Rok 2020 zaczął się od starcia Ameryki z Iranem, zaś Polskę słownie zaatakował prezydent Rosji Władimir Putin. Pytanie zawarte w tytule pana
książki zrobiło się niebezpiecznie aktualne: kiedy wybuchnie wojna?
Nie wierzę, że historia jest nauczycielką życia, bo nie powtarza się jeden do jednego. Chyba że, jak twierdził Karol Marks, z którym się zgadzam, wraca jako farsa. I właśnie to obserwujemy: bardzo poważne sprawy, które były obecne w europejskiej polityce pamięci, zostały skarykaturowane, bo do tego sprowadzają się ataki Putina. Historia pozostaje orężem w sporach między państwami i nic nie wskazuje na to, by miało się to zmienić. Przynajmniej na linii Warszawa – Moskwa, a nawet Warszawa –
Moskwa – Berlin, bo polska prawica nieustannie podnosi historyczne tematy w relacjach z zachodnim sąsiadem. Cała ta sytuacja pokazuje, że Europa jest mniej stabilna, niż sobie to wyobrażaliśmy choćby 10 lat temu.
Piotr M. Majewski historyk, w latach 2009–2017 zastępca dyrektora Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku
/
DGP
Kiedy to Putin brał udział w obchodach 70. rocznicy wybuchu II wojny światowej organizowanych na Westerplatte.
Byłem świadkiem uroczystości w 2009 r. Nad naszymi głowami krążył śmigłowiec z prezydentem Lechem Kaczyńskim. Będąc gospodarzem spotkania i trzymając się protokołu, nie mógł wylądować, bo na miejscu wciąż nie było Putina. Ten się pojawił spóźniony o jakąś godzinę, dosłownie wbiegł przed szereg pozostałych liderów państw. Choć było to wydarzenie konfrontacyjne, to jednak wypowiedzi obu przywódców pozostały merytoryczne: Kaczyński mówił o polskim niechlubnym udziale w kryzysie monachijskim, przepraszając za to, zaś Putin powiedział otwarcie, że to Polska została zaatakowana. Teraz insynuuje, że to my wywołaliśmy II wojnę.
I znów współczesność nadaje naszej rozmowie dodatkowy kontekst. „New Yorker” informuje o rosnącym zainteresowaniu Amerykanów astrologią: z badań z 2017 r. wynika, że prawie 30 proc. z nich wierzy gwiazdom. Pana książka o kryzysie 1938 r. zaczyna się od przywołania horoskopu z największego wówczas czechosłowackiego dziennika. Przygotował go francuski astrolog Maurice Privat: Hitler miał stracić władzę, popaść w obłęd i oślepnąć, Polskę czekał konflikt z Niemcami o
Gdańsk, zaś Austrię nieudany zamach stanu przeprowadzony przez nazistów.
Jako historyka dziejów najnowszych nie zaskakuje mnie wiara w gwiazdy. „Nowy Kurier Warszawski”, gadzinówka ukazująca się pod niemiecką okupacją, pełna była horoskopów oraz ogłaszających się wróżbitów. To fenomen, który pojawia się, kiedy zawodzą racjonalne sposoby radzenia sobie z rzeczywistością. Z wojennych dzienników Stanisława Rembeka (historyk, uczestnik wojny polsko-bolszewickiej i kampanii wrześniowej, w konspiracji zaangażowany w tajne nauczanie, w okresie stalinowskim jego
książki były zakazane – red.) dowiedziałem się, że czytał horoskopy – poważny człowiek, literat, klasyczny inteligent zastanawiał się, pijąc wódkę, nad znaczeniem przepowiedni. Horoskop, który otwiera książkę, bardzo mi się spodobał. Bo jest mieszaniną zdroworozsądkowych przewidywań z kompletną fikcją. Ciekawe jest to, że redakcja ocenzurowała fragment dotyczący Czechosłowacji – więc nie wiemy, co Privat przepowiedział Pradze. Ale wiadomo, że w tym czasie w Czechosłowacji panowało przeczucie, że zbliża się kryzys, choć może niekoniecznie wojna. Coś już wisiało w powietrzu.
