jakby wegańska knajpa ogłosiła, że wrzuca do menu tatar z sarny. A z zup poleca czerninę. Ale pomimo zastosowania wyjątkowego motoru Cayman nie jest wybitnym sprinterem – setkę robi w 4,5 sekundy, zaś jeśli chodzi o prędkość maksymalną, to nie dobija do 300 km/h. Ale tu chodzi o coś zupełnie innego. O rozdzierający wrzask silnika, gdy wkręcacie go na 7000 obrotów. O strzały z wydechu, gdy redukujecie bieg na niższy za pomocą tradycyjnego lewarka. O to uczucie w żołądku, gdy tniecie mazurskie zakręty niebezpiecznie blisko wewnętrznej krawędzi. GTS to powrót do motoryzacji, jaką znamy sprzed 20–30 lat. Do czasów, kiedy to kierowca wysiadał zza kierownicy sportowego wozu i miał na dżinsach wielką mokrą plamę. I uśmiech tak szeroki, jakby mu ktoś poprzecinał kąciki ust nożykiem do tapet.
TOYOTA GR YARIS– Zamienia paliwo w serotoninę
fot. Materiały prasowe(5)
W ostatniej dekadzie Toyota robiła wszystko, aby na dźwięk jej nazwy od razu chciało się ziewać, bo szyszynka przesyłała do mózgu informację, że czas na drzemkę. Ale od jakiegoś czasu Japończycy zaskakują świat zwariowanymi, jak na współczesne realia, pomysłami. Najpierw reaktywowali suprę, a teraz dali nam GR yarisa. GR yaris różni się od zwykłego yarisa mniej więcej w taki sam sposób, jak koń trojański od konika polnego. To podstępna pułapka na konkurencję. Wóz żywcem wzięty z rajdów WRC, któremu założono tablice rejestracyjne, dorzucono klimatyzację i podgrzewane fotele. Ma 261 koni, manualną skrzynię biegów i stały napęd na cztery koła. Działa on tak, że najmniejsze opady śniegu czy deszczu są jak pierwsze takty piosenki „Oczy zielone” Zenka Martyniuka na weselu – zaproszeniem do zabawy. Im bardziej śliski zakręt, tym GR yaris czuje się lepiej i zostawia szerszy uśmiech na waszej twarzy. To auto nie zamienia paliwa w spaliny, lecz w serotoninę. Nie budzi strachu, nie musicie z nim walczyć, nie męczy, nie zadaje głupich pytań i nie wymaga poświęceń. Jeździcie nim i po prostu czujecie się szczęśliwi.