Nie wszystkich, ale na pewno jestem ich ciekaw. Tak naprawdę, jeśli się pan solidnie zastanowi, to nie znajdzie pan nic ciekawszego we wszechświecie niż człowiek. To wyróżnia humanistykę – zapis lub kreacja indywidualnego doświadczenia człowieka. Naukowcy badają różne kwestie natury technicznej, powstają algorytmy, nawet ci zajmujący się badaniami społecznymi szukają pewnych wspólnych cech, ale człowiek – ten konkretny, niepowtarzalny, chwilowy – jest najbardziej intrygujący. Żadne algorytmy nie opiszą go w całości.
Człowieka ani świata nie da się wyjaśnić ani zrozumieć w ramach jednej dyscypliny naukowej, choćby najbardziej precyzyjnej, jak matematyka, bo to w końcu ona stoi za algorytmami. Literaturze przyznaję wyjątkowość z dwóch powodów: wszystkie języki nauki szukają prawa i zasad, które mogłyby nas ujednolicić. A literatura jest zainteresowana panem i mną z osobna, naszą odrębnością i czymś, co jest straszne i fascynujące: jednokrotnością naszego bycia, które dzieje się tu i teraz, i które za chwilę albo dwie po prostu się skończy i nie powtórzy. Właśnie z tego, co nazywamy egzystencją, rodzi się potrzeba sztuki i nauki. Algorytmy tego nie potrzebują. Tak naprawdę niczego nie potrzebują poza energią obliczeniową.
A z drugim powodem odesłałbym do pytania, które postawił kiedyś słynny biolog Edward Osborne Wilson: gdyby na Ziemię przylecieli kosmici z innej galaktyki, to czego byśmy ich nauczyli, czym byliby zainteresowani z naszego świata? I jego zdaniem tylko nasza kultura byłaby dla nich interesująca. Bo techniczne kwestie mają pewnie wyżej rozwinięte, skoro do nas trafili, nasza nauka ma ledwie 500 lat. Ale ludzka kultura – zapis jednostkowych doświadczeń? To coś wyjątkowego.
Te narzędzia są potężne, nigdy w historii ludzkości nie dysponowaliśmy takim arsenałem, choć może ktoś powiedzieć – nie bez racji – że nigdy nie byliśmy ofiarami tak potężnej manipulacji. Ale nie panikujmy. To jest starcie, które ma dwa bieguny: w pierwszym rządzi matematyka, algorytmy. A w drugim rządzi ludzka potrzeba sensu, którego algorytmy przecież nie potrzebują, choć mogą symulować. I to nas przeraża w dużych modelach językowych: że one mogą produkować wypowiedzi sensowne, piękne, pożyteczne, choć „to” nie potrzebuje tego wszystkiego. Wypluje wypowiedź językowo spójną, ale bez egzystencjalnego źródła tej refleksji.
Coś w tym jest. (śmiech) Chodzi mi o to, że jako ludzie odpowiadamy sobie na pytania o sens, o rolę religii i sztuki – każdy robi to inaczej, bo inaczej układa sobie priorytety i fundamenty myślenia. I choć wyobrażam sobie demoniczny algorytm, który do każdego przemówi odrębnie, to i tak nie zrobi on z nas jednej wielkiej masy. Myślę, że naszym zadaniem, odpowiedzią na te wszechogarniające bańki tożsamościowe, jest akcentowanie odrębności, kontaktowanie się z innymi osobami niż my. I to najlepiej w świecie realnym, a nie wirtualnym. Choć wie pan, rozmawiamy o tych algorytmach zmieniających nasze podejście do świata, ale... wszystko to już było, zmieniają się tylko narzędzia.
To, co nazywa się kapitalizmem – dziś w bardzo agresywnej postaci – funkcjonuje od XIX w. i ma za zadanie skłonić nas do dwóch prostych rzeczy: żebyśmy kupowali więcej produktów i żebyśmy dawali władzę określonym ludziom. W gruncie rzeczy cele są przez cały czas te same. Człowiek w miarę uodpornił się przez lata na ulotki, spoty czy billboardy, znaleziono więc inne narzędzia.
Trochę tak jest, bo to na pewno jedna z funkcji, jaką ma „sąsiadka”. Ale ta postać jest też po prostu wyrazem dobrych rozmów z ludźmi z różnych światów społecznych. To zawsze bardzo ożywcze spotkać się i porozmawiać z osobami, które mają wiedzę i doświadczenie wywiedzione z innych profesji, a mądrość instalują poza moim środowiskiem. To bardzo ważne, bo przecież – od tego zaczęliśmy naszą rozmowę – coraz częściej przebywamy z ludźmi podobnymi do siebie niezależnie od tego, czy wynika to z pracy, jaką wykonujemy, algorytmów, które nam to podpowiadają, czy po prostu z naszego wyboru.
