Liderów protestów może być tylu, ilu komentatorów na Facebooku, profili na TikToku czy kanałów na Telegramie. Nowi, cyfrowi obywatele nie życzą sobie przywódców i nie chcą słuchać polityków, ale ci nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa

Była niedziela. Małgorzata jeszcze nie planowała, co będzie robić w poniedziałek po południu. Decyzję, że poprowadzi protest w swojej dzielnicy, podjęła późnym wieczorem. Nigdy wcześniej nie występowała w roli ulicznej liderki. Na marsze czy demonstracje oczywiście chodziła. Bo trzeba było chodzić, kiedy władza paraliżowała Trybunał Konstytucyjny, podporządkowywała sobie sądy albo odrzucała obywatelski projekt liberalizacji prawa aborcyjnego. Ale później przyszła ciąża i czarna parasolka – symbolizująca pierwszy masowy protest w obronie praw reprodukcyjnych kobiet – powędrowała w kąt. Przy porodzie były komplikacje, Małgorzata postanowiła, że więcej rodzić nie będzie. A po wysłuchaniu orzeczenia trybunału – który uznał, że aborcja ze względu na ciężkie, nieuleczalne i śmiertelne wady płodu jest niezgodna z konstytucją – krew w niej zawrzała.
Wyrok zapadł w czwartek, przez weekend trwała mobilizacja kobiet, które szykowały się do poniedziałkowego protestu: wymyślały hasła, malowały transparenty. Małgorzata z koleżankami postanowiły zorganizować odnogę marszu także u siebie. Znają się z lokalnej kawiarni. Teraz miały iść na czele tłumu.
Rozesłały w mediach społecznościowych informację, gdzie jest zbiórka, o której godzinie i jaką trasą będzie maszerował pochód. – Początkowo tylko my przyszłyśmy. Zapomniałyśmy zabrać nagłośnienie, takie z nas organizatorki – śmieje się Małgorzata. – Ale po chwili dochodziły kolejne osoby, całymi rodzinami, na rowerach, z psami, z wózkami dziecięcymi. Przyszli spontanicznie, tak samo jak spontanicznie ten marsz został zorganizowany. – To była oddolna inicjatywa, niczym niewymuszona, a to nasze liderowanie umowne – mówi.
Manifestacja dobiegła końca, uczestnicy się rozeszli, a Małgorzata wróciła do domu. Na własnych nogach, nie na ramionach wdzięcznego tłumu, który rozpoznał w niej nową przywódczynię. Ona zresztą nie ma czasu liderować rewolucji. Ma dom, rodzinę, pracę. Podczas blokowania ulic odbierała telefony od klientów. Przywództwo Małgorzaty było przechodnie. W kolejnym marszu nie poszła już na czele. Prawdę mówiąc, nie poszła wcale, zatrzymały ją obowiązki – i prywatne, i służbowe, ale dzielnicowa demonstracja i tak się odbyła. Zmienił się jedynie lider. A w zasadzie organizator. Bo w spontanicznych „spacerach” w ramach Strajku Kobiet wszyscy biorą udział na tych samym prawach: kobiety i mężczyźni, starsi i młodsi, piesi i zmotoryzowani.
Kiedy nie ma lidera, trudniej zdemobilizować tłum. Dlatego już drugi miesiąc rząd nie ma pomysłu, jak ostudzić społeczne nastroje i zaprowadzić porządek na ulicach. Z taką formą protestu władza jeszcze się nie zetknęła.

Kamizelki i błyskawice

W Europie i na niemal całym świecie protesty ostatnio wybuchają, przygasają, znów eksplodują z nową siłą. Wystarczy iskra. Demonstracjami najlepiej zarządza kryzys, zwykle ekonomiczny. Tak było w zeszłym roku w Chile, kiedy z powodu podwyżek cen biletów doszło do kilkumiesięcznych zamieszek. W największej demonstracji w Santiago wzięło udział 1,2 mln osób. Zapału protestujących nie osłabiło wprowadzenie godziny policyjnej i użycie wojska. Dopiero podwyższenie płacy minimalnej, zwiększenie emerytur, dymisje w rządzie i zgoda na referendum ostudziły społeczne emocje.
