Część niesławnych „28 punktów”, które przez chwilę uchodziły za „plan pokojowy USA”, jest już w koszu. Uczestnicy negocjacji, wciąż trwających w różnych formatach amerykańsko-europejsko-ukraińskich, nadal udają, że bazują na tym projekcie, ale czynią to z coraz mniejszym przekonaniem. Mimo to nie powinniśmy zapominać o treściach, które znalazły się w tym dokumencie. Uczą nas bowiem sporo o tym, jak niektórzy przedstawiciele amerykańskich elit postrzegają politykę i przyszłość systemu międzynarodowego. Pouczające mogą być również okoliczności, które najpierw doprowadziły do powstania planu i jego akceptacji w Waszyngtonie, a potem spowodowały (przynajmniej chwilową) zmianę stanowiska republikańskiej administracji.
Całe zamieszanie było skutkiem niejawnych rozmów prowadzonych od dłuższego czasu pomiędzy negocjatorami USA i Federacji Rosyjskiej. Co charakterystyczne, uczestnicy tego dialogu byli umocowani poza stałymi strukturami państwowymi, formalnie odpowiedzialnymi za politykę zagraniczną i bezpieczeństwo. Donald Trump, głęboko nieufny wobec własnych instytucji federalnych, bardzo chętnie korzysta z takiego rozwiązania, zresztą nie tylko w tej sprawie, natomiast Władimir Putin zapewne dostosował się do tych niekonwencjonalnych zasad, dostrzegając w nich szansę na korzystne dla siebie rozstrzygnięcia.
Plan pokojowy pisany w Rosji
Steve Witkoff, przyjaciel Trumpa od czasów młodości i jego wieloletni partner do golfa, z zawodu spekulant nowojorskimi nieruchomościami, to „specjalny wysłannik” Stanów Zjednoczonych (a w gruncie rzeczy samego prezydenta) ds. Bliskiego Wschodu, który wojną rosyjsko-ukraińską zajmuje się niejako przy okazji. Również przy okazji pomylił nieco wektory lojalności i – jak ujawnił niedawno Bloomberg – telefonicznie doradzał Jurijowi Uszakowowi, jednej z szarych eminencji Kremla, jak Putin powinien zachowywać się w relacjach z Trumpem.
Jared Kushner, ortodoksyjny Żyd i utalentowany inwestor, jest z kolei zięciem prezydenta. Niewątpliwie bardzo zaufanym członkiem rodziny, bo już w czasie pierwszej kadencji otrzymywał odpowiedzialne zadania – był m.in. uczestnikiem negocjacji, które doprowadziły tamtą administrację amerykańską do jednego z jej największych sukcesów, czyli porozumień abrahamowych normalizujących relacje Izraela z konserwatywnymi, sunnickimi monarchiami znad Zatoki Perskiej. Niedawno wraz z Witkoffem wniósł wkład w porozumienie pomiędzy Izraelem a Hamasem, negocjowane we współpracy z arabskimi partnerami z Arabii Saudyjskiej i innych państw regionu.
Obaj wykazali się na tamtejszej arenie względnie dużą skutecznością prawdopodobnie dlatego, że znaleźli wspólny język z nastawionymi bardzo pragmatycznie miejscowymi elitami – zainteresowanymi przede wszystkim biznesem i stanem własnych kont, a nie ideologią. Ta jest w regionie klasycznym opium dla mas. Co prawda okoliczności czasem zmuszają liderów do kreowania się na radykałów, ale jako synowie cywilizacji handlowych potrafią oni grać również w zupełnie odmienną grę.
Z Rosją rzecz ma się inaczej. Owszem, rosyjska elita to kleptokraci – bardzo przywiązani do swych prywatnych fortun, ale jednocześnie zdający sobie sprawę, że legitymacja ich władzy (czytaj: dalszy nieograniczony dostęp do dóbr luksusowych, a nawet fizyczne przetrwanie) zależy od karmienia narodowego, imperialnego mitu. I że – w przeciwieństwie do bogatej diaspory żydowskiej ze Stanów Zjednoczonych, izraelskich polityków oraz arabskich szejków, a nawet liderów Hamasu i Autonomii Palestyńskiej – ani oni sami, ani ich pobratymcy nie potrafią żyć w warunkach pokoju i zarabiać na normalnym biznesie, budując w ten sposób swą potęgę i bezpieczeństwo. Tego ekipa Putina spróbowała (nieśmiało) w trakcie swej pierwszej kadencji, ćwierć wieku temu – nie udało się, opór materii okazał się zbyt trudny do przezwyciężenia, dlatego wkrótce cynicznie wybrano inną drogę. Obecna wojna jest tego naturalną konsekwencją, a nie wypadkiem przy pracy.