Rok 1938: co to był za rok w historii Europy?
Po pierwsze, miała wtedy wybuchnąć wojna. Adolf Hitler, zakładając, że Zachód nie przyjdzie z pomocą Czechosłowacji, planował ją zaatakować. Później żałował, że tego nie zrobił, był przekonany, że zrealizowałby plany podboju Europy szybciej, zyskałby dodatkowy rok i poradził sobie z ZSRR. Po drugie, w 1938 r. kostki domina już leciały – doszło do dwóch wydarzeń, które dokonały destrukcji ładu politycznego. To Anschluss oraz konferencja monachijska. W mojej książce chciałem pokazać, jak wielką zdradą było Monachium, bo u nas mało kto zdaje sobie z tego sprawę. Wydarzenie to pozostaje w cieniu naszych krzywd, ale przy całym poczuciu osamotnienia towarzyszącego Polakom, Wielka Brytania i Francja wypowiedziały Niemcom wojnę, kiedy te na nas napadły. Rok wcześniej Londyn i
Paryż zakomunikowały Czechosłowacji, że ta nie może liczyć dosłownie na nic. Do dziś konferencja monachijska jest najbardziej haniebnym przykładem uległości Zachodu wobec totalitaryzmów. Czy szerzej – zła.
Czym jest Monachium dla współczesnych Czechów?
To proste: tym, czym dla nas Jałta. Konferencja monachijska zdruzgotała czechosłowacką demokrację, ale też morale.
Co stało się w Monachium?
Monachium to skrót myślowy: nie mówimy o jednostkowym wydarzeniu, lecz o procesie, który doprowadził do rozbioru Czechosłowacji. Zaczął się od nagonki, którą prowadziła III Rzesza, wykorzystując liczną i wpływową mniejszość niemiecką żyjącą w czechosłowackich granicach. Dołączyły do niej Węgry, które też miały tu swoją mniejszość, podobnie jak Polska, dodatkowo kierująca się poczuciem niewyrównanych rachunków z południowym sąsiadem. Niemcy doprowadziły do eskalacji kryzysu, który na początku września 1938 r. uległ umiędzynarodowieniu i w efekcie Europie groziła wojna. Aby temu zapobiec, w sprawę zaangażował się brytyjski premier Neville Chamberlain, który dwukrotnie odwiedził Hitlera: 15 września i 22 września. Ustalił z nim, że państwa zachodnie zmuszą Czechosłowację do odstąpienia pogranicznych obszarów, zamieszkanych przez Niemców. Praga – postawiona wobec ultimatum: poddacie się albo będzie musieli sami się bronić – skapitulowała.
I wtedy nastąpił zwrot akcji.
Tak, 22 września Hitler oznajmił, że to mu nie wystarcza, i postawił nowe warunki. Chamberlain był wściekły, Praga ogłosiła mobilizację. Skończyło się to ostatecznie konferencją czterech przywódców w Monachium. Premierzy Wielkiej Brytanii i Francji poświęcili Czechosłowację z jej integralnością terytorialną, a Hitler uzyskał niemal wszystko, co chciał. Nie dostał tylko wojny. Natomiast epilogiem, ale mieszczącym się w szerokim rozumieniu pojęcia Monachium, były polskie i węgierskie roszczenia, które Czechosłowację dobiły. I spowodowały, że straciła pozostałe tereny pograniczne, na których mieszkały mniejszości. Monachium zakończyło erę czechosłowackiej demokracji: było ciosem, który spowodował, że obywatele tego kraju przestali w nią wierzyć, nie ufali systemowi parlamentarnemu i przyzwolili na rządy silnej ręki. Czechosłowacja, która dotrwała do 15 marca 1939 r., była już właściwie państwem autorytarnym: przyjęto prawo, które pozwalało rządowi i prezydentowi wydawać dekrety z mocą ustawy; nawet zmieniać w ten sposób konstytucję. Stała się krajem pełnym nienawiści do wszystkiego, co obce, opanowanym przez resentymenty, skłonnym do rozliczeń, prowadzącym brutalną kampanię przeciw liberalnym i lewicowym elitom. Najwybitniejszy czeski pisarz tej epoki Karel Čapek umarł w wieku 48 lat, zaszczuty przez prawicowych dziennikarzy. Pojawił się antysemityzm, rozlewał się nie tylko na Słowacji, lecz także w postępowych, wydawałoby się, Czechach. Smutnym paradoksem było to, że gdyby nie inwazja Niemców, to Czechosłowacja zamieniłaby się w państwo naśladujące III Rzeszę: w styczniu 1939 r. przyjęto nawet ustawę wyłączającą osoby pochodzenia żydowskiego ze służby państwowej, wkrótce potem zamierzano zająć się wolnymi zawodami.