Jesienią 2018 r. zagotowało się we Francji. Kraj ogarnęła fala protestów przeciwko podniesieniu akcyzy na paliwo. Powstał masowy, niesformalizowany ruch „żółtych kamizelek” (nazwa pochodzi od odblaskowych bezrękawników noszonych przez jego sympatyków), który spontanicznie skrzykiwał się w mediach społecznościowych, organizując uciążliwe blokady na rondach, skrzyżowaniach i w punktach poboru opłat za przejazdy (bo ton manifestacji nadawali głównie kierowcy) oraz weekendowe manifestacje w dużych miastach. Rząd twierdził, że chce rozmawiać, ale z kierownictwem, a tego w zasadzie nie było. W końcu wycofał się z podwyżek. Nie obyło się jednak bez represji. Do więzienia trafił jeden z liderów ruchu Eric Drouter, jednak to nie położyło kresu ruchowi, bo kierownictwo jest płynne. Twarzami protestu są także Jerome Rodriguez oraz Christophe Chalençon, a jeśli dodać, że do „kamizelek” dołączył popularny francuski komik Jean-Marie Bigard, grono frontmanów wyraźnie się poszerza. Jesienią tego roku manifestacje znów wróciły na ulice. Protestujący chcą dymisji prezydenta Emmanuela Macrona.
Organizowane od sierpnia marsze na Białorusi też są efektem determinacji zwykłych obywateli. Tam ludzi jednoczy klarowny cel – odsunięcie od władzy Alaksandra Łukaszenki, który w ostatnich wyborach prezydenckich zwyciężył dzięki fałszerstwom przy urnie. To wywołało masowe protesty oraz strajki różnych grup zawodowych. Łukaszenka odpowiedział surowymi represjami, a politycznych rywali pozamykał w więzieniu albo zmusił do emigracji. Kraj opuściła Swiatłana Cichanouska, jego kontrkandydatka w wyborach. Oficjalnie zdobyła 10,1 proc. głosów. Sama szacuje poparcie na 60–70 proc. To ona powołała Radę Koordynacyjną ds. Przekazania Władzy na Białorusi, to również ona nawołuje do pokojowych demonstracji i usiłuje podtrzymać ogień rewolucji. Ale nie ma jej na miejscu, nie wyprowadza ludzi na ulice – sami wychodzą, bo nie zgadzają się na panowanie uzurpatora. Potrzebne są zmiany, nie głosiciele potrzeby zmian.
Kiedy nie ma lidera, trudniej zdemobilizować tłum. Dlatego już drugi miesiąc rząd nie ma pomysłu, jak ostudzić społeczne nastroje i zaprowadzić porządek na ulicach
Dymisji władz oczekują też organizatorki Ogólnopolskiego Strajku Kobiet, co przybliża je do francuskich „kamizelek” i tysięcy bezimiennych Białorusinów. Ale są dalekie od przypisywania sobie roli przywódczyń, choć stanowią wyrazisty triumwirat, bo na konferencjach prasowych przeważnie występują we trzy – Marta Lempart, Klementyna Suchanow i Agnieszka Czerederecka. Każdy spontaniczny spacer w 600 miejscowościach animują jednak zwykłe dziewczyny, tysiące Małgorzat. Nie ma wytycznych płynących z centrali. I nieważne, czy protestuje dzielnica dużego miasta, czy wiejska społeczność z kilku domów z sąsiedztwa. Lempart często cytuje swoją rozmowę z Lechem Wałęsą. Były Prezydent RP i lider Solidarności miał jej powiedzieć, że w pojedynkę nic by nie wskórał, a jego postulaty pozostałyby pobożnymi życzeniami, gdyby ludzie nie wyszli z nim na ulice. Ta historia ma uświadomić rządzącym i mediom, że to zwykli ludzie są najważniejsi. Im samym zresztą też. I dopóki manifestują, ten protest będzie trwał. Nie przerwie go zatrzymanie tej czy innej osoby uznawanej za przywódcę. Decydują obywatele. To jest ich ruch, ich strajk, ich sprawa.

