Nikt, kto uważnie śledzi politykę Donalda Trumpa wobec wojny w Ukrainie i jego przychylne gesty pod adresem Władimira Putina, nie będzie zaskoczony, że również w innych regionach świata amerykańska administracja stawia na mało oczywistych partnerów. Przywódca USA stał się gorliwym orędownikiem prezydenta Syrii Ahmeda asz-Szary, niegdyś powiązanego z Al-Kaidą dżihadysty. Dziś Trump mówi, że to „twardy facet”. – Lubię go. Dobrze się dogadujemy – przekonywał po listopadowej wizycie Asz-Szary w Białym Domu.

Delikatna sytuacja

Świat stanął na głowie? Niekoniecznie. O ile w przypadku wojny za naszą wschodnią granicą trudno znaleźć jakiekolwiek uzasadnienie dla sprzyjania agresorowi, o tyle wspieranie nowych władz w Damaszku ma z perspektywy Białego Domu strategiczny sens. Za rządów obalonego w grudniu 2024 r. Baszszara al-Asada Syria była kluczowym sojusznikiem Rosji. Podczas wojny domowej Moskwa ulokowała tam dwie bazy wojskowe: morską w Tartus i lotniczą w Humajmim. Z czasem stały się one ważnymi węzłami logistycznymi dla rosyjskich operacji w Afryce. Asadowska Syria była też częścią wspieranej przez Iran osi oporu, blisko wschodniego sojuszu, do którego należą m.in. Hamas, Hezbollah i Huti. Dzięki niemu Teheran skutecznie rozszerzał swoje wpływy w regionie. Korzystanie z pomocy pośredników pozwalało mu w białych rękawiczkach prowadzić konflikty z przeciwnikami.

Tak było do października 2023 r., gdy wybuchła nowa wojna blisko wschodnia: najpierw Izrael wkroczył do Strefy Gazy, potem do Libanu, a w czerwcu 2025 r. doszło do bezpośredniego starcia izraelsko-irańskiego, nazywanego wojną dwunastodniową. W wyniku tej kampanii Tel Awiw znacząco osłabił zdolności zarówno palestyńskiego Hamasu i libańskiego Hezbollahu, jak i samego Teheranu. Ajatollahom zadano poważny cios, zwłaszcza że – jak podkreślał think tank International Institute for Strategic Studies (IISS) – oś oporu była dla nich ważniejsza niż konwencjonalne siły zbrojne czy nawet program nuklearny.

Regionalny porządek pod dyktando Netanjahu ma być oparty nie na konsensusie dyplomatycznym czy prawie międzynarodowym, lecz na przewadze militarnej

Wciągnięcie Syrii – rdzenia sieci sojuszy Iranu – do obozu proamerykańskiego mogłoby pomóc powstrzymać ambicje Rosji. Ta ostatnia próbuje sobie układać relacje z nowymi przywódcami kraju: w nadziei na utrzymanie swoich baz wiosną wysłała do Syrii ropę, olej napędowy i pszenicę. Bliski sojusz Damaszku z Waszyngtonem oznaczałby dla Teheranu utratę jednego z kluczowych partnerów i problemy praktyczne, np. zablokowanie transportu broni dla Hezbollahu w Libanie. Słowem: Amerykanie mogliby przesunąć równowagę sił w regionie na swoją korzyść.

W dłuższej perspektywie Trump liczy też na rozszerzenie porozumień abrahamowych, normalizujących stosunki państw arabskich i muzułmańskich z Izraelem. Był to flagowy projekt jego polityki zagranicznej w pierwszej kadencji. Już podczas pierwszego spotkania z Asz-Szarą wiosną tego roku gospodarz Białego Domu zaapelował o rozważenie takiego scenariusza. Ale jak tłumaczyła Carmit Valensi z Institute for National Security Studies (INSS) w Tel Awiwie, w ostatnim czasie amerykańscy urzędnicy są „bardziej świadomi i zdają sobie sprawę z ograniczeń związanych z pośpiesznym dążeniem do pełnej normalizacji stosunków między Izraelem a Syrią”. „Dostrzegają, że proces ten wymaga czasu i że wywieranie presji na szybkie przystąpienie do porozumień abrahamowych byłoby błędem, ponieważ sytuacja w Syrii jest bardzo delikatna” – dodała.