Witkoff i Kushner być może szczerze pragnęli skonstruować nowe, oparte na czysto biznesowym podejściu relacje z Rosją, licząc, że pakiet poważnych ustępstw politycznych plus oferta wspólnego zarabiania pieniędzy to coś, co zapewni długofalową stabilność. Przeoczyli jeden drobiazg: strategiczny cel Rosji to przedłużanie przemocy i utrzymanie niestabilności, bo na tak zorganizowanej planszy Moskwa radzi sobie znacznie lepiej niż w pokojowej rywalizacji o przewagi rozwojowe.
Rosja zastawia pułapkę
Putin wykazał się sprytem, podrzucając Amerykanom negocjatora zdolnego do utrwalania ich fundamentalnego błędu poznawczego. Kirył Dmitriew jako maturzysta w 1989 r. miał szczęście być jednym z pierwszych Rosjan objętych amerykańskim programem stypendialnym (swoją drogą, znając ówczesne realia, trudno zakładać, że temu szczęściu nie pomogła decyzja i wsparcie służb specjalnych ZSRR). Wykorzystał okazję, skończył z wyróżnieniem studia ekonomiczne (Stanford i Har vard), potem zdobywał doświadczenie i kontakty, pracując w firmie konsultingowej McKinsey & Company oraz jako bankier inwestycyjny w Goldman Sachs. Jego dalszy życiorys zawodowy obejmuje pracę na styku kapitału amerykańskiego i rosyjskiego, prestiżowe nagrody biznesowe i kolejne awanse już w ojczyźnie aż po funkcję dyrektora Rosyjskiego Funduszu Inwestycji Bezpośrednich. Wreszcie w lutym 2025 r. został mianowany specjalnym przedstawicielem prezydenta Rosji ds. współpracy inwestycyjnej i gospodarczej.
Na pozór zero polityki, tylko interesy. Ale nie miejmy złudzeń, w Rosji to tak nie działa. Owszem Dmitriew to przykład idealnego Rosjanina, z którym ludzie pokroju Trumpa, Witkoffa czy Kushnera chcieliby kooperować. Mówi ich językiem (i nie chodzi o angielszczyznę, a na pewno nie tylko). Pewnie przy szklaneczce dobrej whisky żartuje z „siłowików” i namawia, by wspólnie ograć kremlowską „partię wojny”, a przy okazji Europę, Chińczyków i kogo tam jeszcze partnerzy akurat sobie życzą. Ale nawet gdyby prywatnie faktycznie tak myślał, to przecież służbowo i tak pozostaje narzędziem w ręku Putina i jego towarzyszy z dawnego KGB.
Edukacja Witkoffa i Kushnera obejmowała głównie prawo handlowe i finanse, a nie historię wojen i dyplomacji czy teorię stosunków międzynarodowych, a tym bardziej nie zawiłości związane z rosyjską duszą i strategiami Kremla. Nic dziwnego, że panowie – mając przed oczami krociowe zyski, pewnie także prywatne – dali się nabrać. Tym bardziej że najprawdopodobniej nie mieli wsparcia merytorycznego ze strony ekspertów CIA lub Departamentu Stanu. Warto pamiętać, że odpowiedzialne za Rosję piony w tych instytucjach Trump zdążył już mocno osłabić, ale nawet gdyby tego nie zrobił, to i tak aroganckie przekonanie o własnej omnipotencji nie pozwala pewnemu typowi ludzi korzystać z takiej pomocy. Tymczasem Dmitriew podrzucił im dokument, lub przynajmniej jego zarys, z czysto biznesowego punktu widzenia bardzo atrakcyjny. Niestety, przy okazji kompromitujący politycznie i przynajmniej potencjalnie groźny także dla interesów amerykańskich.
Zwierzchnik niefortunnych negocjatorów, czyli sam Donald Trump, z oczywistych względów też nie był w stanie dostrzec pułapki. Możliwe, że w oczy rzucił mu się głównie punkt gwarantujący mu zaszczytną rolę przewodniczącego przyszłej „Rady Pokoju”, a poza tym zapisy o amerykańskich zyskach z zainwestowanych kapitałów rosyjskich i europejskich. Resztę uznał za mało istotne niuanse.