Mam wielkie szczęście, że w mojej pamięci są postaci ciekawych, mądrych ludzi, zwłaszcza kobiet, bo mnóstwo było różnych ciotek i babek wokół mnie. I czasem się zastanawiam, co one by pomyślały, gdy wygłaszam te swoje mądrości jako profesor czy urzędnik. Taką „sąsiadkę” każdy może stworzyć na własnych warunkach, w rodzaju hipotetycznej próby, w której ktoś nam mówi „sprawdzam”, niezależnie od tego, czy rozmawiamy o historii, polityce, literaturze czy o błahych codziennych sprawach.
Chciałem, żeby ona zawsze miała rację – nawet jeśli nie dowodzi tego na poziomie akademickim, bo te utarczki słowne są tak skonstruowane, by mądrala akademicki był postawiony w trudnej sytuacji. To regularne zderzenie z kimś, kogo można byłoby sobie wyobrazić jako złośliwego, dociekliwego studenta, który się wcina i przeszkadza. Profesor sobie przygotował wykład, ma poukładane to, co chce ogłosić, a ten rzezimieszek zadaje pytanie, które formalnie i problemowo rozbija tę konstrukcję. I o to dziś chodzi niezależnie od tego, czy takie lustro rozbijające nasze wygodne, słuszne poglądy postawi przed sobą profesor literatury, prawnik, inżynier czy budowlaniec.
Rozjechały się, bo nie rozmawiamy ze sobą. I wie pan, nie głoszę tu idealizmu pozytywistycznego, który wierzy, że jeśli dostarczymy ludziom odpowiednią porcję rzetelnej wiedzy, to ci ludzie się zmienią. Jesteśmy przecież przywiązani do swoich poglądów, a wiedzy szukamy zazwyczaj po to, by je utrzymać, potwierdzić. Nawet naukę możemy przecież instrumentalizować i wykorzystywać do podbijania swoich argumentów.
Rozmowa z każdym człowiekiem zakrzywia nasze myślenie, komplikuje jednorodny obraz świata. Nawet jeśli jakaś mądra „sąsiadka” lub „sąsiad” nie zmienią naszych poglądów, a my nie spowodujemy, że oni zmienią zdanie, to zasiejemy wokół jakieś ziarna wątpliwości, które mogą wykiełkować, gdy się nie spodziewamy. Kiedyś w czasie epidemii koronawirusa spotkałem sąsiada, który mówił mi, że się nie zaszczepi, bo jego znajoma twierdzi, że to wszystko jest wymysłem, na którym zarabiają koncerny farmaceutyczne. Chwilę porozmawialiśmy, powiedziałem, że mój przyjaciel nie zdążył na szczepionkę i umarł, że w życiu różnie bywa i rozeszliśmy się do swoich obowiązków. Spotykam go po dwóch tygodniach i on woła do mnie: a wie pan, że ta baba, co panu mówiłem, ona nadal się nie szczepi? (śmiech) Warto przy tym pamiętać, że rozmowa nie może być pouczaniem, powinna być wymianą zdań. Ty mi swoje, ja ci moje i tak bez końca.
I właśnie o to chodzi! Nie krzywdźmy się. Prowadzimy cywilizowaną rozmowę, nawet czasem ostrą, a jeżeli na koniec zostaniemy przy swoich zdaniach i rozejdziemy się w pokoju, to na poziomie niedostrzegalnym wymieniliśmy się wieloma myślami, które w nas pracują i być może przyniosą owoce.
Organizacja takich świąt to wielkie przedsięwzięcie – ogromna tutaj rola gospodarza, by stworzyć warunki, w których można usiąść wygodnie w swojej przestrzeni, z otwartością na to, że ktoś się przed posiłkiem pomodli, a ktoś nie, że ktoś będzie chciał się kłócić o politykę, a ktoś inny nie. Moja mała rada – nie robić tego przy barszczu. Jeśli już trzeba się skrzyżować na argumenty, zróbmy to potem, w kątku za choinką. Przy stole najważniejsze jest samo zaproszenie.
Sam mam w swoim doświadczeniu rozmaite konfiguracje świąteczne. Czasem ze zgrozą myśleliśmy, jak ta ekipa zasiądzie ze sobą – wszyscy przecież wiemy, co powie szwagier, co wujek ateista, a co ciotka dewotka. Ale wie pan, nigdy się nie zawiodłem. Nie zawsze święta i rozmowy przy stole przebiegały w sposób wymarzony, ale kluczowe jest nastawienie, z którym przychodzimy: jeśli już ludzie przyszli do stołu i przyjęli zaproszenie, to otwórzmy się na nich. Najważniejsza jest obustronna decyzja o obecności przy wspólnym stole. Wola, nie przymus. Jeśli to się stanie, to najważniejsze już się dokonało.