Quasi-rozejmy

Z mniejszą subtelnością Amerykanie próbują wymusić zmiany w Libanie, naciskając na nowych przywódców kraju – prezydenta Josepha Aouna i premiera Nawafa Salama – by doprowadzili do rozbrojenia Hezbollahu. Administracja Trumpa wyznaczyła im termin na koniec grudnia. Znikomy postęp wywołuje frustrację do tego stopnia, że specjalny wysłannik USA Tom Barrack niedawno określił Liban mianem „państwa upadłego”. W domyśle: niezdolnego do przeprowadzenia reform, których oczekuje Waszyngton.

Nie jest to łatwe zadanie. Hezbollah odrzuca pomysł rozbrojenia, choć według Liny Khatib z Chatham House robi to z pozycji słabości. Jej zdaniem organizacja ta nie dysponuje już wieloma kartami przetargowymi po tym, jak Izraelczycy zabili najwyższych przywódców (w tym Hassana Nasrallaha) i zniszczyli wiele składów broni. Straty wynikające z działań Izraela wpędziły grupę w poważne problemy finansowe – nie była nawet w stanie wypłacić rekompensat poszkodowanym w konflikcie osobom, jak miało to miejsce po wojnie w 2006 r.

Osłabienie Iranu oraz obalenie Baszszara al-Asada jeszcze bardziej ograniczyły możliwości Hezbollahu. Dziś Amerykanie oczekują od Bejrutu posłuszeństwa podobnego do tego, jakim wykazują się władze w Damaszku. Wzywając Liban do współpracy z Izraelem, Barrack stwierdził, że „Syria stanowi wzór do naśladowania”. „Mając za sąsiadów Izrael i Syrię przy osłabionym Hezbollahu i Teheranie Libanowi trudno będzie oprzeć się presji, by podążać podobną ścieżką współpracy” – podkreślała Lina Khatib.

Tyle że przedstawiona przez ekspertkę wizja jest dość jednostronna. Hezbollah jest osłabiony, ale nie bezsilny. Wciąż płyną do niego fundusze, m.in. z handlu narkotykami, a liczba bojowników – według większości szacunków – nadal sięga dziesiątek tysięcy. Ponadto Hezbollah to nie tylko organizacja zbrojna, lecz także partia polityczna z lojalnymi zwolennikami wśród szyickich obywateli Libanu.

Nawaf Salam objął urząd na początku roku, zapowiadając ustanowienie wyłącznego prawa państwa libańskiego do posiadania broni. W rozmowie z „New York Timesem” podkreślił, że wysiłki te komplikują nie tylko niesprawny aparat administracyjny i niedofinansowana, niewydolna armia, lecz także zachowanie Izraela, który nieustannie atakuje jego kraj.

Choć pod koniec listopada 2024 r. oba państwa zawarły porozumienie o zawieszeniu broni, od tamtego czasu w izraelskich ostrzałach zginęło co najmniej 127 cywili – podała rok po rozejmie Organizacja Narodów Zjednoczonych. Jak podkreślił rzecznik wysokiego komisarza ONZ ds. praw człowieka Thameen Al-Kheetan, atakom na ludność i obiekty cywilne „towarzyszy groźba szerszej, ostrzejszej ofensywy”. Mimo że Hezbollah nie użył wojska w odpowiedzi na izraelskie operacje – nawet gdy po ogłoszeniu w październiku rozejmu w Strefie Gazy ataki przybrały na sile.

Izrael, który zobowiązał się wycofać swoich żołnierzy z Libanu w ciągu 60 dni, wciąż zajmuje pięć stanowisk na południu kraju. – Mamy gracza, którego nie da się kontrolować, pod przywództwem Netanjahu działa on jak hegemon, który z każdym dniem umacnia pozycję – skomentował Nawaf Salam. W efekcie z powodu izraelskiej okupacji terytorium kraju Hezbollah odmawia rozbrojenia, zaś Izrael utrzymuje, że się nie wycofa, dopóki ten ma w rękach broń.

Imperialistyczne państwo

Państwo żydowskie przesuwa granice coraz dalej – nie tylko w Libanie. Lekceważenie rozejmu widać również w Strefie Gazy. Od czasu jego zawarcia Siły Obronne Izraela (IDF) zabiły ponad 360 Palestyńczyków (stan na początek grudnia). Zawieszenie broni okazało się w praktyce quasi-rozejmem.