Pyta pan w książce: „Może chodzi zresztą o coś więcej niż rok 1938, może «Monachium» to bolesna, uniwersalna przestroga, aby nie paktować z diabłem, bo rzadko dobrze się na tym wychodzi?”. Zachód był naiwny, rokując z Hitlerem?
Miał racjonalne podstawy: to, co robili Chamberlain i premier Édouard Daladier, nie było tylko tchórzostwem, ale wyrazem nastrojów panujących w Wielkiej Brytanii i Francji, które wyszły z I wojny zwycięskie, lecz osłabione. Poniosły ogromne straty, miliony mężczyzn, którzy spędzili lata w okopach, było dotkniętych zespołem stresu pourazowego, choć wtedy w ten sposób tego nie nazywano. Społeczeństwa te nie chciały wojny – francuski i brytyjski premier doskonale to wyczuwali. Na domiar złego mieli za przeciwnika człowieka, który marzył o konflikcie i stał na czele narodu marzącego o rewanżu po doznanym w 1918 r. upokorzeniu. Choć trzeba przyznać, że w 1938 r. Niemcy jako społeczeństwo nie były jeszcze gotowe iść znowu na front i Hitler to w pewnym momencie wyczuł. Zrozumiał, że konieczne jest jeszcze bardziej zmasowane przygotowanie propagandowe i być może dlatego też w ostatniej chwili zdecydował się dogadać z Brytyjczykami i Francuzami. Ale i tak był w dużo bardziej komfortowej sytuacji niż oni. Co więcej, panowało przekonanie – dziś wiemy, że mylne – o druzgocącej przewadze niemieckiej: na biurko Chamberlaina spływały raporty wywiadu brytyjskiego informujące, że w pierwszym tygodniu walk Luftwaffe zabije ok. 150 tys. Brytyjczyków. W efekcie takich doniesień premier Wielkiej Brytanii stracił zdolność oceny, kiedy należy powiedzieć „nie” i kiedy prowadzone w dobrej wierze negocjacje nie mają sensu, bo jest się przez drugą stronę oszukiwanym.
A w jakim stopniu postawa Wielkiej Brytanii motywowana była tym, że część brytyjskiego establishmentu uległa fascynacji Hitlerem? Po spotkaniu z nim w 1936 r. premier i minister spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii Lloyd George w wywiadzie dla „Daily Express” nazwał go „niemieckim Jerzym Waszyngtonem”.
Fascynacja Hitlerem istniała. Lord Rothermere, właściciel koncernu prasowego, do którego należał mający ogromny wpływ na nastroje Brytyjczyków brukowiec „Daily Mail”, wyraźnie z Führerem sympatyzował. Kilkukrotnie się spotkali. W 1934 r. po Nocy Długich Noży, która była szokiem dla cywilizowanego świata, opublikował pod własnym nazwiskiem artykuł, w którym przekonywał, że w Niemczech zaprowadza się oczekiwany przez wszystkich porządek. Natomiast w Chamberlainie nie było fascynacji Hitlerem. Pisał do siostry, że „nie uznałaby go za nikogo ciekawszego niż malarz pokojowy, którym istotnie był”. Była w tym wyraźna pogarda człowieka zamożnego, wykształconego, do parweniusza. Brytyjski premier co najwyżej, trochę na przekór własnym uprzedzeniom klasowym, chciał wierzyć, że negocjuje z człowiekiem godnym zaufania, a to przekonanie było błędem.