Jako Polki i Polacy naprawdę jesteśmy fajni i mamy na potwierdzenie tej tezy solidne dowody, ale jesteśmy jakoś defensywni w tej autoafirmacji. Nie ma co kryć, przez długie wieki rzeczywistość mówiła nam bardzo brutalnie, że nie jesteśmy narodem, któremu się udaje. To w nas zostało – poczucie, że nie mamy powodów do zadowolenia, że jak coś eksponujemy, to porażki. Z tego powodu już Fiodor Dostojewski dokuczał nam, mówiąc, że Polacy przegrali wszystkie wojny, a zachowują się, jak gdyby wszystkie wygrali. Ta szlachetna przegrana została w naszym kulturowym DNA.
Ale równolegle nie możemy zapominać o przykładach naszej przedsiębiorczości, mądrości politycznej; czymże bowiem innym była Solidarność jak nie dowodem na to, że jesteśmy dobrzy, że mamy powody do bycia z siebie zadowolonymi czy dumnymi? To zresztą ciągle w nas jest – byłoby straszne, gdybyśmy dali sobie odebrać to fenomenalne zachowanie w pierwszych miesiącach wojny w Ukrainie, gdy zaskoczyliśmy sobą siebie samych, tym, jak zareagowaliśmy na te setki tysięcy osób, otwierając swoje domy i kieszenie. Mam nadzieję, że to też dołączy w tym polskim DNA do wyobrażeń o nas samych. To się zresztą przez cały czas dzieje na różnym poziomie – byłem ostatnio trzy dni na kolejnej edycji Śląskiego Festiwalu Nauki – prawie 80 tys. ludzi przyszło, by oglądać naukowców, rozmawiać z nimi, słuchać, eksperymentować, dyskutować. Przecierałem po raz dziewiąty – bo to już dziewiąta edycja – oczy ze zdumienia, że w dobie tych wszystkich algorytmów i ekranów ludzie chcą rozmawiać. Może w całej tej naszej rozmowie chodzi o to, by – jak u Niemena – dobrych ludzi było zawsze odrobinę więcej.
Nie wiem, czy trzeba mówić o powrocie. Mamy strasznie maksymalistyczne wymagania, jeśli chodzi o czytanie.
Tak, to wszystko prawda, czytają więcej, ale przydaje się tutaj perspektywa historyczna. Musielibyśmy się zastanowić, ilu ludzi czytało w przeszłości. Otóż nigdy tak wielu jak dziś. XIX w. traktujemy jako wybuch czytelnictwa, choć w gruncie rzeczy dotyczyło to 10–15 proc. społeczeństwa. Czytanie nigdy nie było powszechne, a dziś załamujemy ręce, że tylko 40 proc. Polaków przeczytało w ciągu roku książkę. Zresztą, co charakterystyczne, skupiamy się na tym, że 60 proc. nie przeczytało nic. A przecież tak do końca nie jest – nie jest przecież tak, że połowa narodu to tabula rasa.
Możemy mówić o intensyfikacji procesu czytelnictwa. Czytanie jest wymagające z punktu widzenia dzisiejszego modelu rozchodzenia się informacji, w której dominują obrazek, krótka forma. Literatura, wszystko jedno czy poezja, czy proza, wymaga skupienia i czasu. Może to jest jakaś furtka do otwarcia: czytajmy dla zdrowia. Wiemy, że umysł potrzebuje skupienia – zwłaszcza w czasach przebodźcowania, które robi nam źle i na ciało, i na ducha. Wierzę w starogrecką funkcję „terapeo” przy czytaniu – troszczącego się leczenia, które serwujemy sobie przy kulturze, dobrej rozmowie, uspokojeniu umysłu. A to daje literatura!
Jak zawsze mam rozgrzebanych parę książek, które czytam jednocześnie: leży przede mną otwarty nowy Podsiadło, mam biografię Milana Kundery, a w święta czeka na mnie węgierski noblista László Krasznahorkai, którego opowiadania właśnie ukazały się po polsku. Powiem panu po cichu, że wstyd się przyznać, ale prawie nic o nim dotychczas nie wiedziałem. Nawet zawodowcom się zdarza.
Czasem na daną lekturę po prostu przychodzi czas. Wie pan, że dopiero niedawno przeczytałem „Dumę i uprzedzenie” Jane Austen? 20–30 lat temu potraktowałbym tę lekturę jako romans, dziś widzę w tym przenikliwą powieść o charakterach fascynujących postaci. Nie ma co się bać wracać do lektur po latach. To czasem zupełnie inne książki niż te, które czytaliśmy w szkołach. Bo my jesteśmy inni. ©Ⓟ