Netizen w sieciach ruchów

Powody demonstracji w Polsce, Francji, Chile czy na Białorusi się różnią. Białorusini protestują, bo zostały pogwałcone ich prawa wyborcze. Polskie kobiety nie chcą się zgodzić na ograniczanie swobód obywatelskich, a po drugiej stronie barykady widzą polityków prawicy, hierarchów kościelnych i narodowców. Francuzów i Chilijczyków do zamieszek zmusiła ekonomia. To ona zazwyczaj wypycha ludzi z prywatnej strefy komfortu i każe wychodzić na ulice. Wystarczy spojrzeć na powojenną historię Polski. Wiece w czasie Grudnia 1970 zostały wywołane podwyżką cen żywności. Ten sam scenariusz doprowadził do Czerwca 1976 oraz strajków w Ursusie i Radomiu. A kiedy Solidarność ogłosiła słynne 21 postulatów, tylko sześć z nich nie dotyczyło kwestii cen, podwyżek, diet, świadczeń, urlopów czy płac.
Tamte protesty miały jednak przewidywalny przebieg. Wpisywały się w schematy. Zawsze był lider albo zidentyfikowana grupa „wichrzycieli” odpowiedzialnych za rozruchy tudzież bohater, którego zapamiętywała historia. Obecne demonstracje nie pasują do tej matrycy. Dlatego trudniej nimi sterować, kontrolować je, ale też pacyfikować. – Obserwujemy zdecentralizowane ruchy, które zakładają luźną formę uczestnictwa. Na świecie to nic nowego, bo takie zjawiska znamy ze Stanów Zjednoczonych i z Europy Zachodniej od lat 60. XX wieku, gdy powstały nowe ruchy społeczne. Protesty zmieniły swój profil. Zapalnikiem masowych demonstracji przestała być głównie ekonomia – tłumaczy dr Agnieszka Kwiatkowska, socjolożka z Uniwersytetu SWPS.
Można by powiedzieć, że część powojennej Europy na zachód od Żelaznej Kurtyny dzięki planowi Marshalla czy stworzeniu Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej przezwyciężyła kryzys ekonomiczny, a skoro poziom bytu się poprawił, świadomość mogła domagać się więcej. Osadzona w innych relacjach geopolitycznych Polska cały czas zaprzątnięta była jednak wiązaniem końca z końcem. Wraz z demokratyzacją ustroju i liberalizacją gospodarki na ulice zaczęły wychodzić ofiary transformacji – bezrobotni z likwidowanych państwowych zakładów pracy albo rolnicy domagający się regulacji cen żywca i wysypujący na tory zboże. Obrońcą uciśnionych ogłosił się szef Samoobrony Andrzej Lepper, a głównym winowajcą uczynił Leszka Balcerowicza, który szukał najkrótszej drogi od centralnej gospodarki do gospodarki wolnorynkowej. Teraz tamte problemy są za nami, więc ulica walczy o inne cele. Dlatego Ogólnopolski Strajk Kobiet jest niestandardowym tworem.