Proszę, współczesność znów wkrada się do rozmowy. Rosyjską agresję na Krym poprzedziła przecież wojna hybrydowa: rozchodzące się w błyskawicznym tempie w mediach społecznościowych fake newsy, do tego rosyjskie boty sterujące nastrojami. Wszystko wskazuje na to, że wpłynęły na decyzję Brytyjczyków, którzy opowiedzieli się za opuszczeniem UE. Jaką rolę w zmierzającej ku Monachium Europie odegrała prasa?
Antyczechosłowacką, a proniemiecką postawę zajmował też najważniejszy dziennik ówczesnej Europy: „Times”. Chociaż jego retoryka różniła się od prymitywnych chwytów „Daily Mail”, to zasadniczo lansował podobną linię – nie ma sensu ginąć za Sudety, a skoro Wielka Brytania oddała kilkanaście lat wcześniej Irlandię, to przecież 3 mln Niemców w Czechosłowacji też powinny otrzymać prawo do samostanowienia. Nie chciano dostrzec, że tak naprawdę to ostatnia prosta do destrukcji ładu wersalskiego.
Prezydent Czechosłowacji Edvard Beneš to postać jak z antycznej tragedii: nie miał żadnego pola manewru, o losie jego kraju decydowali przywódcy czterech innych państw.
To był prawdziwy homo politicus: poza polityką nic go nie interesowało, poświęcał jej 18 godzin na dobę, ludzi traktował instrumentalnie, więc narobił sobie wrogów. Ale w moim przekonaniu był jedynym czechosłowackim mężem stanu, który miał szansę przeprowadzić kraj przez kryzys. I robił to pewną ręką, dopóki nie zdał sobie sprawy, że Zachód mu nie pomoże. Musiał wtedy wybrać: pokój czy samotnie prowadzona wojna. Skapitulował i wykorzystał wszystkie możliwe środki, by nie doszło do wojny. Oznaczało to m.in. ostry konflikt z własnymi generałami, którzy poinformowali go, że nie pojmują jego decyzji, a armia jest u progu buntu.
Wyraził zrozumienie, ale powiedział, że to na nim ciąży odpowiedzialność za naród, którego nie ma zamiaru poprowadzić na rzeź. Doszło więc do sytuacji odwrotnej niż w Polsce: to samo pytanie – bić się czy nie bić – ale inna odpowiedź. I każda z nich niosła za sobą konsekwencje, z którymi nasze narody mierzą się do dziś. Mam czeskiego przyjaciela, któremu pokazałem jeden z cmentarzy żołnierzy poległych w bitwie nad Bzurą we wrześniu 1939 r. Był poruszony: „Jak ja wam zazdroszczę”. Zapytałem, czego? Odpowiedział: „Wy się broniliście”. Nie powiedziałbym, że to opinia większości Czechów. Ale nastroje wielu z nich w tamtym okresie wyrażał wiersz Jana Vojtěcha Sedláka, który stał się popularny zaraz po Monachium: „A broń co w gotowości stała / w milczeniu nami pogardzała”. Dla społeczeństwa, które przeżywało szczególny moment przygotowywania się do starcia z wrogiem, kapitulacja była traumą i upokorzeniem, z których długo się nie podniosło. Niektórzy mają z tym problem do dziś. Kiedy mamy do czynienia z antyczną tragedią? Kiedy efekty wszystkich naszych działań przynoszą zło. Decyzja, którą podjęli Polacy, pociągnęła za sobą milionowe straty, zniszczenia, ale ocalony został honor, który też jest pewnym kapitałem. Czesi z kolei zachowali piękną Pragę, nie mieli tylu ofiar, natomiast jak powiedział jeden ze współpracowników Beneša: „Nasze dzieci naplują nam za to w twarz”.
Beneša nie lubił i nie szanował Józef Beck.
Władimir Putin przypomniał o relacjach polsko-czechosłowackich – nie da się zaprzeczyć, że były trudne, ale zrobił to w swoim stylu, manipulując faktami, bo stwierdził, że Hitler reprezentował Polskę w Monachium.