Rząd Binjamina Netanjahu nie powstrzymuje się też od destabilizowania sytuacji w Syrii, w której pokój jest dla Trumpa wyjątkowo ważny. Pod koniec listopada żołnierze IDF wkroczyli do wioski Beit Jinn, by – jak podawano – schwytać dwóch członków libańskiej bojówki Dżama’a Islamijja. Operacja przerodziła się w najkrwawszy atak od czasu obalenia dyktatora Al-Asada. Zginęło co najmniej 13 Syryjczyków, w tym dwoje dzieci, a 24 osoby zostały ranne. Najwyraźniej działania Tel Awiwu wyprowadziły Trumpa z równowagi, bo w odpowiedzi wezwał Izrael do opamiętania: „Stany Zjednoczone są bardzo zadowolone z efektów osiągniętych w Syrii dzięki ciężkiej pracy i determinacji (...). Bardzo ważne jest, aby Izrael prowadził z Syrią rzeczowy dialog i nic nie zakłócało przemiany Syrii w stabilne, rozwijające się państwo”.

Nie ma co się łudzić, że Netanjahu posłusznie wykona polecenia Trumpa. Listopadowa eskalacja przemocy nie była odosobnionym epizodem. Państwo żydowskie okupuje część terytorium Syrii i regularnie przeprowadza tam ostrzały. W lipcu posunęło się nawet do nalotów na kilka budynków rządowych w Damaszku, w tym na ministerstwo obrony i tereny wokół pałacu prezydenckiego. W atakach zginęły co najmniej 3 osoby, a 34 zostały ranne.

Ambicje Izraela w Syrii i Libanie, którym wciąż grozi wznowienie wojny, jeśli Hezbollah nie zostanie rozbrojony, ostro zderzają się z priorytetami Stanów Zjednoczonych

Ambicje Izraela w Syrii i Libanie, którym wciąż grozi wznowienie wojny, jeśli Hezbollah nie zostanie rozbrojony, ostro zderzają się z priorytetami USA. Administracja Trumpa ściśle współpracowała z ekipą Netanjahu w kwestiach związanych z Gazą i Iranem, a nawet dołączyła do wojny dwunastodniowej, bombardując zakłady nuklearne. Jednak w Syrii Izrael zmierza ku otwartej konfrontacji ze swoim patronem. „Jeśli Stany Zjednoczone rzeczywiście utworzą bazę lotniczą w Damaszku, szybko będą się musiały zmierzyć z faktem, że najbardziej niebezpiecznym i destabilizującym zewnętrznym zagrożeniem dla Syrii jest obecnie Izrael” – zauważył na łamach „Foreign Policy” Marc Lynch, profesor Uniwersytetu George’a Waszyngtona.

Znany politolog ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich Abdulkhaleq Abdullah uważa, że państwo żydowskie jest dziś gotowe eliminować wrogów w każdym rejonie świata: w Libanie, Syrii, Gazie, Iranie, a nawet w Katarze, któremu Amerykanie nadali kiedyś tytuł „najważniejszego sojusznika spoza NATO”. Abdullah nazywa postępowanie Izraela „imperialnym”. Wrześniowy atak, w którym IDF naruszyły przestrzeń powietrzną Kataru, by uderzyć w kierownictwo Hamasu przebywające na spokojnym osiedlu w Ad-Dausze, to jeden z dowodów na rosnącą bezkompromisowość Tel Awiwu. Tego typu operacje mają doprowadzić do ustanowienia „nowego, izraelskiego Bliskiego Wschodu”, w którym – jak tłumaczył sam Netanjahu – „każda strona lub państwo stanowiące zagrożenie dla Izraela będą celem ataku bez względu na międzynarodowe potępienie”. Regionalny porządek pod dyktando Bibiego ma być oparty nie na konsensusie dyplomatycznym czy prawie międzynarodowym, lecz na przewadze militarnej.

O tym, że Netanjahu nie przejmuje się zbytnio możliwością utraty sojuszników w związku z coraz bardziej agresywną polityką, świadczy jego płomienna przemowa z września. Przed rozpoczęciem ofensywy na miasto Gaza, której sprzeciwiali się niemal wszyscy partnerzy państwa żydowskiego, premier oświadczył: „Jesteśmy Atenami i Spartą, być może nawet super-Spartą”. W tej metaforze Ateny symbolizowały potęgę intelektualną i demokrację, a Sparta – militaryzację państwa i dążenie do gospodarczej samowystarczalności, przede wszystkim w zakresie produkcji broni. – Świat podzielił się na dwa bloki, my nie należymy do żadnego z nich – stwierdził Netanjahu.

Pytanie, czy Stany Zjednoczone zdołają zmusić Izrael do zmiany kursu, pozostaje otwarte. Jeśli im się nie uda, strategia Bibiego może zadecydować o losach Bliskiego Wschodu na wiele lat. ©Ⓟ