Krok ku demolce
Na zapisy skrajnie krzywdzące dla Ukrainy Amerykanie mogliby oczywiście machnąć ręką. Problem w tym, że Wołodymyr Zełenski, postawiony (wedle jego własnych słów) przed dramatycznym wyborem „pomiędzy utratą godności i kluczowego sojusznika”, po prostu musiał wybrać to drugie. I to nie ze względów honorowych, lecz bardzo pragmatycznych. Z podobnych powodów było oczywiste, że liczne kraje europejskie będą musiały twardo wesprzeć stanowisko ukraińskie, wiedząc, że kapitulacja Kijowa wobec amerykańsko-rosyjskiego duumwiratu stworzy fatalną sytuację dla nich samych. Także dlatego, że projekt – ostentacyjnie nagradzając agresora za jego zbrodnie – demolował fundamenty pracowicie wykuwanego od dekad systemu międzynarodowego opartego na dyplomacji i prawie międzynarodowym, a nie nagiej sile. Począwszy od punktu pierwszego, który tylko dla laików mógł brzmieć niewinnie – oto USA i Rosja miały „potwierdzić suwerenność Ukrainy” dwustronnym aktem, czyli de facto otworzyć furtkę do odmowy suwerenności każdemu państwu, które w przyszłości miałoby pecha znaleźć się na celowniku odpowiednio silnego napastnika. Tym bardziej że kilka kolejnych punktów jasno wskazywało, że ta „potwierdzona” suwerenność nie przeszkadza w narzucaniu Ukrainie konkretnych zapisów w jej konstytucji, liczebności sił zbrojnych czy zakazywaniu jej sojuszy. Rosja zaś od takich rygorów miała pozostać wolna.
Amerykanie pewnie wykazali tę łaskawość głównie w imię perspektywy bieżących zysków ekonomicznych, nie zdając sobie sprawy, że zarówno Rosjanie, jak i inni przedstawiciele globalnej osi zła odczytają ten gest jako akceptację szczególnych praw kraju, mającego wystarczający potencjał szkodzenia innym poprzez grożenie bronią nuklearną oraz całą paletę działań terrorystycznych, dywersyjnych i dezinformacyjnych. To zaś stanowiłoby oczywistą zachętę do rozbudowy odpowiednich zdolności (a towarzyszące zapisy o nieproliferacji broni masowego rażenia czyniło z góry martwymi). Analogiczne furtki w złym kierunku stanowiły m.in. zapisy faktycznie uznające rosyjskie narracje o „zwalczaniu nazizmu” czy otwierające Ukrainę na destrukcyjne rosyjskie wpływy pod pozorem zapewniania praw mniejszości i liberalizacji polityki edukacyjnej (o symetrii w tym względzie w praktyce nie byłoby przecież mowy). A także – realne postawienie Stanów Zjednoczonych poza NATO, jako superarbitra w przyszłych sporach członków tego paktu z Rosją. To stanowiłoby milowy krok w rosyjskim dążeniu do rozbicia zachodnich struktur integracyjnych i zapewnieniu sobie pozycji równorzędnego z USA supermocarstwa – przynajmniej wizerunkowo.
Kontratak ruszył z Europy
Niewykluczone, że to sami Rosjanie wypuścili projekt do mediów. Liczyli na to, że Zełenski – zmuszony do publicznego odrzucenia propozycji płynących z Moskwy via Waszyngton – srogo podpadnie Trumpowi, a pozycja negocjacyjna Rosji jeszcze się poprawi.
Na szczęście pierwsza jawna kontra przyszła ze strony europejskich partnerów Ukrainy. Od oficjalnych stanowisk wielu państw oraz władz Unii Europejskiej po ożywione komentarze na forach eksperckich, w mediach tradycyjnych i społecznościowych (które algorytmy analityczne National Security Agency musiały przecież odnotować) nawet przyjaciele USA nie zostawili na tych 28 punktach suchej nitki. Samo w sobie to raczej nie wpłynęłoby na postawę Trumpa, ale możliwe, że pojawiły się pomruki niezadowolenia ze strony wielkiego amerykańskiego biznesu (nie tylko zbrojeniowego) zaniepokojonego perspektywą utraty już posiadanych rynków i ograniczenia zysków, w imię dość mglistej obietnicy świetnych interesów w Rosji.