To oczywista nieprawda. Postawa Polski w 1938 r. względem Czechosłowacji była wroga. W moim przekonaniu II RP popełniła poważny błąd, zanadto zbliżając się do III Rzeszy. Ale nie można mówić o sojuszu Warszawy z Berlinem – polska dyplomacja miała własne cele, które próbowała realizować, wykorzystując to, co robili Niemcy. Ale Beck zapewniał, że nie bierze pod uwagę sytuacji, w której Polska znalazłaby się po tej samej stronie co III Rzesza. To była nie tylko kwestia imponderabiliów, lecz także chłodnej kalkulacji: Warszawa w takim układzie byłaby skazana na łaskę Berlina. Co więcej, gdyby Polska wplątała się w wojnę z Czechosłowacją, miałaby przeciwko sobie nie tylko Zachód, ale pretekst do ataku na nas zyskałby Stalin. Choć postawa Moskwy, tak bardzo obecnie chwalona przez Putina, wcale nie była wobec Pragi lojalna. W obliczu niemieckiego zagrożenia Kreml zapewniał, że pomoże Pradze, ale kiedy Beneš wzywał ambasadora radzieckiego i pytał, co konkretnie Moskwa zrobi, nigdy nie dostał odpowiedzi na czas: przychodziła, kiedy Czesi już podjęli decyzję. Wiele wskazuje na to, że ZSRR chciał popchnąć Czechosłowację do wojny z Hitlerem, a nie przyjść jej z pomocą. Czesi obawiali się, że Stalin zmieni ich kraj w drugą Hiszpanię, w której w 1936 r. wybuchła wojna domowa.
Jak bardzo realna była w tym czasie wojna polsko-czechosłowacka?
Łatwo wyobrazić sobie incydent na granicy: naprzeciwko siebie stali żołnierze, gotowy był rozkaz operacyjny do ataku na Czechosłowację, przerwano łączność telefoniczną oraz dostawy ropy i węgla. Ale powtórzę: nie byliśmy sojusznikiem Hitlera. Polski ambasador w Pradze twierdził później nawet, że minister spraw zagranicznych udzielił mu instrukcji: gdyby doszło do wybuchu wojny niemiecko-czechosłowackiej, to on ma się zameldować u Beneša jako przedstawiciel państwa sojuszniczego. To oddaje sposób myślenia Becka: nie być zdanym na łaskę któregoś z dużych sąsiadów.
Dokonuje rzeczy wyjątkowej. Monachium to dla niego prawdziwa katastrofa: był wyśmiewany, chciano postawić go przed sądem narodowym. Pod naciskiem Niemców, ale też czeskich polityków, ustąpił, a następnie wyjechał z kraju. Krążył wierszyk: „Wyjął z banku, zabrał Hankę (żonę – red.), wsiadł na aeroplan, taki był jego plan”. Ale bardzo szybko odbudował swoją pozycję, kiedy Niemcy rozpoczęły okupację czeskich ziem. Stopniowo stawał się symbolem niepodległości. Bardzo cierpliwie, chowając urażoną dumę w kieszeń, negocjując jeszcze z Francją Daladiera i Wielką Brytanią Chamberlaina, doprowadził do tego, że grupa emigrantów czeskich i słowackich została uznana za komitet narodowy, potem rząd tymczasowy, a ostatecznie konstytucyjny. Co więcej, w przeciwieństwie do konstytucyjnych i uznawanych przez cały świat władz polskich na emigracji wrócił po wojnie do wyzwolonego kraju.
