Z Donaldem Trumpem jest łatwo. On cały czas nawiązuje do białej tożsamości, nawet jeśli nie musi robić tego wprost. Mówi, że w miastach rządzonych przez demokratów jest za dużo przestępczości, przemocy, chuligaństwa i rabowania sklepów – i nie musi dodawać już, jakiego koloru skóry są winowajcy, bo każdy usłyszy w tej wypowiedzi, co chce usłyszeć. Trump nie mówi „czarni kradną, a biali nie”. Ale to, do kogo się zwraca, jakie czyni aluzje i jak łagodny jest jego stosunek do rasistowskich bojówkarzy – wystarczy. Z Arlie Russell Hochschild rozmawia Jakub Dymek.
Przed wygraną Donalda Trumpa w 2016 r. ukazała się pani książka „Obcy we własnym kraju. Gniew i żal amerykańskiej prawicy', która pomogła zrozumieć, dlaczego biała amerykańska prowincja tak nie znosi wielkomiejskich elit i czuje się – jak w tytule książki – „obco” we współczesnej Ameryce. Dziś – po przegranej Trumpa – te podziały są łagodniejsze czy wręcz się zaostrzyły?
Jest gorzej. Podziały i polaryzacja były obecne w naszym życiu politycznym na długo przed Trumpem, ale bardzo się wzmocniły. Media karmiły się tym. Podam przykład. Rozmawiałam z człowiekiem ze stanu Kentucky, który wyszedł z bezrobocia, nauczył się programować, cztery lata wcześniej poparł Trumpa – dziś już nie był jednak taki pewien, na kogo głosować. Mówił, że widzi Amerykę jak przez trzy różne ekrany – obraz na jednym nie pasuje jednak do tego na pozostałych. „Nie wiem już, co jest prawdziwe” – powiedział.
Dlaczego?
Mieszka w Louisville, mieście, gdzie policja zastrzeliła w tym roku ratowniczkę medyczną Breonnę Taylor. Był to jeden z powodów wybuchu wielkich protestów pod hasłem Black Lives Matter w tym roku. Mężczyzna wysiada z samochodu pod sklepem i tam trwają dwie demonstracje – za i przeciwko policji – a naprzeciwko stoją uzbrojeni ludzie, prawicowe i lewicowe bojówki w samochodach terenowych. Zagląda na Facebooka i tam z kolei nikt nie wierzy w żadną symetrię, każdy jest przekonany, że znajduje się po tej dobrej stronie. Mój rozmówca musi wyrzucać ludzi z grona znajomych, bo nie może znieść radykalizmu tych dyskusji. A potem wchodzi do sklepu i tam co? „O, dzień dobry, miło cię widzieć, jak się masz?” – wszyscy są dla siebie mili, uprzejmi, życie toczy się dalej. Która Ameryka jest prawdziwa? Nie wiemy już, jak bardzo rzeczywisty obraz pokazuje każdy z tych ekranów i na ile im zaufać.
Media internetowe z całą pewnością pogłębiły problem. Ameryka jest podzielona społecznie, politycznie, geograficznie – ale podział kulturowy jest z nich chyba najostrzejszy?
Szybko streszczę mój pogląd na ten temat. Globalizacja od lat 70. wyłoniła zwycięzców i przegranych. Jak urodziłeś się pod jednym adresem, trafiałeś do zwycięzców, a jak pod innym, do przegranych. W ostatnich latach mamy do czynienia z wielką mobilizacją pod przywództwem charyzmatycznego lidera – niektórzy powiedzieliby nawet „guru'. I to jest mobilizacja „elity spośród przegranych'. Nie upokarzająco biednych, ale też nie śmietanki Doliny Krzemowej. To z prowincji, wśród pracujących w małych miastach, z regionów, gdzie perspektywy są niewesołe, wywodzą się najbardziej zdeterminowani wyborcy Trumpa. To jest kwestia klasy społecznej, ale i kultury. Trump okazał się być antydepresantem dla grupy dotkniętej społeczną degradacją – przede wszystkim białych mężczyzn, bez wyższego wykształcenia. Należy się im przyglądać, bo wiele mogą w amerykańskiej polityce zmienić – w jedną i drugą stronę.
Głosowanie na Trumpa było najszybszym sposobem, by pokazać liberalnym, wielkomiejskim elitom, co się o nich myśli? Drogą do odreagowania pogardy, z jaką ci biali mężczyźni czują, że się ich traktuje?