– Protesty grup zawodowych zwykle dotyczą konkretnej sprawy. Tu mamy do czynienia z jednym z nowych ruchów społecznych, opartych na ponowoczesnej tożsamości globalnej. Trudno je tłumaczyć za pomocą anachronicznych lektur jak „Psychologia tłumu” Le Bona. Uczestnik nowych ruchów myśli zupełnie inaczej. To jak różnica między fizyką newtonowską a kwantową – mówi psychoterapeutka i filozofka Joanna Daniek. – Opis tego myślenia wymaga nowej koncepcji obywatela, funkcjonującego w świecie cyfrowym, nazywanego też netizenem. Dlatego trudno mówić o jednym marszu, proteście czy ruchu. Trzeba raczej mówić o sieci lub mgławicy ruchów. A to, co je łączy, to opór wobec systemowej dominacji państwowych i kapitalistycznych instytucji niezaspokajających potrzeb ludzkości jako całości i łamiących umowę społeczną. Niesprawiedliwa dystrybucja dóbr jest ściśle powiązana z dyskryminacją mniejszości czy degradacją środowiska. O tym jednocześnie mówią protestujący, toteż trudno ich zaszufladkować – dodaje.
Spełnienia priorytetów klimatycznych najgłośniej domaga się międzynarodowy ruch Extinction Rebellion, który ma przedstawicielstwo i w Polsce. W tej formule też próżno szukać przywódców. Wystarczą grupy robocze: jedna projektuje bannery, druga dba o stronę internetową, trzecia organizuje protesty. Do wyjścia z transparentami na ulice zachęcają grupy miejskie z dużych aglomeracji (Kraków, Opole, Szczecin, Warszawa, Wrocław). Ich siłą są happeningi. Na wrocławskim rynku aktywiści w kąpielówkach tańczyli dookoła choinki, chcąc uzmysłowić gapiom, jak niebawem może wyglądać Boże Narodzenie w Polsce w związku z globalnym ociepleniem. Przez Warszawę przeszedł z kolei marsz „czerwonych wdów” – performance oparty na teatrze antycznym, podczas którego uczestniczki wołały o pomoc dla mieszkańców Ziemi nieświadomych katastrofy klimatycznej. A w czasie tegorocznego Black Friday kilkoro działaczy Extinction Rebellion stanęło nago w witrynach galerii handlowych w proteście przeciw konsumpcjonizmowi, który przyczynia się do emisji gazów cieplarnianych.
– Skoro politycy zawiedli, musimy się radykalizować. Organizujemy marsze łącznie z blokadami newralgicznych skrzyżowań, jak miało to miejsce na rogu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej w Warszawie, aby zwrócić uwagę na nasze postulaty i zmusić rządzących do reakcji – przekonuje Błażej Miernikiewicz z Extinction Rebellion Polska. – Domagamy się mówienia prawdy, działania teraz i wykorzystania demokracji deliberatywnej, która poprzez panele obywatelskie wypracowuje proklimatyczne rekomendacje dla rządów i samorządów. I żeby były one realizowane. Liczą się efekty działania, a nie personalia. Mamy rozproszone przywództwo. Nie ma dyrektorów, kierowników czy frontmanów. Są zadania do wykonania – tłumaczy.

Helpdesk i holakracja

Nowe media to istotny sprzymierzeniec nowoczesnych ruchów. Liderów i przywódców może być tylu, ilu komentatorów na Facebooku, profili na TikToku czy kanałów na Telegramie. Internet i media społecznościowe nie potrzebują autorytetów, mentorów, oprowadzaczy, bo tu świat jest zrozumiały, nie wymaga wiedzy, tylko aktywności. Poza tym narzędzia sieciowe skracają dystans, przyśpieszają komunikację i nadają powiadomienia w czasie rzeczywistym. Uczestnicy protestu sami się informują o obławie policji czy atakach wrogich grup. Przewodnika stada wyręcza prosta instrukcja, która w tym samym czasie trafia do wszystkich zainteresowanych. A takich powiadomień w czasie jednego wydarzenia jest kilkadziesiąt – od różnych ludzi.