Zawarł ze Stalinem umowę: zgodził się, by Czechosłowacja po wojnie znalazła się w radzieckiej strefie wpływów. To, co zaproponował Moskwie, zostanie później nazwane finlandyzacją: Czechosłowacja miała zachować suwerenność i demokrację, natomiast pod względem militarnym i politycznym stać się całkowicie zależna od Kremla. Beneš firmował nowy początek, w którym demokraci współpracowali z komunistami. Dotrwał do 1948 r., kiedy komuniści przejęli kraj. Beneš w trakcie tego kryzysu był bardzo schorowany. Miał za sobą dwa wylewy, z trudem funkcjonował – mówimy o człowieku, który pracował 18–20 godzin na dobę i nie brał urlopów. W chwili śmierci miał 64 lata, ale ci, którzy go widzieli, mówili, że wyglądał na 80. Ale wydaje się, że mimo to racjonalnie kalkulował: jego celem było niedopuszczenie do tego, by konflikt między komunistami i demokratami przerodził się w wojnę domową, podczas której interweniowałby Związek Radziecki. Komuniści przejęli więc władzę za jego zgodą, a on umarł kilka miesięcy później. Z drugiej strony w tym okresie doprowadził do odzyskania przedwojennych granic Czechosłowacji, z małymi wyjątkami – Moskwa zabrała Ruś Zakarpacką. Beneš wziął też na siebie pełną odpowiedzialność za Monachium i jeszcze w czasie wojny doprowadził do unieważnienia tego układu. Starał się też raz na zawsze uniemożliwić powtórzenie się takiego scenariusza. Dlatego zabiegał o wysiedlenie z Czechosłowacji Niemców, praktycznie przez całą wojnę negocjując tę kwestię z Brytyjczykami, a potem Amerykanami i Rosjanami. Kiedy uzyskał na to zgodę, w 1945 r. wcielił ten plan w życie. Jest to jednak raczej ciemna karta czeskiej historii. Wysiedlenie nie odbyło się w białych rękawiczkach.
A polska narracja o relacjach z Czechosłowacją w 1938 r.?
Na początku tryumfalistyczna. Edward Śmigły-Rydz i minister Beck byli fetowani. Na Uniwersytecie Warszawskim wręczono im doktoraty honoris causa, a rektor Włodzimierz Antoniewicz, który wygłaszał laudację, zakończył ją skierowanym do studentów hasłem: „Maszerować!”. Było to agresywne, utrzymane w duchu mocarstwowości – dziś wiemy, że śmiesznej. Po wrześniu 1939 r. tę politykę krytykowano, co nie oznaczało jednak, że gen. Władysław Sikorski, który miał świetne kontakty z Czechami, chciał ustąpić w kwestii Zaolzia. Choć rządy Polski i Czechosłowacji na uchodźstwie chciały współpracować, choć Czesi, Słowacy i Polacy wspólnie walczyli w Bitwie o Anglię i było dużo wzajemnej sympatii, to stopniowo ona się ulatniała. W 1945 r. oba kraje – w jednym rządzą już komuniści, w drugim demokraci w koalicji z komunistami – znów znalazły się na krawędzi wojny o Zaolzie. I oba były nieustępliwe. Ostatecznie Stalin wymusił uspokojenie sytuacji, wzywając do siebie Polaków i Czechów. Przez kolejne lata polityka Becka będzie przedmiotem sporu historyków. W Czechosłowacji do dziś ma złą prasę – funkcjonuje tam zbitka słowna: „Hitlerowskie Niemcy, Węgry Horthy’ego i beckowska Polska”, chociaż są też czescy historycy zwracający uwagę na błędy, jakie popełniła Czechosłowacja. Oficjalna linia w komunistycznej Polsce była zaś taka, że Beck prowadził złą politykę. Po 1989 r. pojawiły się z kolei głosy, i do dziś są one obecne w dyskusji, które usprawiedliwiają polski kurs wobec południowego sąsiada.
Magazyn DGP 6.03.2020
/
Dziennik Gazeta Prawna
Mam wrażenie, że dominuje szkolny wizerunek Becka: każdy uczeń wychodzi ze szkoły, znając jego przemówienie z 5 maja 1939 r., w którym mówił o tym, że Polska nie zna pojęcia pokoju za wszelką cenę.
Beckowi trzeba to oddać – mimo tego, że popełnił karygodne błędy w 1938 r. – nie uległ niemieckiej presji. Zasługuje na szacunek, natomiast apoteoza całokształtu jego polityki się nie broni.