Tak jest. Według sondaży exit poll 58 proc. białych wyborców i aż 61 proc. białych mężczyzn zagłosowało na Trumpa. I to po czterech latach jego prezydentury, gdy nie był już niespodzianką. Ludzie mogli, że tak powiem, „skosztować” polityki w jego wydaniu. I po tym poparło go jeszcze więcej, bo aż 70 proc. białych wyborców bez wyższego wykształcenia. Musimy przyjąć ten fakt do wiadomości zamiast powtarzać, że coś z tymi ludźmi jest nie tak. Dzieją się bardzo, bardzo, bardzo ważne rzeczy i należy je zrozumieć, a nie zamykać na nie oczy.
Po wielkiej porażce demokratów w 2016 r. publicyści i intelektualiści obiecywali, że już nie popełnią tego samego błędu. Spróbują zrozumieć problemy zwykłego człowieka, pochylą się nad bolączkami prowincjonalnej Ameryki i tak dalej. Chyba szybko się ten entuzjazm ulotnił.
Nie sądzę, żeby był to tak duży problem mediów i debaty publicznej. To w większym stopniu wina Partii Demokratycznej jako takiej.
Wina za co? Że nie zrobili dość dla swoich wyborców, więc ci przeszli na drugą stronę barykady?
Zajmuję się teraz górniczym regionem Appalachów. Rozmawiałam z burmistrzem małego miasteczka w stanie Kentucky, gdzie od niepamiętnych czasów były kopalnie i miejsca pracy w górnictwie. Pracy starczało dla wszystkich, gdy było zapotrzebowanie na węgiel i brakowało, gdy popyt spadał. Góra-dół, góra-dół. Ludzie żyli w tym rytmie, bo w razie potrzeby mogli wyjechać do miast przemysłowych na północy – Detroit czy Cincinnati – za dobrze płatną pracą. Dziś jednak nie ma ani węgla, ani miejsc, do których można uciec.
To wina demokratów?
A kto z Partii Demokratycznej przyjechał tam i obiecał ludziom szkolenia zawodowe, odbudowę przemysłu, wpuszczenie robotników do zarządów firm, cokolwiek? Nikt. Od czasów Clintona i za Obamy fetowano globalizację. Ktoś powinien tam wstać i przyznać się, że zasnęli za kółkiem tego wozu zwanego Partią Demokratyczną. Od lat 70. firmy stawały się coraz silniejsze, silniejsze nawet niż rządy. A związki zawodowe stawały się słabsze. Tymczasem to właśnie związki zawodowe były łącznikiem między klasą robotniczą i demokratyczną polityką. Bez nich ten most został zerwany. Bez niego demokraci naprawdę stali się partią elit.
Dlaczego najbardziej lewicowi kandydaci i kandydatki wygrywają wybory w wielkich miastach, a nie na prowincji, gdzie są najbardziej potrzebni?
Bo definicja tego, co jest lewicowe, się zmieniła. Kiedyś „lewicowość” oznaczała poparcie dla polityki w interesie klasy robotniczej, nieważne jakiej rasy, płci, tożsamości. Dziś jest na odwrót.
Czyli demokraci chcą pomóc różnym mniejszościom, a nie jednej klasie robotniczej jako takiej?
Tak sądzę. Nie uważam, że to powinno być „albo-albo”. Ale tak to teraz wygląda. Kojarzy pan pojęcie redneck (dosłownie „czerwony kark” – pejoratywne określenie na białych Amerykanów postrzeganych jako prostackich i ordynarnych – red.), prawda?
Tak jest.
Dopiero niedawno, prowadząc badania w Appalachach, dowiedziałam się, skąd to pojęcie się wzięło. Myśli się, że chodzi o spalonych słońcem wieśniaków. To budzi negatywne skojarzenia. A prawdziwe korzenie tych „czerwonych karków” sięgają słynnych strajków górniczych białych, imigrantów i czarnych górników 100 lat temu w Appalachach, w Wirginii i Kentucky. Czerwona chustka na szyi – symbol m.in. największego związku zawodowego, United Mine Workers of America – oznaczała, że jesteś solidarny z innymi, a nie jesteś...
...łamistrajkiem.
Dokładnie. Więc to niezwykle zabawne, że dziś słowo „redneck” oznacza jakiegoś wsioka-rasistę, podczas gdy historycznie było dokładnie odwrotnie.
Dziś obie strony odpowiadają za to, jak Ameryka rozjechała się po liniach rasy i tożsamości?