– Pewnie gdyby nie było platform społecznościowych, takich jak Facebook czy Telegram, informacje roznosiłyby się w sposób scentralizowany lub SMS-ami – podejrzewa dr Kwiatkowska. – Tylko tą drogą szłyby dużo dłużej i trafiałyby do wąskiego grona użytkowników. Decentralizacja, którą umożliwiają social media, ma jeszcze jedną zaletę: mianowicie personalizuje uczestnictwo w takim proteście. Jeden pyta drugiego: „Słuchaj, idę na marsz, idziesz ze mną?”. To dużo skuteczniejsze niż centralny komunikat.
Internet odzwierciedla i wzmacnia kryzys dotychczasowej koncepcji przywództwa i absolutnych narracji. Szefowe OSK mają tego świadomość. Swoją rolę w strajku definiują za pomocą „nowej nowomowy”. – Liderki mówią, że nie tworzą centrali ani zarządu. Są jedynie „helpdeskiem”. Zarządzają administracyjnie. Zapewniają bazę, opiekę prawną dla zatrzymanych demonstrantów, zwołują konferencje prasowe, dbają o PR ruchu. Mogłoby się wydawać, że jak lider zachoruje, to protest się nie odbędzie. Nic bardziej mylnego. Jak zachoruje, to na wolne miejsce wskoczy ktoś inny, bo to horyzontalna struktura – przekonuje dr Kwiatkowska.
Struktura ta ma nawet mniej wspólnego z demokracją, a więcej z… holakracją. To system zarządzania organizacjami i zespołami, a „holarchia” jest terminem wymyślonym przez Arthura Koestlera, który mówi o zarządzaniu na wielu poziomach i tworzeniu porządku narastających całości. Takie samosterujące się ruchy społeczne są w tej koncepcji „turkusowe”. „Czerwone” organizacje są zarządzane strachem i przypominają mafijny układ. „Pomarańczowe” lubią innowacyjność, ale wtedy, gdy służy ona celom ich fundatorów. „Zielone” opierają się na zespołowej negocjacji celu, z którym identyfikują się jej uczestnicy i często są modelem, wedle którego działają organizacje pozarządowe. A „turkusowe” nie uznają żadnych hierarchii i centrali. Tu nie ma racji ani sztywnej narracji – jest elastyczna relacja i adaptacja.
– Strajk Kobiet przypomina mi właśnie strukturę turkusową, opartą na paradygmacie świata jako współpracującego systemu, a nie pola walki sprzecznych interesów odizolowanych jednostek. Dlatego w protestach centra są rozproszone, choć koordynują je kolektywy zarządzające. Błędem jest jednak wyobrażanie ich sobie jako rodzaju sieci mającej na celu wskazanie socjometrycznych gwiazd. Jeśli chodzi o te marsze, nie ma tu jednej gwiazdy, jest ich co najmniej osiem – śmieje się Joanna Daniek, nawiązując do innego strajkowego hasła „***** ***”. Jej zdaniem Marta Lempart jest jedną z facylitatorek, czyli osób katalizujących proces grupowy, samorzutną ewolucję ruchu, koordynatorką, uczestniczką. – I rzeczniczką, więc jest rozpoznawana jako „twarz” protestów, a konieczność ta wynika z aktualnej rzeczywistości polityczno-medialnej. Nie jest to jednak typ lidera transakcyjnego, który wytycza zadania i nagradza lub karze za sposób ich wykonania. Jest bliższa przywódcy transformacyjnemu – dodaje.

Homo smartphonicus

Presja rzeczywistości sprawiła, że liderzy zmienili się w administratorów, ale przeobrażenia zaszły także w mentalności i motywacjach uczestników protestów. – Ludzie nie chcą się formalizować, instytucjonalizować, zapisywać do czegoś. Chcą natomiast coś wyrazić, zademonstrować jakąś ważną dla nich postawę. I wobec braku innych możliwości artykulacji takich zachowań ulica idealnie do tego pasuje – wyjaśnia prof. Stanisław Mocek, politolog i rektor Collegium Civitas.