Wreszcie zadziałali też politycy republikańscy, przynajmniej ci rozumiejący złożoność relacji międzynarodowych, a także specyfikę polityki rosyjskiej. Sekretarz stanu Marco Rubio pozwolił sobie wobec grupy senatorów na kontrolowaną niedyskrecję o „rosyjskim wkładzie”, a choć potem wycofał się z tego stwierdzenia, lawina ruszyła. Kolejni członkowie Kongresu, w tym tak prominentni jak Lindsay Graham i Mitch McConnell, otwarcie skrytykowali plan. Nawet nie za to, że jest pisany w Moskwie, lecz za to, że jest hańbiący i przeciwskuteczny.
Trump i J.D. Vance jeszcze przez moment uznawali projekt za swój i wygłaszali buńczuczne tyrady o konieczności jego szybkiej akceptacji przez Ukrainę. Potem nagle zmienili front, pomniejszając znaczenie trefnego dokumentu, klucząc co do jego autorstwa i oskarżając media o złą wolę. Wyznawcy MAGA po obu stronach Atlantyku nieźle się nagimnastykowali, usiłując nadążyć.
Wojna w Ukrainie trwa, czas ucieka
Niektórzy komentatorzy już interpretują to, co się stało, jako próbę sił wewnątrz Partii Republikańskiej, czyli konfrontację kandydatów na następcę Trumpa. O ile jednak J.D. Vance jest nim niewątpliwie, o tyle realność prezydenckich aspiracji Rubia stoi pod znakiem zapytania. Z większą dozą prawdopodobieństwa można więc przyjąć, że oto starli się amatorzy i profesjonaliści w dziedzinie polityki zagranicznej, a prezydent chwilowo dał zielone światło tym drugim. Niestety, nie wiadomo, na jak długo.
Rosja – ustami Siergieja Ławrowa, Dmitrija Pieskowa, a nawet samego Putina (który miał o tym wspomnieć prezydentowi Turcji w trakcie rozmowy telefonicznej) – zaczęła teraz bronić zapisów wyrzucanego właśnie przez Zachód do kosza dokumentu. Szef rosyjskiej dyplomacji podkreślił nawet konieczność powrotu „do ducha i litery porozumień z Anchorage”, choć podczas sierpniowego spotkania Trumpa i Putina na Alasce żadne ustalenia ponoć nie zapadły. Te mylące komunikaty rosyjskie można jednak dość łatwo odczytać. Moskwa chce dalej walczyć, bo uważa, że wciąż może. I nie jest zainteresowana żadnym pokojem, w którego ramach Ukraina obroni swą faktyczną suwerenność, a Zachód udowodni, że mimo wewnętrznych konfliktów i słabości potrafi dać odpór agresorom. Jest jasne, że kremlowskiej elity nie da się do pokoju przekonać marchewkami. Można ją jedynie zmusić do zaprzestania wojny odpowiednio grubym kijem. Eksperci znający Rosję tłumaczą to od dawna. Wielu amerykańskich i europejskich polityków też to wie.
Teraz chodzi o to, by do ich grona dołączyli ci najbardziej sprawczy, na czele z prezydentem Trumpem. I żeby przestano tracić czas na mrzonki, takie jak rozmowy z fantomowymi liberałami pokroju Dmitriewa, a skupiono się na doskonaleniu narzędzi presji. Od militarnych po ekonomiczne.
Dlatego cieszą niedawne deklaracje Keira Starmera i Emmanuela Macrona o przyspieszeniu prac nad przejęciem zamrożonych aktywów rosyjskich. Cieszy też – paradoksalnie – to, że prezydent USA we wtorek zdystansował się od pomysłu rychłego spotkania z Zełenskim i Putinem. To bowiem może oznaczać, że przejrzał na oczy i zamiast ośmieszania się na kolejnych „szczytach” zajmie się przykręcaniem Moskwie śruby.
Nawet jeśli tak jest, musimy mieć świadomość, że do uzyskania ostatecznego, pożądanego efektu – czyli zmuszenia do kapitulacji agresora, a nie ofiary – jeszcze daleka droga. A zegar tyka. Nie wiemy, czy Rosja załamie się, zanim nastąpi implozja umęczonej Ukrainy, zanim we Francji i w Niemczech do władzy dojdą siły realnie prorosyjskie, a Stany Zjednoczone ostatecznie machną ręką na egzotyczne dla amerykańskiego wyborcy problemy Starego Kontynentu. Na te scenariusze najwyraźniej liczy zaś Putin, konsekwentnie zwodząc przeciwników i grając na czas. ©Ⓟ