Z Donaldem Trumpem jest łatwo. On cały czas nawiązuje do białej tożsamości, nawet jeśli nie musi robić tego wprost. Mówi, że w miastach rządzonych przez demokratów jest za dużo przestępczości, przemocy, chuligaństwa i rabowania sklepów – i nie musi dodawać już, jakiego koloru skóry są winowajcy, bo każdy usłyszy w tej wypowiedzi, co chce usłyszeć. Trump nie mówi „czarni kradną, a biali nie”. Ale to, do kogo się zwraca, jakie czyni aluzje i jak łagodny jest jego stosunek do rasistowskich bojówkarzy – wystarczy.
A demokraci?
Demokraci są dziś partią pozszywaną z tak wielu grup – Latynosi, kobiety z przedmieść, Afroamerykanie, mniejszości seksualne... Nie ma rady, oni też są skazani na posługiwanie się tymi kategoriami. Joe Biden podjął się zadania odbudowania większej wspólnoty opartej na amerykańskich wartościach. To trudne, ale bardzo trzymam za niego kciuki. Nowa administracja powinna powołać instytucję rządowego pełnomocnika do spraw przekraczania tego, co ja nazywam „murami empatii”. Powinniśmy dawać fundusze organizacjom społecznym, które zasypują podziały między Amerykanami. Przykład? Pracując nad książką parę lat temu, poznałam młodego chłopaka z Luizjany, który dziś organizuje krajowe wymiany studenckie – żeby dzieciaki z Nowej Anglii mogły poznać kogoś z głębokiego południa, i na odwrót. Nie każe się im gadać o polityce, ale po prostu pokazuje młodzieży z różnych części kraju, że gdzie indziej też żyją ludzie i należy im się szacunek. Dawajcie mi tego chłopaka na taśmę fabryczną! Chcę, żeby ktoś go sklonował. Tego dziś potrzebujemy.
Pandemia mocno uderzyła w Amerykę. Nie owijając w bawełnę – radzicie sobie najgorzej. Dlaczego taka katastrofa nie doprowadziła do złagodzenia podziałów w kraju?
Doskonałe pytanie. Dostaliśmy najlepszą z możliwych okazji, by zjednoczyć się wokół tego, co naprawdę ważne...
I to się nie wydarzyło.
Niestety nie. Na pewno to także wina naszego przywództwa. Zły przykład szedł z góry. Bagatelizowanie zagrożenia, wyśmiewanie nauki, obniżanie rangi fachowców – za to można winić Trumpa. 70 proc. białych mężczyzn bez wykształcenia, którzy na niego głosują, dostaje taki przekaz od swojego prezydenta – że maseczki to bzdura, COVID-19 nie jest tak groźny itd. Usłyszałam ostatnio historię mężczyzny, budowlańca po pięćdziesiątce, który głosuje na Trumpa „z powodu COVID-19”!
„Z powodu COVID-19”? Co to znaczy?
On nie lubi ograniczeń i jak państwo mu się wtrąca. A Trump zwalcza ograniczenia związane z pandemią. Proste. Ja mam swoje dwie teorie na temat tego, dlaczego mężczyźni w pewnym wieku tak bardzo nienawidzą maseczek. Ale musi mi pan obiecać, że napisze czytelnikom wyraźnie, iż to tylko hipotezy i takie wyssane z palca diagnozy socjolożki. Zgoda?
Obiecuję.
Jedna jest taka. Jak jesteś białym mężczyzną w pewnym wieku, to nie kontrolujesz już za wiele rzeczy wokół siebie. Na pewno nie masz wpływu na wielkie trendy gospodarcze, gdzie uciekną miejsca pracy i całe branże, z którymi się utożsamiałeś całe życie. Masz kontrolę co najwyżej nad tym, gdzie ty uciekniesz z takiego wschodniego Kentucky.
Więcej: nie tylko nie kontrolujesz już gospodarki, lecz także własnej rodziny, kobiet, dzieci, mniejszości.
Bingo! Więc sięgając trochę do języka psychologii, mamy do czynienia z czymś, co można nazwać „przeniesieniem kultu wolności”. Chcesz pozostawać poza kontrolą, chcesz być wolny, to odmawiasz stosowania się do reguł sanitarnych.
Bo tylko tej maseczce możesz powiedzieć „nie”.