Rozmawiamy na temat tego, co się stanie ze Strajkiem Kobiet, gdy bitewny kurz opadnie, a ludzie zawrócą z ulicy. Bo że do tego dojdzie, to pewne. Nie wiadomo tylko, kiedy to nastąpi. Na razie miał miejsce zwrot w kierunku przeobrażenia ruchu w… nie bardzo wiadomo co. Powołana Rada Konsultacyjna zdefiniowała trzynaście pól walki (m.in. o prawa kobiet, świeckie państwo, wolne media, legalne instytucje i rynek bez umów śmieciowych) i zaprosiła grono ekspertów. – To coś w rodzaju gabinetu cieni. Próba stworzenia rządu technicznego, bo ten, który pociąga za sznurki, zawiódł i powinien odejść. Ubranżowienie ruchu to moim zdaniem dobry krok. Jak PiS straci większość, będzie gotowy scenariusz przeprowadzenia zmian. Ale tu jest potrzebne wsparcie polityczne. Ruch ma poparcie Lewicy, jednak brakuje mu jednoznacznego wsparcia postulatów ze strony Koalicji Obywatelskiej – mówi dr Kwiatkowska.
Zdaniem prof. Mocka partie polityczne są mało skuteczne w pobudzaniu i podtrzymywaniu energii społecznej, ich tradycyjna formuła się przeżywa. Ale budowanie swojej pozycji politycznej w oparciu o formułę ruchu, a potem przeobrażanie go w partię – zwłaszcza typu wodzowskiego jak ten Janusza Palikota czy Pawła Kukiza – zwykle kończy się klęską, o czym i Kukiz, i Palikot się przekonali. Już większe szanse mój rozmówca daje Szymonowi Hołowni i jego Polsce 2050 niż ruchowi Trzaskowskiego (którego nazwy nie on jeden nie potrafi sobie przypomnieć – podpowiadamy: to Wspólna Polska), bo Hołownia jest sprawny retorycznie, głośno mówi o ambicjach politycznych i ma umiarkowane chadeckie oblicze, co więcej osób przyciągnie niż zniechęci. Także „sierot po PiS-ie”. W rady konsultacyjne i think tanki jako wsparcie intelektualne i eksperckie dla takich ruchów prof. Mocek nie do końca wierzy i uważa, że silne przywództwo jest nadal w cenie.
– W Strajku Kobiet jest pan Boni, a u Rafała Trzaskowskiego pani Krzywonos. Z całym szacunkiem dla tych osób, ale skład takiej rady jest niekompatybilny z główną populacją ruchu, czyli młodzieżą i jej przesłaniem. Tacy eksperci nie przekonają młodzieży, bo posługują się innym językiem i już wykorzystali swój czas na przeprowadzanie zmian. Z jednej strony mamy ekspozycję przebrzmiałych osobowości i ich sposobu myślenia o świecie, z drugiej deficyt charyzmatycznych liderów sprawnych organizacyjnie. To mi przypomina ruchy miejskie, które chciały działać kolektywnie. Tylko kto ponosił odpowiedzialność za takie czy inne decyzje? Kiedy wszystko się ze wszystkimi konsultuje, proces decyzyjny się wydłuża i jest mało skuteczny. A decyzje teraz trzeba podejmować szybko i błyskawicznie reagować na zmiany. Lider musi być wyrazisty, błyskotliwy i mieć w sobie coś bardziej z celebryty niż intelektualnego autorytetu. Przypomnijmy sobie kandydatów Małgorzatę Kidawę-Błońską i Rafała Trzaskowskiego oraz dynamikę ich kampanii wyborczych w ciągu dwóch, trzech miesięcy. To dobitny przykład zmiany pokoleniowej, która się dokonuje. Wygrywa ten, kto ma wyczucie nastrojów i oczekiwań młodych ludzi, pokolenia homo smartphonicus, a nie Solidarności – komentuje prof. Mocek.