Dokładnie. To moja pierwsza hipoteza. Mamy do czynienia z przeniesieniem kultu wolności na te drobne rzeczy, bo nie mamy tej wolności w sprawach wielkich. Ileż ja się tego nasłuchałam podczas moich badań w Luizjanie: „Liberałowie każą mi takie żarówki kupować, a ja nie chcę”, „Nikt nie będzie mówił mi, jak żyć”, „Wszystkiego zaraz w sklepach zakażą” itd. Obiekty konsumpcyjne i przedmioty codziennego użytku stały się ostatnią fantazją na temat wolności. Moja druga hipoteza dotyczy tzw. śmierci z rozpaczy.
Narkotyki, alkoholizm, depresja, środki przeciwbólowe?
Samobójstwa. W Appalachach dużo jest depresji, uzależnień, samotności. I na to umierasz. Ale są też mężczyźni, którzy wsiadają na swoje ryczące motory i jadą na wiece Trumpa – bez maseczki, bez dystansu, bez zasad sanitarnych. I jest w tym coś z „ostatniej szarży” – jeśli już mam umrzeć, to wolę w chwale, dumny do końca. A nie skulony w domu pod kocem z maseczką na twarzy. Niektórzy mówią zaś, że i tak im już wszystko jedno. I to bardzo smutny komentarz do całej sytuacji.
Problem polega na tym, że mężczyźni mają takie poglądy, więc to z nimi jest coś nie tak, czy że demokraci nie są w stanie wyrwać mężczyzn z pułapki demagogii i fałszywego populizmu?
To drugie. Biali mężczyźni, z którymi rozmawiam, uważają, że „nigdy nikomu nie dogodzą”. Widzą, że w lewicowo-liberalnej kulturze są głównym czarnym charakterem – nie ta płeć, nie ten kolor skóry, wszystko źle. I to jest minus współczesnej polityki tożsamości. Ludzie, którzy powtarzają, że „czarne życie się liczy” i „kobiety się liczą” – oni nie mają żadnych złych intencji. Ale nie wiedzą, co się dzieje z wystrzeloną przez nich retoryczną strzałą, gdy ta zniknie za horyzontem i wyląduje po drugiej stronie. A tam jest jakiś sześciolatek z prowincji, który myśli sobie, że nie jest czarny, nie jest kobietą, i z tego powodu jest nieważny. To coś nie do pomyślenia w miejskiej i wielokulturowej Ameryce. Ale na wsi dokładnie tak to widzą.
Że debata toczy się ponad ich głowami?
Gdy słuchałam przemówienia wiceprezydentki Kamali Harris na konwencji demokratycznej, próbowałam wejść w buty białego mężczyzny z prowincji. I zastanawiałam się, czy on na nią zagłosuje? Nie bardzo. „Jestem pierwszą kobietą, czarną kobietą, bla bla bla...”. On nie słyszy tam zbyt wielu rzeczy, które by do niego trafiały. Uważam, że polityka tożsamości jest problemem. A Partia Demokratyczna daleko nie zajedzie bez białych wyborców i białych mężczyzn. Trzeba zacząć budować mosty... na wczoraj! Ludzie na prowincji, z którymi rozmawiam, naprawdę nie są rasistami.
Na Trumpa zagłosowały ponad 72 mln ludzi.
„Jestem biedny i głupi, urodziłem się w dziurze” – powiedział mi jeden z bohaterów moich badań. „Mieszkaliśmy w przyczepie, rodzice trzymali mnie pod kluczem, bo dookoła szwędało się za dużo ćpunów, walili w drzwi i próbowali nas okraść. Tak się wychowałem, a potem wsadzili mnie do szkoły dla niedorozwojów” – ten facet był świetny. On cały powtarzał, że nie ma wielkiej przepaści między jego biedą i rozbitą rodziną a biedą chłopaka z czarnej rodziny w Detroit. Te same dramaty, ci sami nieobecni ojcowie, przemoc i przestępczość. „Jedyne, co było inne, to muzyka” – powiedział.
Chciałbym na koniec zapytać panią o optymizm względem nadchodzących lat i możliwość zasypania tego konfliktu w trakcie kadencji nowego prezydenta. Według najnowszego badania Pew Research Center 80 proc. wyborców Joego Bidena uważa, że nie podziela z wyborcami Trumpa podstawowych amerykańskich wartości. I vice versa.
W takich momentach powinniśmy zapytać, co myślał sobie Nelson Mandela w więzieniu? Cały świat sądzi, że czarni i biali w RPA zgotują sobie nawzajem rzeź, a on siedzi w celi, uczy się afrikaans i planuje, jak pokojowo rozbroić ten konflikt, bez przemocy, na drodze narodowego pojednania. I mu się udało. Nasza sytuacja w USA nie jest gorsza. Da się. ©℗